Autobus podjeżdża na przystanek w Grabowcu z niewielkim opóźnieniem. Płacimy ok. 80 kun (46 zł) za bilet od osoby, dodatkowe 7 kun (4 zł) za bagaż, i ładujemy się do środka. Miejsc do wyboru za bardzo nie mamy, więc przepychamy się na sam koniec pojazdu. Obok nas siedzi matka z dwoma synami w wieku ok. 10-12 lat. Ledwo udaje nam się odłożyć torebki i jakoś rozsiąść, gdy do naszych uszu dociera pytanie: "a wy to jesteście z Francjiii?". Coś czuję, że tej trasy przespać się nie uda.
Wręcz natychmiastowo stajemy się główną atrakcją podróży dla młodszego z siedzących obok nas dzieciaków. To nie z Francji? A skąd? Polska? Wiem, gdzie to, ale nigdy nie byłem. Zaskoczone płynnym słowotokiem po angielsku, pytamy, skąd pochodzą nasi towarzysze podróży. Z Zagrzebia. Aż taki poziom angielskiego w szkołach? Gdzie tam. Z gier komputerowych! Seems legit.
Widoki za oknem są zachwycające, ale niezbyt mam możliwość przyglądania się i robienia zdjęć, rozmowa klei się zadziwiająco dobrze - zwłaszcza, gdy dołącza do niej też matka chłopców. Choć młodszy po angielsku nawija bez problemu, co rusz wypytując o cokolwiek, co mu wpadnie do głowy (a jak jest "dzień dobry" po polsku? a "dziękuję"?), to starszy ma więcej oporów. Zarówno językowych, jak i towarzyskich - chyba go krępowałyśmy... :P W pewnym momencie odwrócił się do nas, pokazując ekran telefonu. Tłumacz Google'a z chorwackiego na polski z jednym pytaniem: "czy myślicie, że on jest słodki?" i ruch głową, wskazujący na brata. Cóż innego mogłyśmy odpowiedzieć niż "obaj jesteście"? :D
Po niespełna godzinie jazdy, autobus zatrzymuje się w niewielkiej miejscowości Korenica. Autokar jedzie z samego Zagrzebia, więc dla kierowcy czas już na dłuższy postój. Wyczytałam gdzieś, że kierowcy autokarów i busów mają w restauracji Macola darmowe posiłki, w zamian za co zatrzymują się tam, wioząc turystów. O jedzeniu się nie wypowiem, bo nie próbowałam, ale myślę, że to nie jedzenie (a przynajmniej nie tylko) sprawia, iż restauracja ta zbiera najniższe noty w serwisach rankingowych...
Skoro jeść i tak nie planujemy, to siedzimy i rozmawiamy z chłopcami, czekając, aż postój dobiegnie końca. Po chwili jednak podchodzi do nas ich matka, zachęcając, byśmy poszli na tyły restauracji. No to idziemy...
Szybko okazuje się, że główną atrakcją Korenicy jest nie darmowe jedzenie dla kierowców, ale mini-zoo znajdujące się za restauracją. Dzieci jak to dzieci, wiadomo, cieszą się na widok niedźwiedzi, jelonków, świnek i innych zwierzątek. Niektóre można karmić, można zobaczyć z bliska... O ile nawet lubię bywać w dużych ogrodach zoologicznych, które muszą spełniać wiele warunków dotyczących trzymania zwierząt, to takie mini-zoo (o ile w ogóle można je tak nazwać) wywołuje we mnie negatywne emocje. Zwierzęta w niewielkich klatkach, ze wszystkich stron otoczone przez rozwrzeszczanych turystów i niemające się gdzie schować... Aż dziwne, że nikt się tym jeszcze nie zainteresował i że to wciąż funkcjonuje.
Kiedy postój w końcu dobiega końca, pakujemy się z powrotem do autobusu i ruszamy w dalszą drogę do Zadaru. Trasa liczy sobie łącznie ok. 150 km i pewnie samochodem bylibyśmy na miejscu w 2-2,5 godziny, ale ze względu na postój podróż się znacznie wydłużyła. Szybko okazuje się też, że wjeżdżamy w teren coraz bardziej górzysty, co powinno nieco spowolnić podróż. No właśnie, powinno...
Choroby lokomocyjnej nie mam (a przynajmniej tak mi się wydaje), ale podróż autobusem przez chorwackie góry sprawia, że zaciskam zęby całą drogę. Chyba na każdym możliwym prostym odcinku kierowca przyspiesza, by potem wyhamować, wchodząc w zakręt. A do tego co rusz góra-dół-góra-dół... Wiadomo, góry. Żeby co chwila nie spoglądać w GPSa z nadzieją Osiołka ze Shreka - "daleko jeszcze?", wyciągam aparat i wyglądam przez okno.
Aparat okazuje się też niesamowitą atrakcją dla naszych małoletnich towarzyszy podróży, przyzwyczajonych jedynie do robienia zdjęć smartfonami. Jednak zrobienie dobrych zdjęć poruszającym się za oknem widokom okazało się nieco za trudnym zadaniem i początkujący fotografowie woleli się skupić na fotografowaniu śpiących współpasażerów... pozwolę sobie jednak tych zdjęć nie wrzucać, bo w sumie sama też bym wolała, by nikt mi nigdy tego nie zrobił ;).
No i w końcu docieramy do Zadaru! Bogatsze o taką wiedzę jak:
- mucha to po chorwacku muha,
- trzeba spróbować lodów King,
- ciasteczka Domacica kokosowe są całkiem spoko.
Bo ciasteczkami nas poczęstowano. Chciano jeszcze chipsami, rogalikami i czekoladą, tyle, że już odmawiałyśmy. To aż niesamowite, że mama chłopców była gotowa otwierać chyba wszystkie wiezione na wyjazd słodycze, byśmy tylko mogły spróbować czegoś lokalnego. Jednak dla dobra swojego żołądka, wolałam się skupić na żuciu gumy miętowej ;).
A Zadar przywitał nas na szczęście dużo lepszą pogodą niż Plitwice... Ale o tym w następnym wpisie :).
0 Komentarze