Długo nie miałam żadnych planów na majówkę, która w Szwecji trwała całe trzy dni. Krótko przedtem wróciłam z Polski, chwilę potem miałam w planach wypad do Chorwacji - nie było za bardzo kiedy ani za co planować większego wyjazdu. Stwierdziłam w końcu, że może skorzystam w takim razie z możliwości zobaczenia czegoś więcej w Szwecji i pierwszym miejscem, które przyszło mi na myśl, był właśnie Göteborg. Drugie co do wielkości szwedzkie miasto, w którym nigdy jeszcze nie byłam, a o którym słyszałam już tyle dobrego. Chciałam wyjechać tak, by nie musieć brać urlopu, czyli w grę wchodziła sobota rano do poniedziałku wieczorem. Z przyjemnym zaskoczeniem odkryłam, że dokładnie w pasujących mi terminach bilety na pociąg kosztują zaledwie 206 koron (90 zł) w jedną stronę. W takiej sytuacji nie zastanawiałam się dłużej, tylko od razu je zabukowałam ;).
Do Göteborga dotarłam w sobotę krótko po 13 i od razu wiedziałam, gdzie się kierować. Dawno już nie zaplanowałam sobie żadnego wyjazdu tak dokładnie, ale po prostu chciałam w pełni wykorzystać ten krótki czas, jaki miałam na miejscu. Tuż obok dworca znajduje się centrum handlowe Nordstan, w którym jest informacja turystyczna. Było to pierwsze miejsce, do którego się skierowałam - w informacjach turystycznych zawsze można dostać darmowe mapki, a to zawsze przydatna rzecz podczas zwiedzania ;). Ponadto chciałam kupić Göteborg City Card - kartę miejską obejmującą większość atrakcji turystycznych oraz transport publiczny. Lubię muzea i wiedziałam, że na pewno zajrzę do tylu, że karta zdecydowanie będzie mi się opłacała.
Kiedy już kupiłam kartę i zameldowałam się w hotelu, dawno już minęła 14, a wszystkie muzea i tym podobne atrakcje zamykane są ok. 17. Wiedząc, że tego dnia zdążę odwiedzić tylko jedno, wybrałam Universeum - miejscowe centrum nauki, w którym ponadto znajduje się las tropikalny i spore akwarium. Spędziłam tam jednak mniej czasu niż się spodziewałam - głównie dlatego, że w sobotnie popołudnie miejsce to pełne było rozwrzeszczanych dzieciaków, a takie zwiedzanie nie sprawia mi najmniejszej przyjemności. A skoro nie było jeszcze tak późno, wybrałam się na wybrzeże. Chciałam się przepłynąć kanałami, bo pogoda wybitnie dopisywała, a także zobaczyć najsłynniejszy chyba budynek w Göteborgu. Biało-czerwony Lilla Bommen, popularnie nazywany Szminką / Pomadką (Läppstiftet) jest widoczny z daleka i turyści odwiedzają go najczęściej, by z jego szczytu spojrzeć na Göteborg. Mi się to nie udało, bo na zwiedzanie było już zdecydowanie za późno, ale mogłam sobie popatrzeć z dołu ;). Według przewodniczki, Läppstiftet wygrał swego czasu w konkursie na najbrzydszy budynek w Szwecji, ale chyba mieszkańców Göteborga nieszczególnie cieszy prowadzenie w akurat takiej kategorii... ;).
Na wybrzeżu uwagę przykuwa też budynek Opery, zaprojektowany przez architekta Jana Izikowitza. Choć z boku jego kształty wydają się dość nieregularne, od frontu przypomina on duży statek - ideą architekta było, żeby kształt opery nawiązywał do otoczenia, miejsca jego położenia. Biorąc pod uwagę, że znajduje się ona tuż nad morzem - efekt został osiągnięty ;).
Po odwiedzeniu Universeum oraz rejsie po kanałach, było jeszcze na tyle wcześnie, że nie chciałam wracać do hotelu. Wybrałam się więc do jedynego miejsca, gdzie miałam darmowy wstęp z kartą miejską, a które było otwarte w sobotni wieczór - parku rozrywki Liseberg. I choć mój paniczny lęk wysokości nie pozwolił mi skorzystać z głównych atrakcji, mogłam z ciekawością się wszystkiemu przyjrzeć. W końcu zmęczona podróżą i zwiedzaniem, skierowałam się do hotelu położonego niedaleko Teatru Wielkiego (Stora Teatern). Choć budynek teatru sam w sobie nie wygląda jakoś wyjątkowo, to już jego położenie sprawia, że koło całości nie da się przejść obojętnie. Posągi, dość spora fontanna i mnóstwo wiosennie kwitnących drzew. Pięknie! :)
Niedzielę zaplanowaną miałam tak, jak jeszcze chyba nigdy żadnego dnia podczas zwiedzania ;). W Göteborgu jest tyle fascynujących muzeów, wszystkie ciekawsze obejmuje karta miejska... ale czas na zwiedzanie mam tylko od 11 do 17, gdyż takie są godziny otwarcia, więc niestety musiałam wybierać. Z miejsca skreśliłam więc muzea, do których trzeba dalej dojeżdżać, takie jak np. Muzeum Volvo. W końcu wybrałam trzy: Muzeum Historii Naturalnej, Muzeum Miejskie oraz Maritiman - muzeum na statku. Po chwili pod spodem dopisałam także Muzeum Morskie, na wypadek, gdyby trzy poprzednie zajęły mi mniej czasu lub gdyby któreś mi wybitnie nie podeszło. Z hotelu wyszłam ok. 9 rano i zaczęłam od spaceru po Inom Vallgraven - niewielkim obszarze w centrum miasta, stanowiącym jego komercyjne centrum. Muszę przyznać, że uwielbiam zwiedzać z weekendy z samego rana - Göteborg dopiero powoli budził się do życia, a opustoszałe uliczki miały swój klimat.
W hotelu znalazłam ulotkę Szwedzkiego Kościoła z mapką Kyrkor i Göteborg - kościołów w Göteborgu. Na pewno chciałam zajrzeć do katedry, poza tym podczas rejsu kanałami przewodniczka zwróciła moją uwagę też na kościół niemiecki. Oba były położone w centrum i otwarte od 10, czyli już miałam pomysł na to, co mogę zobaczyć przed otwarciem muzeów ;). Katedra znajduje się niemal w centrum wspomnianego wcześniej Inom Vallgraven, więc dotarłam na miejsce chwilę po otwarciu.
Katedra - jak całkiem sporo szwedzkich kościołów - otrzymała swą nazwę nie od jakiegoś świętego patrona, ale od swego królewskiego założyciela. Dlatego dziś nazywa się ją też Gustavi domkyrka na cześć Gustawa II Adolfa. Pierwotna świątynia została wybudowana w pierwszej połowie XVII wieku, jednak swój obecny wygląd zawdzięcza architektowi Carlowi Wilhelmowi Carlbergowi, odpowiedzialnemu za przebudowę katedry po pożarach. Domkyrka jest do dzisiaj najstarszym kościołem w Göteborgu, a jego klasycystyczny wystrój przywodzi mi na myśl trochę wnętrze katedry w Helsinkach.
Przechodzę przez niewielki most i staję na placu Gustawa Adolfa - tego samego, którego imię nosi katedra. Śladów po tym władcy z dynastii Wazów znajdziemy w Göteborgu całkiem sporo, a to dlatego, że miasto zostało założone na początku XVII wieku właśnie na królewskie zlecenie. Jeśli przyjrzycie się posągowi Gustawa Adolfa stojącemu na placu, zobaczycie, że król wskazuje prawą ręką w kierunku ziemi. Wiąże się to z legendą, według której Gustaw Adolf przybył na te ziemie, stanął na szczycie wzgórza Otterhällan i, wskazując palcem ziemię, powiedział: "Tutaj będzie znajdować się miasto".
Tuż przy placu znajduje się drugi z kościołów, który bardzo chciałam zobaczyć: Tyska kyrkan - kościół niemiecki. Wybudowany w pierwszej połowie XVIII wieku oficjalnie nosi nazwę kościoła królowej Krystyny (Christinae kyrka). Podobnie jak to miało miejsce w przypadku kościoła niemieckiego w Sztokholmie, także ten został wybudowany z inicjatywy sporej społeczności niemieckiej zamieszkującej miasto.
I podobnie jak kościół niemiecki w Sztokholmie, także ten w Göteborgu natychmiast zachwycił mnie przepięknymi witrażami, choć reszta wnętrza nie była już tak bogata. Niestety, nie dane mi było zbyt dokładnie przyjrzeć się kościołowi - część od strony wyjścia razem z organami była pokryta folią i obudowana rusztowaniami. Poza tym przy ołtarzu trwały próby do niewielkiego koncertu, więc nie chciałam zbytnio przeszkadzać, spacerując z aparatem.
Muzeum Miejskie było położone tuż obok, ale po co iść prostą drogą, skoro można pobłądzić po sąsiednich uliczkach? Gdziekolwiek jestem, uwielbiam po prostu spacerować bez celu. Ostatniego dnia, gdy karta miejska była już nieważna, a większość muzeów - jak to w poniedziałek - zamknięta, wybrałam się na taki spacer po Hadze, chyba najbardziej klimatycznej dzielnicy Göteborga. Okolice między Muzeum Miejskim a wybrzeżem aż tak piękne nie były, ale i tak miały swój urok ;).
Dotarłam też do miejsca, które bardzo chciałabym zobaczyć w środku, ale niestety - zarówno w niedziele, jak i święta (czyli 1 maja), było ono zamknięte. To Feskekôrka - targ rybny, który z wyglądu zdecydowanie bardziej przypomina kościół niż halę targową, stąd też wzięła się jego nazwa. Feskekôrka - albo bardziej po szwedzku fiskekyrkan - to przecież właśnie kościół rybny. Halę wybudowano w 1874 roku, żeby - jak opowiadała przewodniczka - przechowywać i sprzedawać ryby w bardziej higienicznych warunkach. No i żeby zapewnić handlarkom jakiś dach nad głową, bo szwedzka pogoda nie zawsze bywa tak ładna jak na tych zdjęciach ;).
I wiecie, co mnie jeszcze zachwyciło w Göteborgu? Sztuka uliczna! Nie zliczę, ile razy narzekałam na brak pięknego street artu w Sztokholmie. Za to drugie co do wielkości szwedzkie miasto na brak kolorowych murali nie może narzekać. Zresztą, popatrzcie sami... :)
I choć sam pobyt w Göteborgu wspominam bardzo ciepło i przyjemnie, to z powrotem do Sztokholmu już tak różowo nie było. Dotarłam na dworzec odpowiednio wcześniej i stanęłam na jedynym niezacienionym kawałku peronu, by złapać choć trochę słońca. Na tablicy informacyjnej wyświetlono komunikat, że pociąg będzie opóźniony o 15 minut, jednak chwilę później dostałam maila, że opóźnienie wyniesie co najmniej pół godziny. I że przepraszają, naturalnie. Szybki rzut oka na rozkład pozwolił mi się przekonać, że od ponad 3 godzin wszystkie pociągi z i do Sztokholmu stoją w miejscu i za dobrze to nie wygląda. Powodem okazał się pożar gdzieś na trasie i tory zablokowano. O ile takie sytuacje rozumiem i wiem, że nic się z tym nie da zrobić, to zdenerwowało mnie podejście kolei. Pociąg, który miał nas zabrać utknął gdzieś ponad 100 km od Göteborga - musiał najpierw przyjechać do miasta, by w ogóle można było do niego wsiąść. Co łatwo przewidzieć, potrwałoby to trochę czasu... Ale nie, opóźnienie wyniosło ponad 3 godziny, ale nikt o tym nie wspominał. Wręcz przeciwnie, co rusz było niedługo, zmieniano perony, a czas odjazdu przesuwano co 10 minut o kolejne 10-15 minut. W efekcie zamiast usiąść gdzieś, rozgrzać się, coś zjeść - ludzie biegali w kółko między peronami a tablicą informacyjną przez dobre 3 godziny. Cóż, można było to lepiej zorganizować...
Pociąg przyjechał, usiadłam w środku i czekałam. Najpierw 20 minut aż ogarną łazienki. Potem kolejne kilkanaście, aż będzie nasza kolej, by opuścić stację, bo zrobiła się kolejka. Pierwsze 20 km jechaliśmy prawie godzinę, taki był zator na dopiero co odblokowanej trasie... W Sztokholmie miałam być po 20, ale konduktor nie umiał powiedzieć, kiedy dojedziemy - mógł zapewnić tylko, że "na pewno nie przed północą". Dodatkowo w pociągu było zimno jak nie wiem, więc trzęsłam się, ubrana w sweter, polar i kurtkę ;). Efekt do przewidzenia, kolejnych kilka dni na aspirynie, kroplach do nosa i tabletkach na ból gardła. Ale i tak było warto ;).
Jak zapewne zauważyliście, choć wspomniałam o kilku muzeach i paru innych atrakcjach, nie poświęciłam im jednak za dużo uwagi. Po pierwsze dlatego, że nie chcę rozciągać w nieskończoność tego wpisu, a po drugie - mam tyle zdjęć i opowieści, że przez najbliższe tygodnie będę Was bombardować Göteborgiem ;).
A jak to wszystko wychodzi kosztowo? Cóż, nie od dziś wiadomo, że Szwecja do najtańszych państw nie należy, ale myślę, że Göteborg da się zwiedzić bez wariackich wydatków. Na mojej liście zdecydowanie najdrożej wypadł hotel - trudno jednak tego uniknąć, gdy szuka się pokoju jednoosobowego z własną łazienką i najlepiej niedaleko centrum ;). Szczęśliwie jednak załapałam się na śniadanie w cenie - gdy większość noclegów w okolicy była droższa i bez tego.
Majówka w Göteborgu - koszty:
- 412 SEK (179 zł) - pociąg Sztokholm - Göteborg - Sztokholm
- 1274 SEK (554 zł) - hotel - 2 noce ze śniadaniami
- 335 SEK (146 zł) - karta miejska (obejmująca główne atrakcje i transport publiczny na 48 godzin) - cena poza sezonem
- 433 SEK (188 zł) - obiady / kolacje na mieście
- 210 SEK (91 zł) - pamiątki (pocztówki, znaczki, magnes)
- 66 SEK (29 zł) - diabelski młyn w parku Liseberg
Jak widzicie, cała majówka kosztowała mnie 2730 koron, czyli ok. 1200 zł. Na pewno dałoby się to zorganizować taniej - zwłaszcza podróżując w więcej osób sporo można zaoszczędzić na noclegu. Nie trzeba też kupować nie wiadomo ilu pamiątek, czy zamawiać piwa do obiadu w knajpie. Ale przecież czasem można... ;). Z drugiej strony zdecydowanie polecam Göteborg City Card, bo gdybym chciała oddzielnie płacić za wszystko, co karta pokrywała, to rozpiska kosztów byłaby znacznie dłuższa...
No i jak Wam się podoba Göteborg? ;)
Do Göteborga dotarłam w sobotę krótko po 13 i od razu wiedziałam, gdzie się kierować. Dawno już nie zaplanowałam sobie żadnego wyjazdu tak dokładnie, ale po prostu chciałam w pełni wykorzystać ten krótki czas, jaki miałam na miejscu. Tuż obok dworca znajduje się centrum handlowe Nordstan, w którym jest informacja turystyczna. Było to pierwsze miejsce, do którego się skierowałam - w informacjach turystycznych zawsze można dostać darmowe mapki, a to zawsze przydatna rzecz podczas zwiedzania ;). Ponadto chciałam kupić Göteborg City Card - kartę miejską obejmującą większość atrakcji turystycznych oraz transport publiczny. Lubię muzea i wiedziałam, że na pewno zajrzę do tylu, że karta zdecydowanie będzie mi się opłacała.
Kiedy już kupiłam kartę i zameldowałam się w hotelu, dawno już minęła 14, a wszystkie muzea i tym podobne atrakcje zamykane są ok. 17. Wiedząc, że tego dnia zdążę odwiedzić tylko jedno, wybrałam Universeum - miejscowe centrum nauki, w którym ponadto znajduje się las tropikalny i spore akwarium. Spędziłam tam jednak mniej czasu niż się spodziewałam - głównie dlatego, że w sobotnie popołudnie miejsce to pełne było rozwrzeszczanych dzieciaków, a takie zwiedzanie nie sprawia mi najmniejszej przyjemności. A skoro nie było jeszcze tak późno, wybrałam się na wybrzeże. Chciałam się przepłynąć kanałami, bo pogoda wybitnie dopisywała, a także zobaczyć najsłynniejszy chyba budynek w Göteborgu. Biało-czerwony Lilla Bommen, popularnie nazywany Szminką / Pomadką (Läppstiftet) jest widoczny z daleka i turyści odwiedzają go najczęściej, by z jego szczytu spojrzeć na Göteborg. Mi się to nie udało, bo na zwiedzanie było już zdecydowanie za późno, ale mogłam sobie popatrzeć z dołu ;). Według przewodniczki, Läppstiftet wygrał swego czasu w konkursie na najbrzydszy budynek w Szwecji, ale chyba mieszkańców Göteborga nieszczególnie cieszy prowadzenie w akurat takiej kategorii... ;).
Na wybrzeżu uwagę przykuwa też budynek Opery, zaprojektowany przez architekta Jana Izikowitza. Choć z boku jego kształty wydają się dość nieregularne, od frontu przypomina on duży statek - ideą architekta było, żeby kształt opery nawiązywał do otoczenia, miejsca jego położenia. Biorąc pod uwagę, że znajduje się ona tuż nad morzem - efekt został osiągnięty ;).
Po odwiedzeniu Universeum oraz rejsie po kanałach, było jeszcze na tyle wcześnie, że nie chciałam wracać do hotelu. Wybrałam się więc do jedynego miejsca, gdzie miałam darmowy wstęp z kartą miejską, a które było otwarte w sobotni wieczór - parku rozrywki Liseberg. I choć mój paniczny lęk wysokości nie pozwolił mi skorzystać z głównych atrakcji, mogłam z ciekawością się wszystkiemu przyjrzeć. W końcu zmęczona podróżą i zwiedzaniem, skierowałam się do hotelu położonego niedaleko Teatru Wielkiego (Stora Teatern). Choć budynek teatru sam w sobie nie wygląda jakoś wyjątkowo, to już jego położenie sprawia, że koło całości nie da się przejść obojętnie. Posągi, dość spora fontanna i mnóstwo wiosennie kwitnących drzew. Pięknie! :)
Niedzielę zaplanowaną miałam tak, jak jeszcze chyba nigdy żadnego dnia podczas zwiedzania ;). W Göteborgu jest tyle fascynujących muzeów, wszystkie ciekawsze obejmuje karta miejska... ale czas na zwiedzanie mam tylko od 11 do 17, gdyż takie są godziny otwarcia, więc niestety musiałam wybierać. Z miejsca skreśliłam więc muzea, do których trzeba dalej dojeżdżać, takie jak np. Muzeum Volvo. W końcu wybrałam trzy: Muzeum Historii Naturalnej, Muzeum Miejskie oraz Maritiman - muzeum na statku. Po chwili pod spodem dopisałam także Muzeum Morskie, na wypadek, gdyby trzy poprzednie zajęły mi mniej czasu lub gdyby któreś mi wybitnie nie podeszło. Z hotelu wyszłam ok. 9 rano i zaczęłam od spaceru po Inom Vallgraven - niewielkim obszarze w centrum miasta, stanowiącym jego komercyjne centrum. Muszę przyznać, że uwielbiam zwiedzać z weekendy z samego rana - Göteborg dopiero powoli budził się do życia, a opustoszałe uliczki miały swój klimat.
W hotelu znalazłam ulotkę Szwedzkiego Kościoła z mapką Kyrkor i Göteborg - kościołów w Göteborgu. Na pewno chciałam zajrzeć do katedry, poza tym podczas rejsu kanałami przewodniczka zwróciła moją uwagę też na kościół niemiecki. Oba były położone w centrum i otwarte od 10, czyli już miałam pomysł na to, co mogę zobaczyć przed otwarciem muzeów ;). Katedra znajduje się niemal w centrum wspomnianego wcześniej Inom Vallgraven, więc dotarłam na miejsce chwilę po otwarciu.
Katedra - jak całkiem sporo szwedzkich kościołów - otrzymała swą nazwę nie od jakiegoś świętego patrona, ale od swego królewskiego założyciela. Dlatego dziś nazywa się ją też Gustavi domkyrka na cześć Gustawa II Adolfa. Pierwotna świątynia została wybudowana w pierwszej połowie XVII wieku, jednak swój obecny wygląd zawdzięcza architektowi Carlowi Wilhelmowi Carlbergowi, odpowiedzialnemu za przebudowę katedry po pożarach. Domkyrka jest do dzisiaj najstarszym kościołem w Göteborgu, a jego klasycystyczny wystrój przywodzi mi na myśl trochę wnętrze katedry w Helsinkach.
Przechodzę przez niewielki most i staję na placu Gustawa Adolfa - tego samego, którego imię nosi katedra. Śladów po tym władcy z dynastii Wazów znajdziemy w Göteborgu całkiem sporo, a to dlatego, że miasto zostało założone na początku XVII wieku właśnie na królewskie zlecenie. Jeśli przyjrzycie się posągowi Gustawa Adolfa stojącemu na placu, zobaczycie, że król wskazuje prawą ręką w kierunku ziemi. Wiąże się to z legendą, według której Gustaw Adolf przybył na te ziemie, stanął na szczycie wzgórza Otterhällan i, wskazując palcem ziemię, powiedział: "Tutaj będzie znajdować się miasto".
Tuż przy placu znajduje się drugi z kościołów, który bardzo chciałam zobaczyć: Tyska kyrkan - kościół niemiecki. Wybudowany w pierwszej połowie XVIII wieku oficjalnie nosi nazwę kościoła królowej Krystyny (Christinae kyrka). Podobnie jak to miało miejsce w przypadku kościoła niemieckiego w Sztokholmie, także ten został wybudowany z inicjatywy sporej społeczności niemieckiej zamieszkującej miasto.
I podobnie jak kościół niemiecki w Sztokholmie, także ten w Göteborgu natychmiast zachwycił mnie przepięknymi witrażami, choć reszta wnętrza nie była już tak bogata. Niestety, nie dane mi było zbyt dokładnie przyjrzeć się kościołowi - część od strony wyjścia razem z organami była pokryta folią i obudowana rusztowaniami. Poza tym przy ołtarzu trwały próby do niewielkiego koncertu, więc nie chciałam zbytnio przeszkadzać, spacerując z aparatem.
Muzeum Miejskie było położone tuż obok, ale po co iść prostą drogą, skoro można pobłądzić po sąsiednich uliczkach? Gdziekolwiek jestem, uwielbiam po prostu spacerować bez celu. Ostatniego dnia, gdy karta miejska była już nieważna, a większość muzeów - jak to w poniedziałek - zamknięta, wybrałam się na taki spacer po Hadze, chyba najbardziej klimatycznej dzielnicy Göteborga. Okolice między Muzeum Miejskim a wybrzeżem aż tak piękne nie były, ale i tak miały swój urok ;).
Dotarłam też do miejsca, które bardzo chciałabym zobaczyć w środku, ale niestety - zarówno w niedziele, jak i święta (czyli 1 maja), było ono zamknięte. To Feskekôrka - targ rybny, który z wyglądu zdecydowanie bardziej przypomina kościół niż halę targową, stąd też wzięła się jego nazwa. Feskekôrka - albo bardziej po szwedzku fiskekyrkan - to przecież właśnie kościół rybny. Halę wybudowano w 1874 roku, żeby - jak opowiadała przewodniczka - przechowywać i sprzedawać ryby w bardziej higienicznych warunkach. No i żeby zapewnić handlarkom jakiś dach nad głową, bo szwedzka pogoda nie zawsze bywa tak ładna jak na tych zdjęciach ;).
I wiecie, co mnie jeszcze zachwyciło w Göteborgu? Sztuka uliczna! Nie zliczę, ile razy narzekałam na brak pięknego street artu w Sztokholmie. Za to drugie co do wielkości szwedzkie miasto na brak kolorowych murali nie może narzekać. Zresztą, popatrzcie sami... :)
I choć sam pobyt w Göteborgu wspominam bardzo ciepło i przyjemnie, to z powrotem do Sztokholmu już tak różowo nie było. Dotarłam na dworzec odpowiednio wcześniej i stanęłam na jedynym niezacienionym kawałku peronu, by złapać choć trochę słońca. Na tablicy informacyjnej wyświetlono komunikat, że pociąg będzie opóźniony o 15 minut, jednak chwilę później dostałam maila, że opóźnienie wyniesie co najmniej pół godziny. I że przepraszają, naturalnie. Szybki rzut oka na rozkład pozwolił mi się przekonać, że od ponad 3 godzin wszystkie pociągi z i do Sztokholmu stoją w miejscu i za dobrze to nie wygląda. Powodem okazał się pożar gdzieś na trasie i tory zablokowano. O ile takie sytuacje rozumiem i wiem, że nic się z tym nie da zrobić, to zdenerwowało mnie podejście kolei. Pociąg, który miał nas zabrać utknął gdzieś ponad 100 km od Göteborga - musiał najpierw przyjechać do miasta, by w ogóle można było do niego wsiąść. Co łatwo przewidzieć, potrwałoby to trochę czasu... Ale nie, opóźnienie wyniosło ponad 3 godziny, ale nikt o tym nie wspominał. Wręcz przeciwnie, co rusz było niedługo, zmieniano perony, a czas odjazdu przesuwano co 10 minut o kolejne 10-15 minut. W efekcie zamiast usiąść gdzieś, rozgrzać się, coś zjeść - ludzie biegali w kółko między peronami a tablicą informacyjną przez dobre 3 godziny. Cóż, można było to lepiej zorganizować...
Pociąg przyjechał, usiadłam w środku i czekałam. Najpierw 20 minut aż ogarną łazienki. Potem kolejne kilkanaście, aż będzie nasza kolej, by opuścić stację, bo zrobiła się kolejka. Pierwsze 20 km jechaliśmy prawie godzinę, taki był zator na dopiero co odblokowanej trasie... W Sztokholmie miałam być po 20, ale konduktor nie umiał powiedzieć, kiedy dojedziemy - mógł zapewnić tylko, że "na pewno nie przed północą". Dodatkowo w pociągu było zimno jak nie wiem, więc trzęsłam się, ubrana w sweter, polar i kurtkę ;). Efekt do przewidzenia, kolejnych kilka dni na aspirynie, kroplach do nosa i tabletkach na ból gardła. Ale i tak było warto ;).
Jak zapewne zauważyliście, choć wspomniałam o kilku muzeach i paru innych atrakcjach, nie poświęciłam im jednak za dużo uwagi. Po pierwsze dlatego, że nie chcę rozciągać w nieskończoność tego wpisu, a po drugie - mam tyle zdjęć i opowieści, że przez najbliższe tygodnie będę Was bombardować Göteborgiem ;).
A jak to wszystko wychodzi kosztowo? Cóż, nie od dziś wiadomo, że Szwecja do najtańszych państw nie należy, ale myślę, że Göteborg da się zwiedzić bez wariackich wydatków. Na mojej liście zdecydowanie najdrożej wypadł hotel - trudno jednak tego uniknąć, gdy szuka się pokoju jednoosobowego z własną łazienką i najlepiej niedaleko centrum ;). Szczęśliwie jednak załapałam się na śniadanie w cenie - gdy większość noclegów w okolicy była droższa i bez tego.
Majówka w Göteborgu - koszty:
- 412 SEK (179 zł) - pociąg Sztokholm - Göteborg - Sztokholm
- 1274 SEK (554 zł) - hotel - 2 noce ze śniadaniami
- 335 SEK (146 zł) - karta miejska (obejmująca główne atrakcje i transport publiczny na 48 godzin) - cena poza sezonem
- 433 SEK (188 zł) - obiady / kolacje na mieście
- 210 SEK (91 zł) - pamiątki (pocztówki, znaczki, magnes)
- 66 SEK (29 zł) - diabelski młyn w parku Liseberg
Jak widzicie, cała majówka kosztowała mnie 2730 koron, czyli ok. 1200 zł. Na pewno dałoby się to zorganizować taniej - zwłaszcza podróżując w więcej osób sporo można zaoszczędzić na noclegu. Nie trzeba też kupować nie wiadomo ilu pamiątek, czy zamawiać piwa do obiadu w knajpie. Ale przecież czasem można... ;). Z drugiej strony zdecydowanie polecam Göteborg City Card, bo gdybym chciała oddzielnie płacić za wszystko, co karta pokrywała, to rozpiska kosztów byłaby znacznie dłuższa...
No i jak Wam się podoba Göteborg? ;)
0 Komentarze