Advertisement

Main Ad

Po raz pierwszy na Karaibach: Isla Grande

Zwiedzanie z miejscowymi to genialna rzecz - wiedziałam to już od dawna, ale wyjazd do Panamy jeszcze dodatkowo mnie w tym utwierdził. Chciałam wyskoczyć do Portobelo dla ruin i kościoła, ale koleżanka, która mnie tam zabrała, miała więcej pomysłów. Gdybym miała opierać się na informacjach znalezionych w internecie (i poruszać czymś innym niż samochód), w życiu nie przyszłoby mi do głowy, by skierować się do La Guairy, oddalonej od Portobelo o jakieś 20 km. A było warto, zdecydowanie, i to nie dla tej niewielkiej przystani, która się tam znajduje. W gruncie rzeczy chodziło tylko o to, że z La Guairy za całe 2,50$ (9,90 zł) można wsiąść w niewielką łódeczkę na Wielką Wyspę - Isla Grande.
No dobra, zacznijmy od tego, że taka znowu wielka to ta wyspa nie jest. Liczy ona sobie 26,6 km² i jest popularna szczególnie wśród surferów ze względu na idealne warunki do uprawiania tego sportu. Ale przyciąga też takie osoby jak moja koleżanka, które szukają spokojnego miejsca na leżing & plażing kawałek od stolicy. W końcu wybrzeże karaibskie kusi każdego ;). I trudno było tego nie zrozumieć, gdy łódka dobiła do takiego brzegu...
Rozkładamy się z rzeczami na plaży, a ja natychmiast wchodzę do wody. Wiecie co, byłam już w środku lata w Grecji, Chorwacji czy Turcji i myślałam, że wiem, co znaczy ciepła woda. Ale Morze Karaibskie to kompletnie inna bajka. Ze 30℃ w powietrzu, ponad 20℃ w wodzie, do tego delikatny wiaterek... I choć pogoda - jak to na Karaibach - była dość zmienna (przez chwilę nawet kropiło i się przestraszyłam, że może się rozpadać na dobre), to najchętniej nie opuszczałabym plaży ;). Co jak na mnie jest dziwne, bo takie leżenie zazwyczaj mnie szybko męczy. Jednak na Isla Grande słońce co rusz się chowało za chmurami, więc było ciepło, ale nie upalnie. A gdy nudziło mnie leżenie i czytanie, zawsze mogłam wejść do wody ;)
Isla Grande zamieszkuje w większości ludność pochodzenia afroamerykańskiego, czyli głównie potomkowie przywiezionych tu przed laty niewolników. Widać to natychmiast po miejscowym budownictwie - domy są kolorowe, choć właściwie kolorowy to nie jest najwłaściwszy przymiotnik. Bo większość budynków jest tak barwnie i jaskrawo zdobiona, że można dostać oczopląsu... ;)  Uwielbiam to, tak samo jak wszechobecne palmy. Pocztówkowe Karaiby :)
Choć na Jamajkę mamy stąd niezły kawałek, klimat panuje dość podobny. Wszystko za sprawą niewielkiej restauracji Punta Proa, w której wszystko kręci się wokół Boba Marleya. Zaglądamy tam na chwilę i nawet myślimy, by się zatrzymać na drinka, jednak ostatecznie decydujemy się pójść nieco dalej.
A przy tym wszystkim - sporo religijnej symboliki. Najbardziej rzuca się w oczy dość wysoki krzyż, wystający ponad morzem. Co jakiś czas zatrzymują się przy nim łódki, kilka osób nawet wchodzi do nieco płytszej w tym miejscu wody.
Podobno w weekendy na Isla Grande bywają tłumy. W sumie nic dziwnego, ze stolicy da się tu dotrzeć w niecałe dwie godziny, noclegi też można znaleźć w znośnych cenach. A warunki są genialne :). My mamy jednak to szczęście, że do Portobelo i na Isla Grande trafiamy w środku tygodnia i spokój aż zachwyca. Plażę mamy tylko dla siebie, a większość mijanych na wyspie ludzi to albo mieszkańcy albo pracownicy barów i restauracji.
Po dłuższym spacerze docieramy na wschodni brzeg wyspy - tutaj fale są znacznie wyższe i silniejsze niż przy poprzedniej plaży. To właśnie ten zakątek jest ulubionym miejscem surferów, którzy w weekendy tłumnie ściągają na Isla Grande. W tej okolicy jest też mniej domków, za to wszędzie pełno zachwycających palm :).
Zatrzymujemy się w restauracji przyhotelowej w Sister Moon - już mnie nie zaskakuje, że jesteśmy tam same :). Za 3$ (11,85 zł) kupuję małą puszkę miejscowego piwa - niestety, takie ceny w Panamie są normą. Za importowane piwo dałabym pewnie z 50% więcej... Przebieramy się ze strojów kąpielowych z powrotem w sukienki - po dłuższym relaksie czas pomyśleć o powrocie do Panama City.
Jest tylko jeden mały problem. Z panem od łódki umówiłyśmy się na odebranie nas na godzinę 16. W iście latynoskim stylu docieramy więc do przystani tak jakoś o 16:15. Tyle, że nikt tam na nas nie czeka. Koleżanka jest wielce oburzona, że łódki nie ma zgodnie z umową, w końcu my jesteśmy na czas ;). Chill out, jesteśmy na wakacjach. Siadamy na leżakach w jednej z restauracji w przystani, kelner po chwili przynosi kolejne piwo. Od niego też bierzemy numer telefonu do innego właściciela łódki, który w kilkanaście minut po rozmowie przybija do brzegu. Akurat, gdy się zastanawiałyśmy, czy nie wziąć jeszcze jednego piwa ;).
Karaiby żegnają nas przepięknym zachodem słońca. I jak tu się nie zakochać w tej okolicy? :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze