Advertisement

Main Ad

Park dinozaurów i zamek Drakuli

Budzik zrywa nas z łóżek o 8 rano. Jest wystarczająco wcześnie, by zebrać się na całodniową wycieczkę, ale to wciąż znośna godzina, biorąc pod uwagę, że mamy wakacje. Wciąż senni, decydujemy się odłożyć śniadanie na później i kierujemy się na drugi terminal autobusowy Braszowa. Znalezione w internecie informacje mówią o autobusach odjeżdżających regularnie co pół godziny, więc mamy nadzieję, że nie przyjdzie nam czekać zbyt długo. Na dworcu nie ma ani informacji ani kas biletowych, czujemy się kompletnie zagubieni... Jeden z kierowców natychmiast to zauważa i pyta, dokąd chcemy się dostać? Rasnov! Już po chwili siedzimy w odpowiednim autobusie, po zapłaceniu 4 lei (3,75 zł) za bilet. I zaczynamy wycieczkę!
Kierowca autobusu wysadza nas w Rasnovie naprzeciwko ścieżki biegnącej do cytadeli. Ale według mapy w tablecie jest jakaś krótsza trasa... Szukamy jej razy z jedną Australijką, która do nas dołącza. Ją jednak bardziej interesuje wjazd kolejką na szczyt wzgórza zamkowego. Po kilku minutach spaceru znajdujemy ją i bez wahania decydujemy się dołączyć do naszej australijskiej towarzyszki - w końcu wjazd na górę jest przyjemniejszy od wchodzenia, prawda? Wchodzimy do budynku, żeby się dowiedzieć, iż kolejka się zepsuła... Mają nadzieję ją wkrótce naprawić, ale nie potrafią nam podać godziny. Australijka chce podjechać taksówką, według tego, co nam mówią, taki kurs powinien być naprawdę tani. Pani z kasy w kolejce zamawia nam taksówkę. Słyszeliśmy już sporo o rumuńskich taksówkarzach, którzy mają znacznie wyższy cennik dla obcokrajowców. Nasza australijska towarzyszka też widocznie o tym słyszała, bo rozmowę zaczyna od "Kurs do cytadeli to 5 lei, tak?" - "5 lei, tak, tak...". 4,70 zł. Tak to się robi ;).
Kurs taksówką trwa może ze 3 minuty i samochód zatrzymuje się na dużym parkingu. Wciąż dość daleko od cytadeli. Kierowca wzrusza ramionami, nie może dalej jechać. Łatwo zarobione pieniądze, bez wątpienia. Jeśli nie chcemy iść piechotą, jest też turystyczny pociąg łączący parking z zamkiem. A raczej "pociąg", bo to traktor z kilkoma wagonami ;). Australijka decyduje się na ten kurs, my najpierw wolimy zjeść śniadanie na parkingu, a potem zacząć powoli wchodzić na górę. Szybko się okazuje, że trasa jest krótka i wygodna, dotarcie do zamku nie zajmie więcej niż 15 minut, "pociągiem" to może 3-5 minut, więc nawet nie ma się jak nacieszyć przejażdżką. Ale przed przejściem całej trasy, tuż za rogiem zauważamy coś ciekawego...
- Chcesz iść do parku dinozaurów? - pytam mojego Kolumbijczyka. On zna mnie nie od dziś i wie, że pytanie zaczynające się od "czy chcesz..." naprawdę oznacza: "Ja chcę, powiedz mi, że idziemy!", więc śmiejąc się ze mnie, odpowiada mi "tak". 28 lei (26,40 zł) za bilet wstępu nie powstrzymuje nas i po chwili już jesteśmy w środku!
Najpierw odwiedzamy niewielką wystawę w środku budynku z podstawowymi informacjami. Jestem zaskoczona, czytając, że istniał dinozaur zwany Balaur bondoc (co po rumuńsku oznacza "krępy smok"), którego szczątku znaleziono tylko w Transylwanii! Po szybkim rozejrzeniu się po sali, wychodzimy z budynku i stajemy na dużym placu, który jest również placem zabaw oraz parkiem linowym. Cóż, miejsce wydaje się być świetną atrakcją dla dzieci... ale nie tylko! ;)
Nigdy nie byłam w żadnym innym parku dinozaurów, więc nie mam porównania, ale wystawa wywarła na mnie spore wrażenie. Park jest położony w lesie, więc modele dinozaurów, często skryte wśród drzew, wyglądają niemal naturalnie. Są stworzone bardzo szczegółowo, a przed każdym z nich znajduje się tabliczka z informacjami, zarówno po rumuńsku, jak i angielsku. Co jest dodatkową atrakcją, można ich dotykać, co zachęca nas do robienia masy śmiesznych zdjęć. Nie spodziewałam się takiej frajdy z wizyty w tym miejscu, ale jestem pod dużym wrażeniem i spędzamy w parku dłuższy czas.
Zobaczyliśmy już wszystkie dinozaury i zbliża się południe, więc nadszedł czas, by kontynuować naszą wycieczkę i w końcu się skierować na szczyt wzgórza. Kiedy tylko wychodzimy z lasu, natychmiast za nim tęsknimy. Drzewa przysłaniamy słońce, które teraz grzeje niemiłosiernie. Płacimy 10 lei (9,40 zł) za bilet i w mgnieniu oka szukamy cienia. Na odkrytym wzgórzu temperatury spokojnie sięgają 40 stopni, a dotknięcie kamieni czy metalowych poręczy może być bardzo bolesne.
Forteca jest naprawdę ciekawa z historycznego punktu widzenia, a ze względu na jej bliskość do Braszowa była od początku moim punktem obowiązkowym w Rumunii. Pierwsze, aczkolwiek niepotwierdzone, źródła mówią, że pierwszy zamek w tym miejscu został wybudowany przez Zakon Krzyżacki na początku XIII wieku. Ale to, co czyni tę cytadelę wyjątkową jest fakt, że tu właściwie nie ma żadnego zamku... Cytadela w Rasnovie to jakby ufortyfikowana wioska, bo taki był jedyny sposób na ochronę miejscowej ludności przed atakami obcych armii. Dlatego też wewnątrz murów nie widzimy żadnego zamku, ale tylko ruiny niewielkich domków.
Ruiny są ogromne, a ja bym chciała obejść je całe i zobaczyć każdą ich najmniejszą część. Uwielbiam takie miejsca! Wchodzimy do głównej fortecy przez XVI-wieczny barbakan, który jest uważany za jeden z najmniejszych w Transylwanii.
Z cytadeli mamy niesamowity widok na okoliczne wioski i lasy. Staram się szybko zobaczyć jak najwięcej, mój Kolumbijczyk robi zdjęcie za zdjęciem... Byleby tylko jak najszybciej zejść z tej "patelni", opuścić punkt widokowy i schować się gdzieś w cieniu murów...
Kontynuujemy spacer po cytadeli...
Fortecę zdobyto tylko raz w całej jej historii, w 1612 r., a głównym tego powodem był niedobór wody. Potem zdecydowano wykopać głęboką studnię. Istnieje legenda mówiąca o tym, że dwóch tureckich więźniów zostało zmuszonych do wykopania studni i obiecano im wolność, gdy robota będzie ukończona. Wykopanie głębokiej na 146 m studni zajęło im 17 lat, a i tak na koniec ich zabito. Szybki rzut oka w internet pozwala mi się dowiedzieć, że podobna legenda istnieje w wielu rumuńskich zamkach - z tą tylko różnicą, że czasami kończy się ona uwolnieniem więźniów. Widocznie ci z legendy z Rasnova nie mieli tyle szczęścia ;)
Cytadela to bardzo turystyczne miejsce, więc wszędzie dookoła widzimy stragany z pamiątkami. Magnesy, pocztówki i różne inne gadżety są tu o kilka lei droższe niż na parkingu u stóp wzgórza. Szybko rozglądamy się wokoło i opuszczamy fortecę... tym razem "pociągiem" ;).
Jak już wspomniałam, z autobusu wysiedliśmy przy drodze wiodącej do cytadeli. Ale nie ma tam żadnego regularnego przystanku i teraz stajemy przed problemem - skąd w ogóle odjeżdżają tutaj autobusy? Chodzimy po mieście, co nie jest zbyt łatwym zadaniem. Rasnov najwidoczniej otrzymał sporo funduszy unijnych i całe miasto jest w przebudowie. Na pewno za jakiś czas będzie to pięknie wyglądało, ale póki co tylko znacząco utrudnia spacer. Wchodzimy do jednego sklepu za drugim, by dowiedzieć się czegoś więcej niż "no English". W końcu, po dłuuugim spacerze, jeden facet słuchający i nierozumiejący mojego prostego angielskiego, pyta: "español?". I voilà! Teraz mój Kolumbijczyk może nas doprowadzić do przystanku ;).
Nie ma żadnego rozkładu na przystanku, ale powiedziano nam, że autobusy jeżdżą co ok. 20 minut. Siedzimy na ławce i czekamy. Po tym, jak pierwszy autobus przejeżdża, nie zatrzymując się, już stoimy i czekamy, gotowi, by machać i zatrzymać kolejny ;). Misja zakończona sukcesem, bilet kosztuje 5 lei (4,70 zł), a po 30 minutach wysiadamy z autobusu w Branie. Szybki rzut oka na rozkład autobusów powrotnych do Braszowa pozwala nam stwierdzić, że wieczorem nie kursują one zbyt często i musimy być ostrożniejsi. I w końcu możemy się rozejrzeć dookoła: Bran jest zdecydowanie najbardziej turystycznym miejscem, jakie dane nam było zobaczyć w Rumunii!
Ale najpierw obiad. Wchodzimy do pierwszej z brzegu restauracji i sprawdzamy menu. Ceny są też zdecydowanie bardziej "turystyczne". Gdy w większości miejsc można spokojnie dostać dobry obiad do 25 lei (23, 50 zł), tutaj za tę cenę możemy kupić samo mięso... Wszystkie dodatki w stylu ziemniaków, sałatek itp. liczone są oddzielnie, po kilka lei za każde. Obiad + piwo za 50 lei (47 zł) to wciąż dobra cena jak na turystyczne miejsce, choć zdecydowanie to najdroższy posiłek jaki jedliśmy w Rumunii :). Ale trzeba przyznać - porcje są duże i naprawdę smaczne!
Z pełnymi brzuchami można zwiedzać. By dotrzeć do zamku Bran, musimy się przedostać przez wszystkie pułapki na turystów. Pamiątki są tu droższe niż gdzie indziej, a sprzedawcy wiedzą jak prowadzić biznes. Nawet zwykły znaczek pocztowy, kosztujący 1,60 lei, tu kupujemy za 2 lei. Cóż, pieniądze to pieniądze :P. Na lewo od głównego wejścia do zamku znajduje się dom strachu. Trzeba wiedzieć, że jest się w zamku Drakuli!
Omijamy wszystkie te "atrakcje", zmierzając prosto do zamku. Niebo nad nami ciemnieje, a z dali słychać nadchodzącą burzę. Bilet na zamek Bran kosztuje 30 lei (28,25 zł) i wchodzimy na tereny zamkowe. Wszystko wygląda spokojnie i zielono, ale my decydujemy się zostawić sobie ten spacer na później i rozpocząć zwiedzanie od środka.
Cóż, to żaden sekret, że zamek Drakuli tak naprawdę nie ma żadnego związku z prawdziwym Vladem Dracul (Wład Palownik), znanym ze swego okrucieństwa. Sam książę urodził się w Sighișoarze, a jego "prawdziwym" zamkiem był ten w Poenari. Więc skąd się wzięła sława zamku Bran? Zdecydowanie dzięki pisarzowi Bramowi Stokerowi i jego powieści "Drakula". Choć autor nigdy nie był w Rumunii, opisał on zamek wampira w oparciu o obrazek znaleziony w książce. Cytując ze strony zamku: "Ponieważ zamek Bran jest jedynym zamkiem w całej Transylwanii, który dokładnie pasuje do opisu zamku Drakuli autorstwa Brama Stokera, stał się on znany na całym świecie jako Zamek Drakuli."
Bram Stoker zrobił zamkowi Bran najlepszą możliwą reklamę. Przez książkę i filmy o Drakuli stał się on jedną z głównych atrakcji turystycznych Rumunii. Ilość turystów w środku jest zadziwiająca, zamek jest kompletnie zatłoczony. Jego właściciele mogliby zrobić wszystko - jakiś dom strachów, tematyczne wystawy... po prostu zainwestować trochę pieniędzy i stworzyć w środku coś niesamowitego. Nie muszą się przecież martwić o promocję czy zachęcanie ludzi - zawsze w środku będą tłumy, wampirza legenda jest wiecznie żywa. Ale oni nie potrafią skorzystać z tej sławy, a zamek jest po prostu... nudny.
Jedyną rzeczą związaną z Władem Palownikiem jest jego wielki portret i drzewo genealogiczne. W jednej z sal zrobiono "wampirzą wystawę" - wielkie tablice z informacjami o Bramie Stokerze, jego powieści i filmach. Dużo tekstu, którego i tak nie ma jak przeczytać, bo sala jest zbyt zatłoczona. I bądź co bądź, przecież można to samo przeczytać potem na wikipedii, w dużo lepszych warunkach. Co więcej? Stare wnętrza pałacowe, meble, ubrania... Najciekawsza część jest dodatkowo płatna (10 lei - 9,40 zł) i przedstawia ona średniowieczne narzędzia tortur.
Szybko zwiedzamy zamek i wychodzimy, by złapać wcześniejszy autobus do Braszowa. Rozczarowani i zmęczeni, śpimy prawie całą drogę, a Braszów wita nas ulewą. Chyba ten park dinozaurów był najciekawszą częścią wycieczki...

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Nice pictures even when the Bran Castle didn't astonish me at all, but cool pics. I guess you missed to show the entrance of the castle, full of touristic-dracula-stuff

    OdpowiedzUsuń
  2. ... checking again, you have a pic... but no so... representative

    OdpowiedzUsuń
  3. ten zamek ma w sobie coś mrocznego, podoba mi się, chociaż ja pewnie nie zdecydowałabym się na wejście do środka.
    dobrze, że ta trzyminutowa jazda taksówką nie kosztowała więcej, bo pewnie byście żałowali...
    parków dinozaurów w Polsce sporo, ja już się do nich nachodziłam, więc pewnie będąc w innym kraju, zrezygnowałabym z tej atrakcji. :D chociaż takie parki są świetnym miejscem. ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie gdybym była w jakimś w Polsce, na ten też bym się nie skusiła... Kto by się spodziewał, że mój pierwszy raz z dinozaurami będzie w Rumunii? :D

      Usuń