Advertisement

Main Ad

Przepiękne okolice Trydentu

Miałyśmy przyjechać do Trydentu w piątkowy wieczór. Bilety na Flixbusa były kupione odpowiednio wcześniej za zawrotną kwotę 1 euro / sztuka. Dotarłyśmy na terminal autobusowy, biegnąc jak szalone, mając zaledwie moment do odjazdu autobusu. Potem się okazało, że wcale nie musiałyśmy się spieszyć, bus miał ok. godziny i 15 minut opóźnienia, a na dodatek powiedziano nam, że nie ma co narzekać. Poprzedniego dnia ten sam bus był opóźniony o ponad 2 godziny, więc nam wcale tak źle się nie ułożyło, prawda? ;) Podróż z Turynu potrwała trochę czasu i do Trydentu dojechałyśmy coś około 23. I już na przystanku spotkałyśmy naszego włoskiego kolegę, który zatroszczył się o nas przez cały ten cudowny weekend :).
Powiedział nam, że gdybyśmy tylko przyjechały te 1,5 godziny wcześniej zgodnie z rozkładem, zobaczyłybyśmy Trydent pełen życia. Teraz wydawał się być kompletnie opustoszałym miastem. Na szczęście było to tylko pierwsze wrażenie i kiedy zgłębiliśmy się w uliczki w centrum miasta, napotkaliśmy sporo ludzi, głównie siedzących w barach. Również wyskoczyliśmy na piwo, po którym kolega zabrał nas na nocny spacer po Trydencie :). 
Muszę przyznać, przed wyjazdem nie wiedziałam o Trydencie nic poza tym, że był miejscem XVI-wiecznego Soboru Trydenckiego. Nie starałam się też doczytywać dużo więcej, bo wiedziałam, że w Trydencie spędzimy tylko kilka tych nocnych godzin i zostawimy to miasto za sobą. Szkoda mi było, bo - jak wiele innych włoskich miast - Trydent jest pełen historii. Pierwotnie celtycka osada, następnie włączona do imperium rzymskiego. Na przestrzeni wieków należał do różnych krajów, więc na pewno muzea miejskie muszą być fascynujące. Od XIV wieku Trydent znajdował się pod władzą Habsburgów, a do Włoch został przyłączony dopiero po I Wojnie Światowej.
Nie weszliśmy do żadnego z budynków, by coś pozwiedzać (mogłoby to być zresztą nieco utrudnione po północy ;) ), ale zatrzymaliśmy się na moment na Piazza Duomo. Katedra z XIII wieku z zewnątrz nie wygląda imponująco, ale już wiem, że wiele włoskich kościołów na zewnątrz wygląda niepozornie, ale ich wnętrza potrafią być naprawdę piękne. Niestety, tym razem nie miałam okazji się o tym przekonać. Przed katedrą znajduje się fontanna Neptuna w stylu późnego baroku, zbudowana w drugiej połowie XVIII wieku.
Kiedy poczułyśmy się zmęczone, pojechaliśmy do Pergine Valsugana, malutkiej wioski położonej ok. 10 km od Trydentu. Jadąc samochodem widziałyśmy cienie gór w oddali i pomyślałyśmy, że to wszystko musi wyglądać niesamowicie w świetle dnia. Ale kiedy obudziłyśmy się nad ranem i wyszłyśmy na balkon... Naprawdę, z takim widokiem mogłabym się budzić codziennie :)
Po śniadaniu kolega zabrał nas na spacer na jedno z pobliskich wzgórz, na szczycie którego znajdował się zamek. Castel Pergine jest położony na wysokości 657 metrów, więc widok stamtąd jest cudowny. Ścieżka na szczyt była prosta i wygodna, choć gdy w drodze powrotnej skorzystaliśmy ze skrótu w dół, mój lęk wysokości uczynił spacer zdecydowanie mniej komfortowym ;).
Pierwsze informacje o zamku pochodzą z IX wieku, chociaż nie jest dokładnie wiadome, kiedy został on zbudowany. Kilkukrotnie go podbijano, niszczono i odbudowywano, jego obecny wygląd to efekt odbudowy w stylu gotyckim z XV wieku, a także bardziej nowoczesnych renowacji przeprowadzonych przez niemiecką firmę.
Jak już wspomniałam, z zamku rozpościera się przepiękny widok na całą okolicę - miasteczko Pergine Valsugana, piękne jezioro Caldonazzo, a to wszystko z Alpami w tle... Do tego wciąż mieliśmy dużo szczęścia do pogody :).
Odbyliśmy przyjemny spacer (i równie przyjemną sesję zdjęciową ;) ) na szczycie, korzystając z tak pięknej pogody oraz faktu, że nie było tam zbyt wielu turystów. Ale temperatury i marsz zrobiły swoje, więc zaczęliśmy rozglądać się za czymś do picia...
Na początku XX wieku zamek został kupiony przez niemiecką firmę i obecnie jest on własnością prywatną. Został odnowiony i przekształcony w hotel oraz restaurację. Na szczęście cały ten obszar jest udostępniony turystom, a w środku nawet otworzono mini-muzeum.
Będąc obecnie niemiecką własnością, zamek jest świetnie przystosowany dla turystów z tego kraju. Wszystkie informacje w środku są dostępne tylko po włosku i niemiecku, to samo z barem. Barmanka ledwo co rozumiała angielski, odpowiadała mi mieszając włoski z niemieckim. Biorąc pod uwagę, że mój niemiecki - choć w większości już zapomniany - wciąż jest dużo lepszy od mojego włoskiego, więc przerzuciłam się na ten język. Pani popatrzyła na mnie ze strachem w oczach... i zaczęła mówić po angielsku. Wciąż jestem pod wrażeniem ;).
Po krótkiej przerwie w zamkowym barze, zdecydowaliśmy się na spacer dookoła zamku. Nie najłatwiejsze zadanie, gdy ma się lęk wysokości, ale na szczęście moi znajomi byli bardzo cierpliwi, gdy zwalniałam, by nie patrzeć w "przepaść". Tak, wiem, niby nic wielkiego, ale moja wyobraźnia zrobiła swoje :P. Ale widoki były tego warte, to wiem na pewno.
To była taka przyjemna wiosna... Tęsknię za nią jeszcze bardziej, biorąc pod uwagę wczorajsze śnieżyce w Sztokholmie... Nasz włoski kolega zabrał nas do ogrodu ukrytego w lesie, gdzie zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Położyliśmy się na trawie, opalaliśmy się i rozmawialiśmy o różnych utopiach ;).
Potem zostałyśmy zabrane do Rastel, gdzie przygotowywano jedzenie na wieczorną uroczystość, wszystko robione przez osoby niepełnosprawne albo takie z różnymi problemami (np. dzieci z problemami w szkole). To wszystko w ramach wspaniałego projektu "Tutti sulla terra", ze szczegółami którego możecie się zapoznać np. tutaj (wszystko po włosku, ale Tłumacz Google radzi sobie z tym całkiem nieźle :) ).
Po tej wizycie dołączył do nas szef kolegi i obaj zabrali nas do miejsca przygotowywanego dla wspomnianego projektu. Na chwilę obecną wciąż wymaga ono ogromu pracy, ale chłopaki mają w sobie tyle energii i serca dla projektu, że jestem całkowicie pewna, że zrealizują założone cele :). Obszar jest położony na wzgórzu, z którego rozciąga się niesamowity widok na jezioro Caldonazzo.
Na szczycie wzgórza znajduje się też niewielki średniowieczny kościółek, który ma być również lokalną atrakcją. Niestety podczas naszej wizyty był on zamknięty i mogliśmy tylko obejść go dookoła, bez zaglądania do środka.
I jeszcze trochę zdjęć... Takie widoki są tego warte, prawda? ;)
Jako że i tak musieliśmy zjechać na dół do miasta, nasi włoscy znajomi postanowili oprowadzić nas trochę po Pergine Valsugana. Chociaż może nazywanie go miastem to drobna przesada, bo to miasteczko liczy sobie tylko 20.000 mieszkańców. Internet twierdzi, że spośród niewielu miejsc wartych odwiedzenia w Pergine Valsugana, najbardziej wyróżniają się kościoły, ale nikt z mojego otoczenia nie był zainteresowany tak dokładnym zwiedzaniem. Zatrzymaliśmy się na dłużej tylko przed białym budynkiem Ratusza, którego początki sięgają końca XVII wieku, jakkolwiek został on przebudowany po pożarze z 1786 roku.
Po szybkich zakupach zrobionych w miasteczku, zostaliśmy zaproszeni przez szefa naszego kolegi na kolację w jego domu. Po wyjściu z samochodu, mogłam właściwie tylko stać i rozglądać się w ciszy... Wyobrażacie sobie mieć taki widok z balkonu? A gdyby do tego jeszcze niebo było bezchmurne... :)
Zjedliśmy smaczne risotto domowej roboty, napiliśmy się pysznego włoskiego wina i prowadziliśmy długie rozmowy o życiu, miłości i podróżach... W towarzystwie poniższego białego przyjaciela, który był niezbyt chyba zadowolony z faktu, że robiliśmy mu zdjęcia. To był zdecydowanie dobry dzień :).

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. Kocham miasta nocą, konkretnie starówki, albo po prostu wiekowe miasta, których lata nie zostały zamienione ani w ruinę, ani w nowoczesne "cuś".
    Trydent przedstawia się cudownie. :)
    Alpejskie widoki, heh, można się przyzwyczaić ;) Choć przyznam, że czasami pójdę w takie miejsce, że znów czuję się jak zabłąkany turysta, który nie potrafi szczęki utrzymać na swoim miejscu. Dodam, że im wyżej się wejdzie, tym ciekawiej. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja chyba ogólnie lubię miasta nocą :) Nawet te szare i nijakie mają wtedy jakiś klimat...
      Pewnie do wszystkiego można by się przyzwyczaić, aczkolwiek nie miałabym nic przeciwko przyzwyczajaniu się do alpejskich widoków :D

      Usuń