Czerwone domki stały się jednym ze szwedzkich symboli, a ja - choć mieszkam już tutaj jakiś czas - wciąż lubię je fotografować i zaglądać ludziom do okien (co mi ułatwiają, bo rzadko mają firanki ;) ). Zawsze mi się podobały całe dzielnice pełne takich czerwonych budynków. Nigdzie jednak nie widziałam ich aż tylu co w Falun. Ale przecież nie powinno to dziwić - w końcu słynna czerwona farba pochodzi właśnie stamtąd, więc gdzie, jeśli nie w Falun, takich dzielnic powinno być mnóstwo? :)
Trochę więcej o samym falu rödfärg, czyli farbie w kolorze czerwieni faluńskiej, pisałam już w poście poświęconym miejscowej kopalni miedzi. Zanim jednak produkcję farby rozpoczęto na skalę przemysłową, używano jej do malowania domów górników. Dziś, spacerując po Falun, jesteśmy w stanie natychmiast odgadnąć, które dzielnice były przed laty zamieszkiwane przez robotników. Czerwone drewniane domki są wciąż zamieszkane, więc chodząc tam z aparatem czasem wręcz czułam się jak intruz...
Jedyne, co mnie bolało podczas wyjazdu do Falun, to pogoda... Nie wiem, na ile zdjęcia oddają urok szwedzkiej jesieni, ale po prostu było zimno i padało. Przy takiej pogodzie nawet ta wszechobecna czerwień wydawała się ponura. Jak tam musi być pięknie, gdy świeci słońce!
Oczywiście Falun to nie tylko kopalnia i otaczające ją czerwone domki dawnych górników. To także niewielkie miasteczko przecięte w pół przez rzekę Faluån. Mimo niesprzyjającej pogody nie mogłam sobie odpuścić spaceru wzdłuż rzeki - to przecież w jej pobliżu znajduje się samo centrum miasta. Tutaj mamy dworzec centralny i bardzo ciekawe Muzeum Dalarny, parę kroków dalej znajdziemy główny plac, informację turystyczną i kościół Krystyny. Falun to takie klimatyczne szwedzkie miasteczko, do którego aż chce się wyskoczyć na fikę z widokiem na wodę... :)
A skoro już wspomniałam o kościele... to naturalnie musiałam wejść do środka, jakże by inaczej ;). Znajdującą się w centrum miasta świątynię wybudowano w połowie XVII wieku i dedykowano panującej wtedy królowej Krystynie. Problem się pojawił, kiedy w 1654 roku królowa abdykowała i przeszła na katolicyzm - kościół nie mógł być przecież poświęcony osobie wyznającej niewłaściwą religię. Nazwę trzeba było więc zmienić. Pod koniec XVIII wieku zdecydowano jednak na przywrócenie nazwy Kristine kyrka, skoro zmarła królowa i tak nie mogła już namieszać religijnie w protestanckim kraju.
Niektóre elementy wnętrza zostały odnowione w XX wieku i - niestety - zmiany są zauważalne. Do mnie jakoś niezbyt trafia intensywny niebieski odcień ław i niektórych dekoracji... Jednak zdecydowanie warto zwrócić uwagę na to, co zostało jeszcze z pierwotnego wystroju. Trzeba przecież pamiętać, że w XVII wieku, kiedy kościół budowano, Falun wciąż było u szczytu swej potęgi - jedno z największych i najbogatszych miast w Szwecji. A świątynia, choć protestancka czyli znacznie skromniejsza od katolickich, musiała w jakimś stopniu też odzwierciedlać bogactwo miasta. Ołtarz, ambona, witraże... W Kristine kyrka jest naprawdę co oglądać :).
Po wyjściu z kościoła a przed otwarciem Muzeum Dalarny miałam jeszcze pół godziny na spacer po centrum Falun... czyli oczywiście akurat wtedy zaczęło bardziej padać. Na szczęście po trzech latach mieszkania w Szwecji, robienie zdjęć jedną ręką, gdy w drugiej trzymam parasol, opanowałam już do perfekcji ;).
W sumie... tak sobie myślę, że taki drewniany czerwony domek gdzieś w centrum miasta to nie byłby taki zły pomysł. Muszę tylko wygrać jakąś loterię czy coś ;).
Oczywiście Falun to nie tylko kopalnia i otaczające ją czerwone domki dawnych górników. To także niewielkie miasteczko przecięte w pół przez rzekę Faluån. Mimo niesprzyjającej pogody nie mogłam sobie odpuścić spaceru wzdłuż rzeki - to przecież w jej pobliżu znajduje się samo centrum miasta. Tutaj mamy dworzec centralny i bardzo ciekawe Muzeum Dalarny, parę kroków dalej znajdziemy główny plac, informację turystyczną i kościół Krystyny. Falun to takie klimatyczne szwedzkie miasteczko, do którego aż chce się wyskoczyć na fikę z widokiem na wodę... :)
A skoro już wspomniałam o kościele... to naturalnie musiałam wejść do środka, jakże by inaczej ;). Znajdującą się w centrum miasta świątynię wybudowano w połowie XVII wieku i dedykowano panującej wtedy królowej Krystynie. Problem się pojawił, kiedy w 1654 roku królowa abdykowała i przeszła na katolicyzm - kościół nie mógł być przecież poświęcony osobie wyznającej niewłaściwą religię. Nazwę trzeba było więc zmienić. Pod koniec XVIII wieku zdecydowano jednak na przywrócenie nazwy Kristine kyrka, skoro zmarła królowa i tak nie mogła już namieszać religijnie w protestanckim kraju.
Niektóre elementy wnętrza zostały odnowione w XX wieku i - niestety - zmiany są zauważalne. Do mnie jakoś niezbyt trafia intensywny niebieski odcień ław i niektórych dekoracji... Jednak zdecydowanie warto zwrócić uwagę na to, co zostało jeszcze z pierwotnego wystroju. Trzeba przecież pamiętać, że w XVII wieku, kiedy kościół budowano, Falun wciąż było u szczytu swej potęgi - jedno z największych i najbogatszych miast w Szwecji. A świątynia, choć protestancka czyli znacznie skromniejsza od katolickich, musiała w jakimś stopniu też odzwierciedlać bogactwo miasta. Ołtarz, ambona, witraże... W Kristine kyrka jest naprawdę co oglądać :).
Po wyjściu z kościoła a przed otwarciem Muzeum Dalarny miałam jeszcze pół godziny na spacer po centrum Falun... czyli oczywiście akurat wtedy zaczęło bardziej padać. Na szczęście po trzech latach mieszkania w Szwecji, robienie zdjęć jedną ręką, gdy w drugiej trzymam parasol, opanowałam już do perfekcji ;).
W sumie... tak sobie myślę, że taki drewniany czerwony domek gdzieś w centrum miasta to nie byłby taki zły pomysł. Muszę tylko wygrać jakąś loterię czy coś ;).
0 Komentarze