Miałam możliwość zwiedzania Turynu w najlepszy możliwy sposób. Powoli i na spokojnie. Bez pośpiechu, bez myślenia o kolejnej "obowiązkowej" atrakcji turystycznej, którą przecież "muszę" zobaczyć. Na początku mojego pobytu odwiedziłam słynne Muzeum Egipskie, więc na dwa ostatnie dni nie miałam żadnych konkretnych planów - ot, nacieszyć się pogodą, zajrzeć do jakichś muzeów i spędzić trochę czasu z koleżanką. Wyszło idealnie :)
Koleżanka musiała iść na uczelnię, więc wybrałam się z nią, aby zobaczyć kampus. Bardzo nowoczesny, trzeba przyznać :). Ona została tam na kilka godzin, a ja miałam wtedy trochę czasu dla siebie. To był poniedziałek, więc większość muzeów była zamknięta, ale plan spaceru przy 20-25 stopniach i w słońcu też brzmiał dobrze. Podążając za mapą, wspięłam się na niewielkie wzgórze na drugim brzegu rzeki, na którego szczycie wznosi się kościół Santa Maria del Monte.
Oczywiście, nie mogłam po prostu iść ulicą, prosto na szczyt wzgórza. Musiałam wybrać jakieś dziwne ścieżki... W rezultacie utkwiłam gdzieś, skąd nie mogłam się już wspinać do góry, tylko spocona i zmęczona musiałam poszukać od nowa poprawnej drogi ;). Ale i tak było warto, bo widok ze szczytu na Turyn i Alpy w tle był niesamowity.
Nie miałam żadnych specjalnych planów, gdzie iść i co zobaczyć, więc pozwoliłam sobie pobłądzić po niewielkich uliczkach Turynu. Weszłam do kilku kościołów i jakoś jestem pewna, że kościoły w Turynie zasługują na oddzielny post ;). Szkoda tylko, że gdy chciałam wejść do katedry, była ona zamknięta i w efekcie to jedyny kościół, który chciałam zwiedzić, ale mi się nie udało.
Całkowicie przez przypadek dotarłam pod Ratusz (Palazzo di Citta), przed którym znajduje się pomnik Conte Verde. Budynek pochodzi z drugiej połowy XVII wieku i powstał wg projektu architekta Francesca Lanfranchiego. Kiedy dotarłam na miejsce, zauważyłam nawet grupkę osób protestującą przeciw ogrodom zoologicznym.
Zanim koleżanka napisała do mnie, wspominając coś o kolacji, dotarłam do ostatniego punktu tego dnia: Wieże Palatine (albo Brama Palatine). To brama miejska, wybudowana jeszcze za czasów rzymskich - ok. I w. p.n.e. Oczywiście, żeby udostępnić ją zwiedzającym, musiała zostać odnowiona (nawet kilkukrotnie na przestrzeni wieków) i od 2006 r. cały Park Archeologiczny wokół Bramy Palatine jest otwarty dla turystów.
Wieczór spędziłam z koleżanką w Caffe Rossini na Carlo Regina Margherita. Za ok 7-8 EUR (30-35 zł) można tam zamówić napój, a do tego szwedzki stół. Nie dało się stamtąd wyjść głodnym, zwłaszcza, że było tyle różnych przekąsek do spróbowania :).
Następnego ranka koleżanka znów musiała iść na uczelnię, więc swój dzień zaczęłam bez pośpiechu - od szklanki świeżego soku pomarańczowego i czekoladowego crossainta w Caffe Torino na Piazza S. Carlo. Popełniłam tylko ten drobny błąd, że nie zapytałam o cenę zawczasu, więc crossaint i sok kosztowały mnie 11,50 EUR (51 zł), ale cóż... Życie ;) Potem koleżanka mi powiedziała, że i tak chciała mnie zabrać do tej kawiarenki, bo to bardzo przyjemne miejsce.
Następnego ranka koleżanka znów musiała iść na uczelnię, więc swój dzień zaczęłam bez pośpiechu - od szklanki świeżego soku pomarańczowego i czekoladowego crossainta w Caffe Torino na Piazza S. Carlo. Popełniłam tylko ten drobny błąd, że nie zapytałam o cenę zawczasu, więc crossaint i sok kosztowały mnie 11,50 EUR (51 zł), ale cóż... Życie ;) Potem koleżanka mi powiedziała, że i tak chciała mnie zabrać do tej kawiarenki, bo to bardzo przyjemne miejsce.
Mój plan na przedpołudnie obejmował wizytę w Muzeum Archeologicznym, na które w życiu nie udałoby mi się namówić mojej koleżanki. Jednakże, gdy dotarłam na miejsce, dowiedziałam się, że zwiedzanie samego muzeum nie wchodzi w grę. Za 12 EUR (53 zł) można kupić bilet łączony do muzeum, Galerii Sabaudzkiej oraz całego Pałacu Królewskiego. Cóż, nie planowałam zwiedzać pałacu w środku, ale skoro i tak miałam czas... Czemu nie?
Rezydencja Dynastii Sabaudzkiej znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO od 1997 roku i - szczerze mówiąc - zdecydowanie zasługuje na to wyróżnienie. Nie jestem szczególna fanką pałaców, mogą być mniej lub bardziej ozdobne, ale wszystkie wydają mi się do siebie dość podobne. Ale ten w Turynie naprawdę wywiera wrażenie :)
Pałac wybudowano w XVI wieku, a już w kolejnym zmodernizowano go w stylu barokowym. Przez wieki należał do Dynastii Sabaudzkiej, zaś pod koniec drugiej połowy XX wieku Państwo Włoskie utworzyło w nim Muzeum Życia i Dzieł Dynastii Sabaudzkiej.
Pałac jest dość spory i tylko na zwiedzenie apartamentów będziecie potrzebować ok. 1-2 godzin. Kompleks jest otwarty codziennie - z wyjątkiem poniedziałków - od 8:30 do 19:30. Bilety, jak już wspomniałam, kosztują 12 EUR, choć warto wspomnieć, że w każdą pierwszą niedzielę miesiąca wstęp jest darmowy (wg strony internetowej muzeum). Ale jestem przekonana, że i tak jest warte swojej ceny :).
Pałac jest połączony z Królewską Zbrojownią, otwartą dla publiczności już w 1837 roku. Jej założycielem był król Sardynii Karol Albert. Pośród wielu różnych przedmiotów w kolekcji znajdziemy na przykład miecz Napoleona z kampanii egipskiej. Ale nie tylko broń jest warta uwagi, także piękne malowidła na suficie autorstwa Claudia Francesca Beaumonta.
Wciąż w ramach tego samego biletu zajrzałam do Galerii Sabaudzkiej. Nie zabawiłam tam długo, gdyż jakąś wybitną miłośniczką sztuki nie jestem (choć i tak uważam tę Galerię za ciekawszą od sztuki współczesnej). Na szczęście królewska kolekcja sztuki Dynastii Sabaudzkiej nie jest zbyt duża i szybki spacer po wystawach zajął mi może ok. 15 minut.
Chyba moim największym rozczarowaniem okazało się Muzeum Archeologiczne, które przecież było powodem, dla którego weszłam do całego kompleksu pałacowego. Oczywiście, cała kolekcja jest ciekawa - zresztą Włochy są tak pełne historii, że tam nie dałoby się po prostu nie zgromadzić całej kolekcji antyków. Może po prostu rozpieściło mnie wcześniej Muzeum Egipskie, więc potem to archeologiczne nie wywarło już na mnie zbytniego wrażenia :)
Po zwiedzeniu całego kompleksu królewskiego, zdecydowałam, że przyszła już pora na lunch. Byłam już nieco znudzona makaronem, więc tym razem chciałam spróbować włoskiej pizzy. Spacerując po centrum miasta, natrafiłam na niewielką pizzerię Tre da Tre (na Via Giuseppe Verdi), gdzie za tylko 7 EUR (31 zł) można było dostać zestaw składający się z pizzy i małego piwa. I pozwolę sobie zauważyć, że mają naprawdę dobrą pizzę ;).
Kiedy koleżanka skończyła zajęcia, zabrała mnie do jednego ze swoich ulubionych miejsc w Turynie - dzielnicy Moncalieri (no dobra, Wikipedia twierdzi, że to oddzielne miasteczko, ale naprawdę się tego nie czuje - zwłaszcza, że dojedzie się tam zwykłym miejskim autobusem... nawet nie zauważyłam, że wyjeżdżam z Turynu ;) ). Według przewodników turystycznych, główną atrakcją Moncalieri jest średniowieczny zamek, będący obecnie własnością prywatną. To również część dziedzictwa UNESCO, razem z innymi rezydencjami sabaudzkimi. Szczerze mówiąc, zdecydowanie bardziej podobały mi się kościoły na Moncalieri niż ten prywatny zameczek.
To, co bardzo mnie urzekło na Moncalieri, to widoki. Miasto położone jest nieco wyżej niż Turyn, więc ze wzgórza rozciąga się piękny widok na Turyn i Alpy w tle. Tak, wiem, piszę to w każdym włoskim poście, ale naprawdę... jestem zakochana w tych górskich widokach :)
Koleżanka zadecydowała, że kolację zjemy w specjalnym miejscu. Tym razem miałyśmy tam dotrzeć... metrem. Wciąż trudno mi uwierzyć, że to zaledwie czwarte co do wielkości włoskie miasto, a ma swoje własne metro. Tak, wiem, tylko jedną linię o długości 13 km, ale wciąż ;). I naprawdę podobało mi się metro w Turynie! Jest elektryczne i nie ma maszynisty w pierwszym wagonie. Co więcej - można sobie usiąść w tym pierwszym wagonie tuż przy oknie i patrzeć, jak śmigamy po tunelach. Niesamowite :)
Miejsce, w którym zakończyłyśmy dzień, to był - pozwolę sobie zacytować Wikipedię - "największy włoski market na świecie, obejmujący różnorodność restauracji, produktów spożywczych oraz napojów, piekarni, pojedynczych artykułów, a także szkołę kucharską". I to miejsce ma najlepszą możliwą nazwę - Eataly. Oczywiście, mogłybyśmy od razu usiąść i zamówić coś do jedzenia, ale najpierw musiałam obejść i zobaczyć wszystko. Bo w Eataly można chyba kupić każdy możliwy włoski artykuł spożywczy, który da się tylko wyobrazić :). Chciałabym mieć takie miejsce w Szwecji... Nawet sobie nie wyobrażacie, jak tęsknię za włoską kuchnią ;).
4 Komentarze
Przepiękny fotoreportaż! Te uliczki, stromo skośny dom na skrzyżowaniu, świetny kadr. A zamek królewski bomba, Wersal!
OdpowiedzUsuńDziękuję :) W ogóle uważam, że Włochy to tak piękny kraj, że trudno tam o zrobienie nieładnego zdjęcia :D
UsuńTakim metrem bez maszynisty też bym się z chęcią przejechała ;)
OdpowiedzUsuńnoo, to było mega :D
Usuń