Jeśli wierzyć stronie internetowej firmy autobusowej, busy z Sibiu do Cisnădie odjeżdżają co 15-30 minut. Nasz gospodarz temu nie wierzy, więc i my stajemy się nieco sceptyczni i podejmujemy decyzję o stawieniu się na dworcu autobusowym o pełnej godzinie, co wychodzi nam na dobre. Bilet kosztuje 7 lei (6,70 zł), a podróż jest bardzo krótka, trwa może z pół godziny. Ale nawet tak krótki czas może dłużyć się w nieskończoność w busie pozbawionym klimatyzacji przy temperaturach jak na zdjęciu powyżej. Błogosławimy też GPS w telefonie, bo bus zatrzymuje się w różnych miejscach, a przystanków właściwie nie ma, więc trzeba najzwyczajniej w świecie wiedzieć, gdzie chce się wysiąść ;).
Powód, dla którego wybrałam Cisnădie jako cel naszej wycieczki, jest prosty - w tej niewielkiej wiosce znajduje się jeden ze słynnych kościołów warownych. Moim pierwszym pomysłem była wyprawa do Calnic, wpisanego na listę UNESCO i na pewno znacznie bardziej turystycznego, ale nie mamy samochodu i musimy zaufać komunikacji publicznej. Po odwiedzeniu Rasnova i Branu, wolimy już nie ryzykować dłuższych wycieczek, więc Cisnădie wydaje się być idealnym rozwiązaniem.
Oczywiście nie znając okolicy, wysiadamy z busa nieco za daleko, ale nie jest to problem. Wzdłuż ulicy zauważam inne kościoły, które mnie przyciągają, ale wszystkie są ogrodzone i zamknięte - nie wygląda na to, by można je było zwiedzać :(
Cisnădie to niewielka wioska, ale domy wzdłuż głównej ulicy są odnowione i wyglądają naprawdę uroczo. Cisnădie może poszczycić się długą historią (pierwsze źródła wspominające o nim pochodzą z początków XIII wieku), a jej najlepszym przykładem jest właśnie kościół warowny, który zauważamy na końcu ulicy.
Po dotarciu do kościoła, czytamy informacje przy wejściu. Według nich, za kilka minut rozpocznie się przerwa, podczas której kościół będzie zamknięty na godzinę, ale okazuje się to nie być przeszkodą, bo bilety kupujemy bez problemy za 7 lei (6,80 zł) sztuka. Tablica informuje również, że przewodnik jest po rumuńsku, angielsku i niemiecku, a zwiedzanie odbywa się tylko z przewodnikiem. Dwie dziewczyny sprzedające bilety wydają się być przerażone moim pytaniem o anglojęzycznego przewodnika i bardzo słabym angielskim informują nas, że "no English guide today, go in, go". Więc przechodzimy przez bramę w murach i wchodzimy do kościoła.
Pierwszy kościół w tym miejscu wybudowano w XII wieku, ale ze względu na duże ryzyko otomańskich ataków, Sasi podjęli decyzję o ufortyfikowaniu kościoła w XV wieku. Nie tylko wzniesiono wieże i mury, ale również zmieniono wnętrze kościoła.
Wewnątrz możemy zobaczyć również miniaturę przedstawiającą całe fortyfikacje. Chociaż jesteśmy jedynymi turystami, nie udaje nam się zwiedzać w spokoju, bo trwa właśnie renowacja organów i dźwięki są świetnie słyszalne w całym wnętrzu.
Według zakupionej przez nas mapy kościoła, można wejść na górę na wieżę. Więc próbujemy, chociaż stan schodów przyprawia mnie o atak serca. Nie wygląda to na dostosowane dla turystów pod żadnym kątem. Szybko się poddajemy, ale zejście na dół jest chyba jeszcze gorsze... Może i jest jakiś plan, by udostępnić wieżę turystom, ale na pewno nie jest on jeszcze wprowadzony w życie.
Po wyjściu z kościoła, decydujemy się na spacer po murach. Iść trzeba bardzo powoli, patrząc zarówno pod nogi, jak i na to, co znajduje się nad głową. Ja patrzę tylko, gdzie stąpam i już po chwili uderzam głową w jedną z belek pod sufitem... Ok, chyba trzeba być ostrożniejszą ;).
Wewnątrz fortyfikacji, w pobliżu wejścia głównego, natrafiam na strzałki kierujące do Muzeum Historii Epoki Komunizmu. Wchodzę po schodach na górę, ale "muzeum" okazuje się być jednym pokojem z niewielką wystawą poświęconą komunizmowi, głównie w Rumunii oczywiście.
Kiedy zwiedzanie mamy już za sobą, kierujemy się do centrum tego miasteczka. Znajduję niewielki sklep z pamiątkami, gdzie kupuję magnes do kolekcji, a potem zamawiamy coś do picia w pobliskiej restauracji. Ceny są naprawdę dobre, jest taniej niż gdziekolwiek dotąd. Sprawdzam menu i widzę sporo dań za poniżej 15 lei (14,30 zł).
Zdecydowanie zimna lemoniada jest bardzo potrzebna przy takich temperaturach... Ale już czas, by pomyśleć o powrocie do Sybinu.
Pojawia się tylko jedno pytanie - ale jak wrócić? Informacja o busach kursujących co 15 minut pozostaje chyba snem. Pani w sklepie z pamiątkami stara się nam pomóc prostym angielskim. Ale co rusz miesza słowa "za" i "po", "dwadzieścia" i "czterdzieści" i w końcu nie mam pojęcia, czy ten bus odjeżdża o 13:40, 14:20, 14:40 czy może 15;20? Wszystko jest możliwe... Kolejne pytania to to, skąd właściwie odjeżdżają busy, jeśli nie ma żadnego przystanku? I tu znów różni ludzie starają się nam pomóc, wskazując kierunki, więc chodzimy przez dłuższy czas w tę i z powrotem, aż w końcu stajemy gdzieś skryci w cieniu. Kiedy, po jakimś czasie, dołącza do nas dwoje innych czekających, zaczynam wierzyć, że może bus kiedyś przyjedzie. I przyjeżdża... jakkolwiek rozkład służy my chyba tylko za ozdobę tablicy ;).
4 Komentarze
Czesc Kolezanko, Yoga in Stockholm opowiedziala mi o Tobie i patrze i oczom nie wierze - Ona byla w Rumunii! Juz Cie lubie;) Ja bylam dwa razy i jestem zakochana w tym panstwie:) Pozdrawiam agnes na szwedzkiej ziemi.
OdpowiedzUsuńNo proszę, jaką mi reklamę koleżanka robi :D A do Rumunii mnie zachęciła koleżanka z pracy, właśnie Rumunka. Poopowiadała trochę, pokazała zdjęcia i nie było wyjścia, trzeba było rezerwować bilety ;)
UsuńTym razem przeczytałam wszystko :) I znowu mam ochotę na Rumunię :)
OdpowiedzUsuńoj tak, też bym pojechała... choć z drugiej strony, gdzie ja bym nie pojechała... :D
Usuń