Gotlandia latem jest przepiękna i wciąż sobie pluję w brodę, że byłam tam tylko jeden dzień. A na dodatek większość czasu spędziłam w samym Visby - nie to, że tego żałuję, bo Visby też jest genialne, ale nie było już właściwie czasu na zachwycanie się resztą wyspy. Już teraz, po krótkich tegorocznych wypadach, wiem, że Gotlandia i Wysokie Wybrzeże to miejsca, do których na pewno wrócę na dłużej. Bo w sierpniu wystarczyła mi tylko kilkugodzinna przejażdżka rowerowa i takie widoki, by w Gotlandii kompletnie się zakochać.
W niewielkiej wypożyczalni w porcie dorwaliśmy się do rowerów. 110 koron za dzień, do tego za drobną opłatą (czyli kolejnych kilkudziesięciu koron) można pożyczyć kask, wykupić ubezpieczenie itp. I właściwie na wstępie muszę stwierdzić, że był to świetny pomysł. Gotlandia ma 176 km długości i 50 km szerokości, a jej linia brzegowa wynosi 686 km. Wiadomo, nie są to odległości na jednodniowy wypad, ale mając trochę czasu spokojnie można się po wyspie poruszać rowerem. My mieliśmy zaledwie kilka godzin, byliśmy mocno zmęczeni, więc naturalnie nie oddalaliśmy się zbyt daleko od Visby. A i tak to wystarczyło, by Gotlandia nas urzekła ;).
Uwierzylibyście, że Szwecja może mieć takie kolory? :) Ja wciąż nie mogę przestać się zachwycać. Zwłaszcza, że zwykłam mieć ogromnego pecha do pogody, a tu nie dość, że ciepło, to jeszcze słonecznie... :)
Wzdłuż wybrzeża biegną liczne ścieżki rowerowe, choć nie zawsze są one dobrze oznaczone. Kilka razy zdarzyło nam się zjechać na ścieżki czy uliczki, które prowadziły donikąd i nagle się urywały. GPS też nie zawsze był pomocny... W drodze powrotnej skupiliśmy się bardziej na głównej ulicy i wzdłuż niej dojechaliśmy prosto do Visby, ale na początku ciągnęło nas w kierunku brzegu, a każdy punkt widokowy sprawiał, że natychmiast zsiadaliśmy z rowerów ;).
Celem naszego wypadu był rezerwat przyrody Högklint, położony zaledwie kilka kilometrów na południe od Visby. Jeszcze zanim do niego dojechaliśmy, zatrzymaliśmy się na podłużnej - z braku lepszego słowa, powiedzmy, że plaży ;). Ciężko mi coś niepiaszczystego nazywać plażą, ale widać co niektórym Szwedom to nie przeszkadzało, by i tak się tu opalać. Choć z drugiej strony... przy takich widokach, to sama bym z przyjemnością poleżała ;)
Główna część Högklint liczy sobie zaledwie ponad kilometr długości, ale to i tak wystarczy, by nie być w stanie schować aparatu z powrotem do torby. Nazwa Högklint znaczy po prostu Wysoki klif i tym dokładnie on jest - wysoki na 48 m klif górujący nad krajobrazem. Biorąc pod uwagę, że najwyższy punkt Gotlandii liczy sobie coś ok. 80 m. n.p.m., to jak na gotlandzkie warunki Högklint to niemal góra ;). A przynajmniej widoki się stamtąd rozciągają takie, że i tak trzeba wejść (albo wjechać, bo tuż przy rezerwacie jest parking dla samochodów i rowerów) na szczyt.
Sam klif to najbardziej na północ wysunięta część rezerwatu. Odbijając ścieżką na południe, można jeszcze pospacerować po samym rezerwacie, który pokrywa obszar 12 hektarów. Högklint zostało objęte ochroną w 1969 r., a w 19 lat później obszar rezerwatu nieco zwiększono.
My, korzystając z przepięknej pogody, na klifie urządziliśmy sobie dłuższy odpoczynek, zanim znów skierowaliśmy się do Visby na jakiś obiad :).
W drodze powrotnej odbiliśmy jeszcze tylko na chwilę, by zerknąć na miejsce, które wyjątkowo ciągnęło moją koleżankę. Była to Villa Villekulla w parku rozrywki Kneippbyn. Mi akurat ta nazwa nic nie mówiła, ale wystarczyło rzucić dom Pippi, by już wiedzieć nieco więcej ;). Szwedzkiej miłości do rudej bohaterki dziecięcych bajek nie podzielam, ale dla towarzystwa zajrzeć mogę. Jednak na miejscu się okazało (co w sumie wcale dziwić nie powinno ;) ), że wstęp jest płatny, i to niemało, a ta Pippi to jednak aż tak nas nie interesuje. Z ciekawości tylko zajrzałyśmy na chwilkę do sklepiku z pamiątkami, z którego potem wyszłyśmy innym wyjściem. Całość parku wygląda tak, że przy wejściu ciężko się zorientować, czy dany obszar jest już biletowany czy nie - i tak całkiem niechcący stanęłyśmy właśnie przed domkiem Pippi. Chwilę nam zajęło zorientowanie się, że drugie wyjście ze sklepiku jest też wejściem do samego parku, a że biletów nikt nie sprawdzał... Oczywiście, gdy do nas to dotarło, zrobiłyśmy krok w tył i z parku wyszłyśmy, ale krótki rzut oka na Villa Villekulla wystarczył, by nas utwierdzić w przekonaniu, że za taką atrakcję szwedzkiej ceny byśmy nie zapłaciły ;).
Ale teraz już rozumiem, czemu większość Sztokholmczyków wsiada latem na prom i płynie na Gotlandię choć na kilka dni. I czemu wszyscy się dziwili, jak mogłam tam popłynąć zaledwie na jeden dzień... Też się temu dziwię. W przyszłym roku muszę wyskoczyć zdecydowanie na dłużej ;).
0 Komentarze