Najpierw myśleliśmy o zatrzymaniu się w Quito na dwa dni, a po południu drugiego dnia wsiedlibyśmy w busa do Ipiales, małego kolumbijskiego miasta zaledwie 3 kilometry od granicy z Ekwadorem. Ale matka mojego Kolumbijczyka stwierdziła, że nie jest to najlepszy pomysł. Autostrada Panamerykańska na trasie pomiędzy Quito a granicą z Kolumbią była w przebudowie i zwykła 4-godzinna podróż mogła łatwo przerodzić się w 7 lub więcej godzin. Zastosowaliśmy się więc do ostrzeżenia, spakowaliśmy nasze rzeczy i rankiem za całe 8$ (prawie 30 zł, dolary poszły za bardzo w górę :P) wzięliśmy taksówkę w kierunku terminalu w Quito.
Terminal autobusowy nie znajduje się w centrum miasta, a całkiem daleko od niego, więc trasa zajęła trochę czasu. Busy w kierunku granicy kursują regularnie, a my ponadto mieliśmy szczęście, że nie musieliśmy czekać prawie wcale. Po zapłaceniu 20 centów za wstęp na parking autobusowy plus 4,5$ (16,50 zł) za bilet, wyruszyliśmy w drogę do Tulcan. To małe ekwadorskie miasteczko (ok. 60.000 mieszkańców), położone 7 km od granicy z Kolumbią.
Autostrada Panamerykańska (lub po prostu Panamericana) to sieć dróg biegnąca przez obie Ameryki z przerwą (przesmyk Darien) pomiędzy Panamą a Kolumbią. Miałam okazję podróżować nią z Quito do Ipiales, a potem dalej do Pasto. W przeciwieństwie do wielu kolumbijskich dróg (bo w Ekwadorze akurat sytuacja jest znacznie lepsza), ta jest w naprawdę dobrym stanie i podróż przebiegała bez problemów.
Droga wiedzie przez Andy i widoki z okna są naprawdę niesamowite. Góry i przepaście, wodospady i rzeki, piękna acz niebezpieczna natura. Krzyże na poboczu drogi są najlepszym przypomnieniem dla kierowców, by byli ostrożni - utrata kontroli nad samochodem zakończyłaby się na dnie przepaści. Droga jest pełna zakrętów, co naturalnie wydłuża podróż. Wystarczy sobie wyobrazić, że odległość samolotem pomiędzy Quito a Tulcan to tylko 135 km. Dodając do tego 40 km z lotniska do Quito i mamy łącznie ok. 175 km. Trasa autostradą z Quito do Tulcan to 266 km. Robi różnicę, prawda?
Bus miał wiele krótkich postojów, by pozwolić wsiąść i wysiąść różnym sprzedawcom. Zdarzały się nawet chwile, gdy w busie było kilka dodatkowych osób w tym samym czasie - stali pomiędzy siedzeniami, oferując napoje, owoce, lody, słodycze i wiele innych. Idąc w ślady matki mojego Kolumbijczyka, spróbowałam lodów kokosowych, smakowały całkowicie inaczej niż te, które kupowałam w Europie - były zdecydowanie mniej słodkie, co akurat dla mnie stanowiło zaletę.
Chyba w mieście Ibarra (aczkolwiek nie jestem pewna) zwróciłam uwagę na przystanek autobusowy. Przedstawiał jaskiniowców, a na prawo (niestety, nie miałam wystarczająco dużo czasu, by zrobić zdjęcie) stał wielki mamut.
Może dlatego, że to była sobota, ale złe przewidywania matki Kolumbijczyka się nie sprawdziły i nasza podróż nie była wydłużona. Po około 4 godzinach dotarliśmy do Tulcan, gdzie za kilka dolarów wzięliśmy taksówkę do Rumichaca - międzynarodowego mostu stanowiącego oficjalne przejście graniczne pomiędzy Kolumbią a Ekwadorem.
Nie było tam zbyt wielu osób, więc kontrola graniczna przebiegła szybko i sprawnie. Najpierw w ekwadorskim punkcie migracyjnym musieliśmy wypełnić "Tarjeta Andina" (Kartę Andyjską) - właściwie dokładnie taką samą jak wtedy, gdy wjeżdżaliśmy do kraju. Kilka podstawowych informacji o nas (imię i nazwisko, data urodzenia, kraj pochodzenia i rezydencji, numer paszportu) oraz po co i na jak długo przyjechaliśmy do Ekwadoru. Plus czy mamy coś do oclenia, jako że głównym celem tego papierka są właśnie deklaracje celne. Potem pieczątka w paszporcie, przekroczenie mostu i podobna procedura w Kolumbii (jakkolwiek i tak dużo krótsza i szybsza niż to, co dzieje się na lotniskach), kolejna pieczątka w paszporcie i mogliśmy już rozejrzeć się za taksówką.
Z granicy do centrum Ipiales podróż trwa zaledwie kilka minut. Jako że nie mieliśmy pojęcia, jak rodzina Kolumbijczyka mnie przyjmie, zdecydowaliśmy się spędzić pierwszą noc w hotelu. Taksówkarz polecił nam hotel Santa Isabel II, który znajdował się niemalże w centrum. 60.000 COP (92 zł) za pokój dwuosobowy ze śniadaniem. Hotel był przyjemny i czysty, jakkolwiek bez windy (co stanowiło problem, gdy miało się dwie olbrzymie walizki). Zostawiliśmy w pokoju nasze rzeczy, przepakowaliśmy prezenty dla kolumbijskiej rodziny i wyszliśmy, by przedstawić mnie kolejnym członkom rodziny ;).
0 Komentarze