Advertisement

Main Ad

Dlaczego nie wysłałam pocztówek ani nie byłam na szczycie Monserrate?

Kolumbijska stolica to bałagan. I do tego ogromny bałagan. Jej zespół miejski jest zamieszkany przez więcej ludzi niż żyje w całej Szwecji. Co więcej, ciągle mi powtarzano, że jest bardzo niebezpieczna, że łatwo tam być okradzionym, więc w gruncie rzeczy pojechałam do Bogoty ciągle rozglądając się dookoła i zaciskając dłoń na małym aparacie cyfrowym, bo bałam się wziąć ze sobą większy aparat.
Jakkolwiek żółte taksówki widziało się wszędzie, próbowaliśmy unikać ich jak to tylko możliwe - a jak już potrzebowaliśmy, korzystaliśmy tylko z tych zaufanych (na przykład zamówionych w hotelu), nawet jeśli były dużo droższe. Ale ogólnie podczas naszego krótkiego pobytu w Bogocie zdecydowaliśmy się poczuć trochę jak żyją miejscowi i korzystaliśmy z miejskiego transportu ;).
Chociaż w Bogocie mieszka prawie 8 milionów osób, w mieście nie ma metra ani żadnego innego systemu szybkiego transportu. Najlepszą metodą, by poruszać się po mieście jest sieć autobusów zwanych Transmilenio. Przystanki są umiejscowione na środku ulic przy głównych drogach miasta, a w godzinach szczytu są pełne ludzi.
Chociaż w sumie to trochę jak takie kolumbijskie metro ;). Wchodzi się na stację i na tym samym bilecie przemieszcza między liniami. Ale jak to właściwie zrobić? Nie potrafiliśmy do tego dojść a mapa Transmilenio wcale nam nie pomagała. A gdy w końcu myśleliśmy, że odkryliśmy jak to wszystko działa i w który autobus wsiąść, okazało się, że on właśnie kończył podróż w środku trasy zaznaczonej na mapie. A ten, który już nie powinien dalej jechać, zabrał nas do hotelu... Myślę, że to, jak funkcjonuje Transmilenio, na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Chociaż busy były całkiem szybkim sposobem przemieszczania się po mieście, ten środek transportu miał jedną dużą wadę...
Drogi. To tylko przykład jednej z głównych ulic Bogoty i uwierzcie mi - nie jest to jeszcze najgorsza. Busy jeżdżą bardzo szybko, nie próbując nawet ominąć dziur. Stanie w autobusie to koszmar, niemal niemożliwe jest utrzymanie równowagi, więc staraliśmy się usiąść, gdy to tylko było możliwe. Słyszałam, że przez szybką jazdę po takich drogach, autobusy psują się regularnie, ale wychodzi na to, że nikt się tym nie przejmuje...
Przez okno autobusu widziałam wiele pięknych i interesujących murali, chociaż nie mogłam sfotografować najpiękniejszych albo zdjęcia wyszły rozmazane. Generalnie we wszystkich kolumbijskich miastach można zobaczyć wiele malunków na murach w różny sposób związanych z kulturą i życiem miejscowych. Nigdy w życiu nie widziałam tylu pięknych murali.
Autobusem podjechaliśmy na przystanek Las Aguas (ciągle się zastanawiam, dlaczego liczba mnoga to "las" jeśli jest "el agua"...), by trochę pospacerować po okolicy i odwiedzić Muzeum Złota. To było jedyne miejsce w całym mieście, gdzie znalazłam mały stragan z pamiątkami (nie licząc lotniska, ale tam ceny były z kosmosu, np. 19900 COP = 30 zł za mały magnes). Kupno pamiątek w Kolumbii to skomplikowana sprawa. Przede wszystkim dlatego, że ciężko znaleźć coś innego niż materiałowe produkty takie jak torby czy ubrania. Ale wtedy tego nie wiedziałam, więc na straganie kupiłam tylko kolczyki (te akurat też są wszędzie, w tradycyjne wzory) i mały magnes z symbolem Kolumbii - kawą. Był całkiem drogi, o ile pamiętam zapłaciłam ok. 8000 COP (12 zł), więc zdecydowałam się opuścić to miejsce i poszukać czegoś tańszego. O, naiwna! Nie tylko nie było tańszego miejsca. Nie było w ogóle żadnego miejsca z pamiątkami w żadnej części Bogoty, do których potem zawitaliśmy. I w efekcie na mojej lodówce nie ma magnesu z Bogoty :(
Podobnie rzecz się miała z pocztówkami. Znalazłam je za ok. 2000 COP (3 zł) w jednym sklepie i nawet ze znaczkami do Europy za 6500 COP (9,75 zł). Tylko, że nigdzie nie było skrzynki ani poczty, by je w ogóle wysłać. Ani na lotnisku. W Pasto jedyna poczta była zamknięta, gdy tam byliśmy. A w Ipiales w końcu znaleźliśmy otwarty punkt pocztowy! Po drodze kupiłam kilka kopert, bo powiedziano mi, że bez nich kartki najpewniej zaginą w drodze. Więc poszłam na pocztę, by je wysłać i usłyszałam, że się nie da. Bo w kopercie nie traktuje się ich już jako pocztówek, więc cena jest podwójna. Ale nawet jakbym chciała je wysłać bez koperty, to nie mogę użyć znaczków kupionych w Bogocie... A wysłanie pocztówki z Ipiales kosztuje ponad 10000 COP (15 zł), bo najpierw oni wysyłają tę kartkę do Bogoty, ona tam leży około miesiąca, zanim zbiorą wystarczająco dużo pocztówek, by opłacało się je wysłać do Europy... Poddałam się. Z myślą, że szybciej i taniej wysłać je ze Szwecji, przywiozłam pocztówki ze sobą z Kolumbii.
Właściwie to nie zrobiłam zbyt wielu zdjęć na ulicach Bogoty. Po wszystkim, co usłyszałam, nie czułam się wystarczająco bezpiecznie, by wyciągnąć aparat i robić zdjęcia. Tylko na większych placach pełnych policji i zbrojnych czułam się odrobinę pewniej. To inna interesująca sprawa, niemożliwa do niezauważenia w Kolumbii. Policjanci i żołnierze z bronią są wszędzie, obserwując ludzi. To samo z kamerami na każdym rogu. I nikt na to nie narzeka, wiedząc, że bez tego poruszanie się po mieście byłoby dużo bardziej skomplikowane.
Naprzeciwko Banco de Republica znajduje się piękny stary kościół p.w. św. Franciszka, zbudowany w XVI wieku.
Bogota jest przyozdobiona w piękny sposób na święta. Było to szczególnie widoczne z samolotu, gdy nocą przelatywaliśmy nad miastem. Ogólnie ze względu na zmęczenie, nie zwiedzaliśmy Bogoty wieczorami, większość dekoracji oglądając tylko z okna samochodu.
Podczas drugiego wieczoru w Bogocie, w drodze powrotnej z Zipaquiry, zdecydowaliśmy się odwiedzić Monserrate - górę wznoszącą się nad miastem. Jest to jeden z celów pielgrzymek ze słynnym sanktuarium na szczycie. Na początku myśleliśmy, by spędzić tam cały dzień, ale Patricia, która zabrała nas do Zipaquiry, powiedziała, że znacznie lepiej zajrzeć tam wieczorem. Wszystko jest pięknie ozdobione świątecznymi światełkami i możemy zobaczyć niesamowity widok na Bogotę nocą.
Był tylko jeden "mały" problem. A właściwie dwa. Po pierwsze, wieczorem o tej porze są ogromne korki. Jadąc z miasteczka oddalonego o 40 km od Bogoty do Monserrate dotarliśmy po 3,5 godz. - więcej stojąc niż jadąc. Tam Patricia kazała nam kupić bilety, a sama zajęła się szukaniem miejsca parkingowego. No i tu zabawa się dopiero zaczęła...
Kolejki do Monserrate były okropne - 200 osób a może i więcej? Zdecydowanie nie tylko my wpadliśmy na pomysł, by przyjrzeć się miejskim dekoracjom świątecznym ze szczytu góry. Mój Kolumbijczyk stanął w kolejce po bilety, a ja z córeczką Patricii - do wjazdu na szczyt. Po jakimś czasie on wrócił z 4 biletami - 14000 COP każdy (21 zł), a my miałyśmy wrażenie, że kolejka się wcale nie ruszyła. A Patricia dzwoniła, że nie może znaleźć miejsca parkingowego. Po jakiejś godzinie się poddaliśmy. Ona robiła kółka samochodem, my staliśmy w kolejce, nie wiedząc, ile to jeszcze potrwa (i jak to będzie wyglądało z drogą powrotną w dół?).
Przekonałam Kolumbijczyka, by oddał nasze bilety jakimś ludziom stojącym w kolejce, którzy wydawali się tym gestem kompletnie zaskoczeni ;). I wróciliśmy do domu późnym wieczorem... wciąż mając Monserrate w planach na przyszłość.

Prześlij komentarz

1 Komentarze

  1. Sometimes I think that cities like Bogota hide thousands of beautiful places, sadly, people living in Bogota become aggressive, with an almost total lack of kindness which any person can experience in small cities. Colombia is loosing Bogota as touristic destination.

    OdpowiedzUsuń