Nie jestem zwolenniczką marnowania urlopu na siedzenie w domu, ani w Polsce ani w Szwecji. Tydzień spędzony na nicnierobieniu w Lublinie, gdy wszyscy wokół byliby w pracy, kompletnie nie wchodził w grę. Za to wyjazd w nie tak znowu dalekie Bieszczady brzmiał bardzo zachęcająco, nawet jeśli tylko na kilka dni. Zatrzymaliśmy się w Wetlinie i już następnego dnia wyszliśmy na szlak.
Zaczynając z Wołosatego w górę niebieskim szlakiem aż na Przełęcz pod Tarnicą. Tam na chwilę odbiliśmy żółtym szlakiem - w końcu być już na miejscu i nie wejść na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów to byłby grzech ;). A potem od Przełęczy pod Tarnicą zrobiliśmy czerwonym szlakiem kółko z powrotem do Wołosatego, zahaczając po drodze o Halicz i Rozsypaniec.
Endomondo wyliczyło tej trasie trochę ponad 20 km, więc w sam raz na rozgrzewkę ;). Niestety, brak sieci zrobił swoje i program nie uwzględnił marszu raz to w górę, raz w dół, podliczając tylko różnice wysokości krańcowych. Ale co tam, w końcu po Bieszczadach się nie chodzi dla Endomondo ;)
Prędzej właśnie dla takich widoków :). Wstęp na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego jest płatny - zazwyczaj kilka złotych za dzień, w zależności od długości trasy. My skorzystaliśmy z biletów 4-dniowych (do wykorzystania 4 razy w ciągu tygodnia), 18 zł sztuka.
No i docieramy na Tarnicę. Najwyższy szczyt polskich Bieszczadów liczy sobie 1346 m n.p.m., a podejście jest dość łagodne. Na tyle, że bez problemu od tego szczytu zaczęliśmy tegoroczną przygodę z Bieszczadami. Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku na Tarnicy postawiono żelazny krzyż poświęcony Karolowi Wojtyle i jego wizycie w Bieszczadach.
Schodzimy z Tarnicy, po czym znowu czeka nas spacerek pod górę - tym razem na Halicz, trzeci najwyższy szczyt polskich Bieszczadów (1333 m n.p.m.). Potem jeszcze tylko Rozsypaniec (1280 m n.p.m.) i można już schodzić z powrotem do Wołosatego.
Dopóki jesteśmy ponad lasami, widoki są przepiękne. Jednak ostatnią godzinę droga biegnie już tylko przez las, niemalże po równym... Takie dość nudne zakończenie jakby nie patrzeć pięknego szlaku ;).
A na zakończenie dnia obiadokolacja w Wetlinie... Punkt obowiązkowy, czyli naleśnik-gigant w Chacie Wędrowca. Porcje są ogromne i połowa naleśnika w zupełności wystarczy. Jako że nie jestem fanką naleśników na słodko ani z owocami, nie skusiłam się na specjalność zakładu, czyli naleśnika z jagodami. Wybrałam za to z twarogiem i orzechami - dobre, choć też za słodkie. A kalorii nie ma co liczyć, w końcu i tak je spaliliśmy ;).
0 Komentarze