Ledwo zaczęłyśmy zbliżać się do wybrzeża, a ja już zakochałam się w tym widoku. Niesamowite połączenie - palmy i wieżowce, nie wiadomo, czy to tropikalne wybrzeże czy centrum metropolii... Jesteśmy nad Zatoką Panamską, choć tutaj akurat polskie tłumaczenie nieco płata nam figla. Zatoka Panamska (Golfo de Panamá) to niemały obszar wodny (2400 km2) połączony z Oceanem Spokojnym, u wybrzeży którego znajdują się takie porty jak Panama City, Balboa czy La Palma. Obszar jest podzielony na trzy mniejsze zatoki: Panamską, Parita i San Miguel... Zarówno język hiszpański, jak i angielski, bez problemu odróżnia dużą Zatokę Panamską (Golfo de Panamá) od tej małej (Bahia de Panamá) i w stolicy każdy, kto tylko wspomina zatokę, ma na myśli ten niewielki obszar tuż przy samym mieście - Bahia de Panamá czy też po prostu Panama Bay. I niestety mało kto wspomina ją pozytywnie. Bo choć widoki są przepiękne, to do wody nikt by tu nie wszedł - do zatoki spływa sporo miejskich ścieków i jej zanieczyszczenie jest na naprawdę wysokim poziomie. Dlatego też zamiast na kąpiel, decydujemy się na... przejażdżkę rowerową.
Ale dojazd na wybrzeże w niedzielny poranek nie jest najłatwiejszym zadaniem. Cała lewa część drogi jest ogrodzona, śmigają po niej rowerzyści i zupełnie nie ma jak skręcić w lewo, by zatrzymać się gdzieś nad zatoką. W końcu się to udaje i jesteśmy gotowe, by też dołączyć do rowerzystów na Ciclovía Panamá. Cytując opis z Twittera wydarzenia: "Ciclovía to obszar udostępniony w każdą niedzielę pomiędzy 6 a 12, zaczynający się od Panamá Viejo i biegnący przez Cinta Costera". Bardzo spodobał mi się pomysł wyłączenia dla ruchu ulicznego części ulicy biegnącej przez centrum miasta wzdłuż wybrzeża i udostępniania jej pieszym i rowerzystom. Przecież w niedzielne poranki i tak nie ma dużego ruchu, a łatwo było zauważyć, że sporo osób z przyjemnością skorzystało z dodatkowej możliwości rekreacji - zwłaszcza, że trasa jest przepiękna. Podobno kierowcy bardzo narzekają na głupie pomysły rządzących i blokowanie ruchu, ale cóż, nigdy nie będzie tak, że wszyscy będą zadowoleni. A miasto na szczęście z pomysłu wprowadzonego w życie w sierpniu 2014 roku dotąd nie zrezygnowało :).
Zatrzymujemy się przy jednym ze zorganizowanych na trasie punktów, gdzie moja koleżanka dołącza do swoich znajomych. Można tu, zostawiając dokument w zastaw, wypożyczyć rowery - oczywiście można też przyjechać na swoim, ale że akurat roweru w bagażu podręcznym nie przywiozłam, więc pozostaje mi tylko opcja wypożyczenia. A chętnych jest sporo, w kolejce czekamy ponad pół godziny, zanim obecni rowerzyści zwrócą odpowiednią ilość pojazdów. Wypożyczenie zwykłego roweru miejskiego na godzinę kosztuje 3$ (12,15 zł), górski kosztuje 5$ (20,25 zł), ale na niego trzeba też czekać dłużej. Stwierdziwszy, że na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża nie potrzebujemy przerzutek, decydujemy się na godzinną wyprawę :).
Jedziemy spokojnym tempem, przyspieszając tylko na chwilę obok targu z owocami morza (mercado de mariscos). Dla niektórych to pewnie byłby raj, ale ja owoców morza wybitnie nie znoszę, więc chciałam tylko uwolnić się od unoszącego się tam zapachu. Zatrzymałam się za to nieco dalej, z widokiem na miasto, zatokę oraz statki stojące w kolejce, by wpłynąć do Kanału Panamskiego. Już teraz byłam wręcz zaskoczona ich ilością, ale całość zrobiła na mnie większe wrażenie kilka dni później, gdy mogłam zobaczyć panoramę miasta nocą ze szczytu jednego z wieżowców. Wtedy światła ustawionych w kolejce statków wydawały się ciągnąć w nieskończoność...
Patrząc na wieżowce nad zatoką, nie da się nie zauważyć jednego, chyba najbardziej rzucającego się w oczy. Poskręcany budynek, przypominający nieco niebiesko-zieloną wersję szwedzkiego Turning Torso, to F&F Tower, wcześniej zwanego Wieżą Rewolucji. Liczy on sobie prawie 243 m wysokości i ma 52 piętra. I wcale nie góruje nad okolicą, bo - jak widać na zdjęciu - sporo budynków w okolicy jest znacznie wyższych ;). Ale to wybudowana w 2011 roku F&F Tower ma zdecydowanie najciekawszy kształt z nich wszystkich.
Po godzinnej przejażdżce czas na oddanie roweru i chwilę oddechu. Wybrałyśmy dość pochmurny dzień, więc większość czasu jechałyśmy w cieniu - inaczej chyba bym roztopiła się na siodełku. Ale i tak myślałam już tylko o tym, że wypiłabym chyba kilka litrów wody naraz ;). Na szczęście przy rowerach rozłożyło się też stoisko z zimnymi napojami - za 1,25$ (5 zł) kubek pysznego, świeżego soku z pomarańczy... :)
Jadąc na rowerze, skupiałam się bardziej na samej jeździe niż na widokach wokół mnie. Dlatego też od początku wiedziałam, że muszę pojechać któregoś dnia na wybrzeże, by na spokojnie przejść się promenadą. Gdy ulica została z powrotem oddana samochodom, przejście dołem właściwie nie wchodziło w grę - 3 pasy w każdą stronę, a ruch ogromny, niezależnie od godziny. Na szczęście nad ulicą rozwieszono kładki, po których spacer sam w sobie stanowił niezłą atrakcję :). I mogłam w końcu pospacerować z aparatem po Cinta Costera...
No dobra, ale czym ta Cinta Costera właściwie jest? To pas sztucznie utworzonego wybrzeża nad Zatoką Panamską, na którym stworzono promenadę, ścieżkę dla rowerów oraz, naturalnie, kilku pasów dla ruchu samochodowego. Przez długi odcinek, Cinta Costera biegnie równolegle do ulicy Avenida Balboa, po czym odbija tuż za targiem z owocami morza i robi koło wokół starego miasta - Casco Viejo.
Strasznie spodobało mi się urządzenie pomiarowe na poniższym zdjęciu - solmaforo. W pochmurny dzień, mimo że termometry spokojnie mogły wskazywać ponad 30 stopni, słońce nie stanowiło wielkiego zagrożenia. Zielone światło sygnalizowało, że "ryzyko w związku z przebywaniem na słońcu jest niskie. Zalecenia: okulary przeciwsłoneczne i krem ochronny 50+". Marzy mi się dłuższe przebywanie w kraju, gdzie najniższy poziom pogody i tak wymaga okularów przeciwsłonecznych i kremu z filtrem ;).
Ale upał i tak robił swoje, więc skusiłam się w końcu na kubeczek raspao - pokruszonego lodu polanego słodkim syropem. Smakołyk zakupiony u handlarza spacerującego z wózkiem wzdłuż Cinta Costera kosztował zaledwie 75 centów (3 zł) i był przyjemną ochłodą podczas spaceru... chociaż zasłodziłam się na potęgę ;).
I wiecie, co mi się jeszcze podobało na Cinta Costera (a właściwie w całym centrum Panama Ciudad)? Koty. Jakby się dokładnie rozejrzeć, to były wszędzie. Siedziały na murkach lub schowane pod samochodami. Niektóre wychodziły do ludzi i czyniły im ten zaszczyt, że pozwoliły się pogłaskać, inne z kolei uciekały, gdy tylko próbowało się podejść. I niewątpliwie stanowiły też atrakcję turystyczną, bo nie tylko ja się nimi zachwycałam ;).
I oczywiście obowiązkowy punkt dla każdego turysty - wielkie, kolorowe litery układające się w napis Panama. Zajęło mi to dłuższą chwilę, zanim udało się złapać to miejsce bez ludzi, bo w końcu każdy chciał mieć tam zdjęcie (oczywiście, że ja też ;) ).
Będąc już w tej okolicy, trzeba też zahaczyć o Causeway - wybudowaną na grobli drogę łączącą cztery wysepki u wejścia do Kanału Panamskiego: Naos, Culebra, Perico i Flamenco. Przy wysepkach znajdują się niewielkie porty, przy których cumuje mnóstwo łodzi. Na miejscu utworzono też wiele knajp i restauracji, co sprawiło, że wyspy Causeway stały się bardzo popularnym miejscem imprezowym. A że łączy je ze stałym lądem tylko ta jedna droga, to wyjazd po zmroku równa się staniu w olbrzymich korkach ;).
Niestety, aparat nie za dobrze łapał ostrość po zmroku, zza szyby jadącego samochodu na dodatek. Ale naprawdę, widoki z Causeway o zachodzie słońca są warte stania godziny w korku ;).
0 Komentarze