Advertisement

Main Ad

Moja pierwsza świnka morska...

Mascota o comida? Zwierzątko czy jedzenie? To były najczęściej wypowiadane słowa po tym, jak babcia mojego Kolumbijczyka zaprosiła wszystkich na specjalny obiad rodzinny. Jakkolwiek świnka morska stanowi tradycyjne danie w Peru, Ekwadorze i południowej Kolumbii, nie jada się jej zbyt często. Mięso jest bardzo drogie, więc danie podaje się tylko na specjalne okazje. Świąteczny obiad rodzinny połączony z wizytą jednej zwariowanej europejskiej dziewczyny, która zwykła nazywać jedzenie zwierzątkiem domowym, wydawał się być jedną z nich.
W okolicy 10 rano dotarliśmy z Kolumbijczykiem do dzielnicy El Charco - okolicy pełnej małych, pięknie pomalowanych domków, w których można kupić i zjeść świnkę morską. Kiedy później wyjeżdżaliśmy z Ipiales od innej strony, pokazano mi okolicę, gdzie przygotowywano i sprzedawano jagnięcinę. Wygląda na to, że w mieście znajdują się różne dzielnice specjalizujące się w różnych daniach, ale El Charco jest zdecydowanie najpiękniejszą z nich.
I to było moje pierwsze zderzenie z kolumbijskim brakiem organizacji (a raczej nastawieniem, że "jakoś to będzie, co się martwisz..."), które było ciężkie do zaakceptowania dla Europejki. Wygląda też na to, że lata mieszkania w Szwecji przyzwyczaiły Kolumbijczyka do europejskich standardów, bo stresował się nie mniej niż ja ;). Cóż, wyobrażacie sobie zaproszenie całkiem sporej rodziny na obiad świąteczny... bez chociażby upewnienia się czy w wybranej restauracji znalazłoby się w ogóle miejsce dla tylu osób? Rodzina po prostu wysłała nas, byśmy powiedzieli w restauracji, że zamawiamy 3 świnki (każda z nich jest dzielona na 4 porcje, jako że zwierzęta te są znacznie większe od tych malutkich, hodowanych w Europie).
Po obejściu chyba całego El Charco w końcu znaleźliśmy Casa Verde - Zielony Dom, polecany przez rodzinę. Był tylko jeden drobny problem: było zamknięte. Na szczęście w Kolumbii bardzo popularne są "minutos" do kupienia - zarówno w małych sklepikach jak i u ulicznych sprzedawców. Weszliśmy do jednego ze sklepów i pożyczyliśmy małą, starą komórkę i rozpoczęliśmy wydzwanianie. Niespodzianka: w Casa Verde wszystko jest zarezerwowane do 14 - a 14 to zdecydowanie za późno na kolumbijski obiad. Więc kolejne telefony do kolejnych członków rodziny i w końcu dostaliśmy zielone światło, by po prostu rozejrzeć się i zarezerwować jakiekolwiek miejsce, gdzie moglibyśmy pójść całą rodziną... za 1,5 godziny.
Chodząc po okolicy, starałam się zrobić trochę zdjęć pieczonym świnkom - tak, by nikt mnie nie zauważył :P. Po chwili jednak zmieniłam zdanie i zaczęłam podchodzić do sprzedawców i pytać, czy mogę zrobić normalne zdjęcie. Nikt mi nie odmówił ;). Co więcej, jedna pani - u której kupiliśmy wodę - odcięła od świnki ucho i dała mi do spróbowania ;)
Trochę więcej chodzenia i w końcu udało nam się coś zarezerwować w jednej z restauracji na 12:30. Wróciliśmy do domu rodzinnego na chwilę, by na obiad pojechać już razem. Ale kiedy około tej 12:30 babcia dopiero zamykała sklep, w którym pracuje, a mama wciąż przygotowywała swój lunch do zabrania (jako wegetarianka nie jadłaby obiadu z wszystkimi)... 15 minut później byliśmy już zestresowani - w końcu w Szwecji spóźnianie się nie jest dobrze odbierane. Wreszcie zdecydowaliśmy się wsiąść w autobus i zorganizować wszystko na miejscu, gdy reszta rodziny dotrze taksówką... gdy już będą gotowi.
Jak już pisałam tutaj: trzeba znać trasę autobusu, bo nie ma żadnych oficjalnych przystanków. Cóż, my nie znaliśmy. I kiedy bus nagle skręcił w lewo jadąc w kierunku jakiegoś rynku zamiast do naszej dzielnicy świnek morskich... Szybko wyskoczyliśmy i pobiegliśmy we właściwym kierunku, ale cóż - z naszym podejściem, by się nie spóźnić - dotarliśmy na miejsce ostatni :P.
Świnki morskie były już w przygotowaniu. Jedna cała, którą - jak już pisałam - dzieli się na 4 porcje, kosztuje około 30.000 COP (47 zł). Podaje się je z ziemniakami i sosem. Usiedliśmy przy stole, a kelnerka wkrótce podała nam nasz obiad ;)
Cóż, oczywiście chciałam spróbować miejscowej kuchni, jednak wyobrażanie sobie, że to przecież świnka morska... Moja reakcja była jak na poniższym obrazku, a dla całej rodziny to ja stanowiłam największą atrakcję. Śmiali się, komentowali (jedzenie to jedzenie, dlaczego nie reagujesz tak samo na kurczaka?) i robili wieeeele zdjęć moim reakcjom. I czekali na moje wrażenia. Później usłyszałam komentarz, że w restauracji sprzedają też czekoladowe świnki i że może to byłby lepszy wybór? ;)
Jeśli jesteście przeciwni zabawie jedzeniem albo jeśli świnka morska to dla Was tylko zwierzątko domowe, nie oglądajcie filmiku poniżej. Właśnie tak wujek Kolumbijczyka próbował mnie rozbawić, zanim zacznę jeść... ;)
A samo jedzenie? Cóż, dla mnie było stanowczo za tłuste. Zjadłam jedną porcję i zupełnie mi to wystarczyło. Mięso jest właściwie nieprzyprawiane, więc ogólnie nie ma żadnego wyjątkowego smaku, jakkolwiek ciężko mi to porównać do czegokolwiek, co znam. Ale cóż, spróbowałam i myślę, że jednak będę trzymać się mięsa z kurczaka ;).
Po wyjściu z restauracji nadszedł czas na zdjęcia rodzinne ;). W pewnym momencie Kolumbijczyk zauważył grupę tancerzy w tradycyjnych (chyba :P) strojach, więc podszedł i zapytał, czy może im zrobić ze mną zdjęcia. Muszę przyznać, że je lubię - jest baaardzo kolorowe, zarówno dzięki ich strojom, jak i budynkom wokół. I nie, nie jestem wysoka... Oni są niscy ;).

Prześlij komentarz

1 Komentarze

  1. Ło matko. Ale miałaś wesoło, nie ma co! Podziwiam za spróbowanie :)

    OdpowiedzUsuń