Samolot ląduje, a my w końcu docieramy do kraju wampirów. Jeszcze tylko szybka odprawa paszportowa na lotnisku Bucharest Otopeni i możemy się rozejrzeć za autobusami do miasta. W automacie do sprzedaży biletów nie ma już kart, można tylko doładować tę już posiadaną... ale my przecież nie mamy żadnej. Rozkład jazdy nad naszymi głowami informuje o dwóch autobusach - nr 780 jadącym na dworzec główny (Gara de Nord) oraz nr 783, który kończy swą trasę w centrum miasta. Wchodzimy do tego drugiego, kierowca sprzedaje nam bilety i stajemy z tyłu autobusu, bo miejsc siedzących już nie ma. Podróż do centrum miasta (Piata Unirii) trwa prawie godzinę, na stojąco w nieklimatyzowanym autobusie z temperaturami spokojnie przekraczającymi 30 stopni... a my jeszcze nie założyliśmy przecież letnich ubrań...
Przystanek: Piata Unirii 2. Rozglądamy się dookoła i szybko odnajdujemy Bogdana - gospodarza w miejscu, które zarezerwowaliśmy. Po kilku minutach marszu docieramy na miejsce - Unirii Residence Studio, które okazuje się być niewielkim, kompletnie wyposażonym mieszkaniem. Bogdan przygotował też dla nas "pakiet powitalny" - butelkę wody i dwa miejscowe piwa. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaka to wspaniała niespodzianka w takim upale! Mieszkanie kosztuje 130 lei (121 zł) za noc, co uznaliśmy za naprawdę dobrą cenę, zwłaszcza biorąc pod uwagę bliskość do starego miasta. Dodając do tego naprawdę pomocnego gospodarza, gorąco polecam to miejsce :)
Szybki prysznic, moment na odetchnięcie i wyruszamy w kierunku starego miasta. Tuż za rogiem mijamy synagogę - Templul Unirea Sfântă, która jest także siedzibą muzeum żydowskiego, zamkniętego już o tej porze. Nie tak daleko od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, znajduje się też Wielka Synagoga w Bukareszcie, ale jako że przyjechaliśmy późno, pewnie również była już zamknięta, więc cóż... Po prostu kierujemy się do centrum.
Zapach jedzenia unosi się wszędzie... stare miasto jest pełne restauracji, barów i pubów. Jako że jesteśmy już bardzo głodni, dajemy się zaprowadzić jednej pani stojącej z menu do jej restauracji. Nazwa "Zaraza" nie jest zbyt zachęcająca, ale dajemy jej szansę. Mój Kolumbijczyk zamawia mięso z warzywami w jakimś lokalnym (wspaniałym!) sosie. Ja mam ochotę na makaron, więc wybieram coś z kurczakiem i dużą ilością sera, znów w wyśmienitym sosie. Pozwolę sobie stwierdzić, że to najlepszy makaron jaki kiedykolwiek jadłam, znacznie lepszy od czegokolwiek próbowanego we Włoszech. Po posiłku kelner przynosi nam dwa kieliszki z lokalnym specjałem - țuică, coś jak nasza śliwowica. Zaskakująco smaczna :). Jedyną wadą restauracji okazuje się rachunek - i nie mam tu na myśli cen, które były naprawdę w porządku (20-30 lei za posiłek, czyli jakieś 19-28 zł), ale raczej wysoką "opłatę za obsługę" dodaną do rachunku, znacznie przekraczającą standardowy 10% napiwek.
Jesteśmy pełni i stajemy się senni, ale to jeszcze nie czas na powrót do mieszkania! Skoro następnego ranka jedziemy już do Braszowa, trzeba zobaczyć jak najwięcej tej nocy. Mapa otrzymana od gospodarza okazuje się być niemal bezużyteczna, bo większość małych uliczek wygląda podobnie, a wiele z nich nie jest nawet podpisanych. Kolejnym problemem staje się brak jakichkolwiek turystycznych oznaczeń jak np. strzałki "do kościoła", "do parlamentu", itp. Na niektóre atrakcje natrafiamy całkowicie przypadkowo, ale zazwyczaj po prostu spacerujemy po okolicy.
W końcu znajdujemy mapę starego miasta z oznaczonymi głównymi atrakcjami. Dzięki niej łatwiej się zorientować, gdzie jesteśmy i gdzie powinniśmy iść.
W taki sposób docieramy do kościoła Stavropoleos (Biserica Stavropoleos), który nawet w ciemności wygląda imponująco. Według Wikipedii: "Nazwa Stavropoleos to rumuński przekład greckiego słowa 'Stauropolis' oznaczającego 'Miasto Krzyża'." Niestety, możemy go oglądać tylko z zewnątrz, nawet nie podchodząc bliżej, gdyż o tej porze całość jest już zamknięta...
Kontynuujemy nasz spacer, często zatrzymywani przez kelnerów zachęcających nas do wejścia do mijanych restauracji. Jakkolwiek nie jesteśmy już głodni, lubię się zatrzymywać i robić zdjęcia tym miejscom. Bukareszt to żyjące miasto, a ja uwielbiam uczucie towarzyszące przebywaniu w takich miejscach.
Ulica Stavropoleos kończy się, a my stoimy naprzeciwko imponującego budynku. Palatul C.E.C. (Pałac CEC). Jakkolwiek dziwnie to brzmi, pałac jest główną siedzibą miejscowego banku... Naprzeciwko niego znajduje się Muzeum Narodowe Historii Rumunii, przed którym zrobiliśmy sobie niewielką sesję zdjęciową ze stojącym tam posągiem ;).
Robi się już późno, a my czujemy się zmęczeni podróżą i spacerem. Po drodze do mieszkania zatrzymujemy się na chwilę przed kościołem św. Antoniego (Biserica Sfântul Anton), wyglądającego naprawdę ładnie w nocnym oświetleniu, ale znów nie możemy przejść przez ogrodzenie o tej godzinie... Po zrobieniu kilku zdjęć zza płotu, w końcu czas spać ;).
Nasz gospodarz posprawdzał nam pociągi do Braszowa i wyjaśnił, jak dotrzeć na dworzec główny, więc rano szybko się pakujemy i schodzimy na stację metra - Piata Unirii 1. Bilet ważny na 2 przejazdy metrem kosztuje 5 lei (4,65 zł) i podążając za otrzymaną radą, wsiadamy w pociąg w kierunku Dristor 2.
Podróż trwa 20 minut i wysiadamy na stacji Gara de Nord. Na szczęście odnalezienie właściwej drogi na dworzec jest bardzo proste z licznymi oznaczeniami i już po chwili jesteśmy na miejscu. Jeszcze szybkie spojrzenie na tablicę odjazdów, czy jest tam pociąg wyszukany przez Bogdana online (świetnie, pociąg zaraz po 11, więc mamy jeszcze pół godziny) i kierujemy się do kasy.
Cóż, nie ma tak łatwo... Pani w okienku nie mówi po angielsku, ale na moje powtarzane w kółko "Braszów, o 11", pisze mi na karteczce "14:00". Biorąc pod uwagę, że nie o tej porze chcemy wyruszyć, zmieniam stanowisko i idę do sąsiedniej kasy, mając nadzieję, że ktoś tam zna angielski. Mam szczęście, ale kolejna pani powtarza to samo: "Następny pociąg do Braszowa jest o 14, nie ma nic wcześniej". Wygląda na to, że pociąg znaleziony online i na tablicy odjazdów jest pociągiem - widmo... Jako że nie udaje mi się uzyskać żadnych dodatkowych informacji, poddaję się i kupuję 2 bilety Bukareszt - Braszów na pociąg o 14:00 - za 50,50 lei każdy (47 zł) i idziemy gdzieś usiąść i zjeść śniadanie.
Po śniadaniu wciąż mamy 2 godziny, a nie chcemy nigdzie iść z bagażami w narastającym upale. Decydujemy się usiąść na krzesłach na peronie (unikając połamanych, co nie jest takie łatwe ;) ). By jakoś zabić czas, robię zdjęcia wszystkiemu i wszystkim wokół.
Pociąg jest podstawiony już pół godziny wcześniej, więc możemy wejść do środka i rozkoszować się klimatyzacją ;). Cóż, nie docieramy do Braszowa tak wcześnie jak planowaliśmy dzięki naszemu pociągowi - widmo, ale jesteśmy w końcu w drodze i możemy kontynuować naszą rumuńską wyprawę! :)
1 Komentarze
Wow fajnie jest zobaczyć miejsca w których się było z innej perspektywy :)
OdpowiedzUsuń