Około godziny drogi na południowy wschód od Pasto znajduje się niewielkie jezioro, o którym wszystkie foldery mówią to samo: "tam, gdzie spotykają się Andy z dżunglą". Na wysokości 2800 m n.p.m. można tam zobaczyć wiele przykładów andyjskiej flory i fauny. A pośrodku tego wszystkiego - dżungla :).
Zbiorową taksówką dotarliśmy do El Puerto. Nie był to środek sezonu turystycznego - gdzieś pomiędzy świętami a Nowym Rokiem i musieliśmy się trochę naczekać, zanim zgromadziło się wystarczająco dużo osób jadących w tym samym kierunku. Dotarliśmy do małej wioski rybackiej i od pierwszej chwili byliśmy zaczepiani przez miejscowych, oferujących swoje łódki czy sprzedających pamiątki (ale znów: żadnych pocztówek ani magnesów... :( ).
El Puerto to mała wioska z wieloma łódkami, mostami i domami zbudowanymi w tym samym stylu, w których często oferowano tanie lunche: zazwyczaj - oczywiście - z ryb.
Po krótkim spacerze po wiosce, zdecydowaliśmy się wynająć łódkę zwaną "la lancha". Za 40.000 COP (61 zł) jej właściciel obiecał zabrać nas na niewielką wyspę, poczekać tam na nas przez godzinę, gdy my byśmy zwiedzali okolicę, a potem zabrać nas z powrotem do El Puerto.
Podróż przez jezioro nie zajmuje wiele czasu, jako że wyspa znajduje się blisko północnego brzegu jeziora. Powierzchnia Laguny de la Cocha wynosi 41,5 km², ale jest ona znana przede wszystkim ze względu na swoją bogatą florę i faunę, no i piękne krajobrazy. Przemierzając jezioro można podziwiać szczyty Andów dookoła.
Po kilku minutach łódka dobiła do brzegów Isla la Corota. Chociaż wysepka jest bardzo mała, jej wyjątkowe fauna i flora sprawiły, że stworzono tam rezerwat przyrody.
Chwilę po dotarciu na wyspę, Kolumbijczyk znalazł sobie takiego oto małego przyjaciela, który nie chciał go już później opuścić :P. Ja z kolei miałam pecha i trafił mi się towarzysz ukryty przez dłuższą w chwilę w moich włosach, dopóki mój facet go nie zobaczył... i zamiast go stamtąd usunąć, zaczął robić zdjęcia...
Po zapłaceniu niewielkiej kwoty za wstęp, weszliśmy na obszar rezerwatu. I zaraz po przekroczeniu bramy wejściowej, znaleźliśmy się pośrodku dżungli.
Podążaliśmy specjalnie przygotowaną dla turystów ścieżką, często napotykając drzewa wyrastające pośrodku drogi. Rozglądając się dookoła nie miałam wątpliwości, dlaczego państwo zdecydowało się na utworzenie tam narodowego parku przyrodniczego - wyjątkowy las deszczowy na niewielkiej wysepce gdzieś pośrodku Andów, czy to nie brzmi fascynująco?
W wielu miejscach umiejscowiono małe tabliczki z informacjami o roślinach albo po prostu z różnymi sentencjami i cytatami. Matka Kolumbijczyka często podawała też lokalne nazwy poszczególnych drzew i roślin, ale dla mnie nie robiło to właściwie żadnej różnicy... I tak nie znałam prawie żadnej z tych roślin.
Podczas tej godziny, którą spędziliśmy na wyspie, napotkaliśmy niewiele osób. Dlatego też mogliśmy na spokojnie zatrzymywać się, gdy tylko chcieliśmy przyjrzeć się jakiejś roślinie albo zrobić sobie sesję zdjęciową ;).
Na wyspie o powierzchni zaledwie 0,16 km² znajduje się ok. 500 gatunków roślin. Jako że większości z nich nigdy wcześniej nie widziałam na oczy, chciałam robić setki zdjęć. I, jak zawsze w takich sytuacjach, mój aparat zaczął mi sygnalizować końcówkę życia baterii... Cóż, przynajmniej musiałam się skupić na fotografowaniu tego, co było faktycznie wyjątkowe ;).
Na końcu trasy dotarliśmy na mały taras z punktem widokowym na jezioro. Porobiliśmy tam trochę zdjęć, ale nie mogliśmy zatrzymać się na dłużej. Nasza godzina zbliżała się ku końcowi i musieliśmy wracać do wejścia do parku, gdzie czekała na nas łódka.
Przed opuszczeniem Isla la Corota, weszliśmy na chwilkę do małego Sanktuarium (Santuario de Fauna y Flora), a następnie zeszliśmy na dół do łódki. Sternik zabrał nas jeszcze na krótki rejs dookoła wyspy, żebyśmy mogli przyjrzeć się ptactwu żyjącemu w szuwarach.
Powróciliśmy do El Puerto bardzo głodni, ale znalezienie miejsca do jedzenia było ciężkim zadaniem, jako że wszędzie serwowali pstrągi, a matka mojego Kolumbijczyka jest wegetarianką... Po przejrzeniu menu w prawie wszystkich okolicznych restauracjach, zdecydowaliśmy się w końcu na pierwszą z brzegu.
Gdy czekaliśmy na obiad, postanowiliśmy zagrać w el sapo. Gra polega na rzucaniu małych metalowych krążków i zdobywaniu punktów, w zależności od tego, do której dziury wpadnie krążek. Wcelowanie w pysk żaby dawało największą liczbę punktów. Ale nim gra się w pełni rozkręciła, przyniesiono nam lunch. Zupa, pstrąg + platany, ryż i frytki, oraz sok owocowy... i to wszystko tylko za 4000 COP (6zł). Przepyszne ;).
Po obiedzie trzeba było pomyśleć o powrocie do Pasto. Chociaż bardzo chciałam zobaczyć inne części jeziora, powiedziano mi, że ta okolica nie należy do najbezpieczniejszych. Ale żeby pokazać mi nieco jezioro z innej perspektywy, rodzina Kolumbijczyka poprosiła taksówkarza, by podrzucił nas na wzgórze z punktem widokowym na całą północną część Laguny de la Cocha. Stojąc tam i robiąc zdjęcie za zdjęciem tak sobie pomyślałam, że to była naprawdę piękna i ciekawa wycieczka ;).
0 Komentarze