Wiecie, jak sobie wyobrażam wycieczkę idealną z Visby na Fårö - niewielką wysepkę, będącą częścią Gotlandii i słynną dzięki charakterystycznym formom skalnym na wybrzeżu? Powinno to wyglądać mniej więcej tak: wstajesz rano, jesz śniadanie, ogarniasz się do wyjścia i wsiadasz do samochodu. Droga z Visby do Fårösund, skąd odpływają promy na wysepkę, zajmuje może z 50 minut. A raczej zajęłaby, gdyby się nigdzie po drodze nie zatrzymywać. Jednak na trasie jest tyle pięknych miejsc, zabytkowych kościołów, a nawet jaskinia (jakby odbić nieco na zachód), że pewnie nie da się tak po prostu nigdzie nie zatrzymywać. W końcu jednak dotarłoby się do Fårösund, skąd promy odpływają co pół godziny, więc nawet długo by się nie czekało i po krótkim rejsie w końcu wylądowałoby się na Fårö. Wyspa ma może ze 20 km długości, więc w kilkanaście minut dojechałoby się na jej koniec, gdzie można trochę odpocząć na plaży. Po drodze zatrzymałoby się przy kościele - Fårö kyrkan, w końcu co to za wyjazd idealny bez zwiedzania kościoła? ;) A stamtąd już na wybrzeże, gdzie znajdują się skały, jest tylko kilka minut jazdy... Całe Fårö dałoby się objechać może w godzinę - resztę czasu można poświęcić na odpoczynek i zwiedzanie. I kiedy poczujemy się zmęczeni, wystarczy wsiąść na prom i godzinę później jest się z powrotem Visby. No, plan idealny. Szkoda, że zdecydowanie poza moim zasięgiem.
Bo widzicie - zwiedzanie Szwecji jest proste, łatwe i przyjemne... jeśli się ma samochód. A bez niego to jedna wielka masakra, o czym już zdarzyło mi się tu wspominać. Jednak wypad na Fårö uzmysłowił mi to jeszcze dobitniej. No to teraz Wam opowiem, jak wygląda opisana wcześniej wycieczka, gdy się samochodu nie posiada. I gdy nie umie się jeździć, więc nawet wynajęcie odpada ;).
Zaczynamy tak samo: wstajemy, jemy śniadanie i ogarniamy się do wyjścia. Niestety, odpada opcja wsiadasz do samochodu, więc pozostaje tylko komunikacja miejska, którą sprawdziliśmy już dzień wcześniej. Autobusy na Fårö jeżdżą całe trzy razy dziennie: bardzo rano, chwilę przed południem i wieczorem. Bardzo rano odpada, wieczór nie ma sensu, więc zostaje tylko autobus o 11. Mamy do niego jakieś 2-3 godziny, ani to siedzieć w domu, ani nic konkretnego zaplanować. Decydujemy się na spacer wzdłuż murów Visby i krótkie zwiedzanie z zegarkiem w ręku, by zdążyć na czas na autobus. Wsiadam do środka z kartą w ręku i słyszę zdanie, które sprawia, że niemal zbieram szczękę z podłogi. Płatność tylko gotówką. Serio? Szwecja przyzwyczaiła mnie już do tego, że jeśli gdzieś słyszę słowo gotówka to jest ono zazwyczaj częścią zdania Gotówki nie akceptujemy. Widać jednak Gotlandia rządzi się swoimi prawami ;). Bilet kosztuje 80 koron (34,80 zł), a dojazd na Fårö trwa ok. 1,5 godziny, bo autobus trochę kluczy po okolicznych wioskach. Choć ciekawi nas latarnia morska na końcu wyspy, nie decydujemy się jechać do końca trasy, bo musielibyśmy potem przejść pieszo 20 km do formacji skalnych... a na to zdecydowanie nie mieliśmy ochoty. Wybór padł więc na znajdujący się mniej więcej w połowie wyspy przystanek Fårö kyrkan.
Po wejściu do kościoła, natychmiast uderzył nas jego dość nowoczesny wygląd. Wnętrze niewiele ma wspólnego z czasami średniowiecza, kiedy to ten kościół wybudowano. Cóż, w przeciwieństwie do innych świątyń na Gotlandii, Fårö kyrkan przeszedł tyle renowacji, że z jego średniowiecznego charakteru nic już nie zostało. I tak na przykład organy pochodzą z 1860 roku, ale odnowiono je pod koniec ubiegłego wieku. Ołtarz stworzono w 1709 roku, a statki wiszące od sufitem mają może z pięćdziesiąt lat. Zdecydowanie nie są aż tak bardzo średniowieczne... ;) Na szczęście znajdziemy tu też ciekawostki z XIV wieku, takie jak krucyfiks czy chrzcielnica.
No dobra, wyszliśmy z kościoła, pytanie teraz: co dalej? Rozkład jazdy na pobliskim przystanku informuje tylko o tym jednym jedynym autobusie, którym tu przyjechaliśmy i którym możemy zabrać się z powrotem o 19 - innych opcji nie ma. A tuż obok kościoła znajduje się strzałka z napisem "Raukarområde 7 km", czyli na samym wstępie czeka nas 1,5 godziny spaceru, zanim zobaczymy to, po co przyjechaliśmy. W sumie to trzeba po prostu przejść wyspę wszerz, na szczęście w jej najwęższym miejscu ;). Po drodze nie napotykamy prawie żadnych zabudowań - tylko las i kwiaty... dużo kwiatów! W życiu nie widziałam tylu maków naraz!
Na Fårö jest też kilka mniejszych i większych jeziorek, które z daleka sprawiają wrażenie brudnych i mętnych, co jakoś nie współgra mi z przepiękną naturą dookoła. Gdy podchodzimy bliżej, okazuje się, że woda jest przezroczysta... i na tyle płytka, że widoczne dno sprawia wrażenie mętnej wody.
Mniej więcej w połowie zaplanowanej trasy docieramy do rozwidlenia i postanawiamy odbić w lewo w kierunku opisanym jako Gamle hamn, stare wybrzeże. Zawsze to nieco krótszy spacer... ;) Samym Gamle hamn nie ma się co zachwycać, taka prawda. Na miejscu dawnego wybrzeża, dziś znajdującego się już w głębi lądu, postawiono tabliczkę z informacją "oto jest miejsce starego wybrzeża" i że do dziś zachowały się ruiny średniowiecznego kościoła dla żeglarzy (S:t Olofs kyrkoruin). Wchodzimy na reszki porośniętych trawą kamieni gdzieś w lesie z myślą: "i to by było na tyle?"... Odpuszczamy sobie las i idziemy na brzeg morza, tam jest w końcu dużo ciekawiej!
Właściwie przypadkiem odbijając w lewo, doszliśmy do chyba najbardziej znanych formacji skalnych na całym Fårö. W końcu natrafiamy też na więcej turystów, co niektórzy to tacy masochiści, że nawet wchodzą do wody, by podejść bliżej skał... Fakt, jest ciepło - choć przez wiatr narzuciłam jednak na siebie sweter - ale przecież nie na tyle, by wchodzić do morza... Raukary to szwedzkie słowo opisujące te charakterystyczne ostańce wapienne, które - poza Gotlandią i okolicznymi wysepkami - możemy znaleźć też na Olandii. W ogóle bawi mnie, jak to słowo zostało przejęte z języka szwedzkiego do polskiego. Zamiast po prostu utworzyć liczbę mnogą rauk - rauki, wzięliśmy szwedzką liczbę mnogą, czyli raukar... i dodaliśmy do tego -y, więc wyszły raukary. Dobrze, że się poddałam z filologią, w życiu nie zrozumiem zawiłości językowych.
A najbardziej znany z raukarów został nazwany psem ze względu na jego kształt. Zresztą, wejdźcie tylko na stronę turystyczną Gotlandii - VisitGotland - i natychmiast zobaczycie, że to zdjęcie tej właśnie formacji skalnej zostało użyte jako tło strony. Pies jest charakterystyczny i być na Fårö i nie mieć z nim zdjęcia, to jak na Fårö wcale nie być ;). Po serii zdjęć przy raukarach decydujemy się na dalszy spacer wzdłuż wybrzeża zamiast wracać się znów przez las.
W pewnym momencie docieramy do kilku drewnianych i kamiennych domków, od których znów biegnie normalna droga. Wszystkie są zamknięte na cztery spusty (a przynajmniej na takie wyglądają, bo przecież nie próbujemy wejść) i ludzi w okolicy też nie widać. Kto wie, może to jakieś domki letniskowe? Choć z drugiej strony, budynki stoją tak blisko siebie, że nie wyobrażam sobie Szwedów mieszkających tak blisko jeden drugiego ;)
Przechodzimy przez niewielką wioskę zwaną Lauters, z której biegnie dalsza droga na wspomniany wcześniej Raukarområde. W końcu miejsce ze słynnym psem to nie jedyna okolica na Fårö, gdzie można zobaczyć raukary. Dalej wzdłuż wybrzeża ciągnie się rezerwat przyrody Digerhuvud (formacje skalne na Fårö doczekały się swoich własnych rezerwatów, by chronić te cuda natury), z dwoma głównymi punktami widokowymi: Tunguhuvud i Digerhuvud - dzielą je jakieś 4 km. My docieramy tylko do pierwszego, bo wiemy, że przyjdzie nam się wracać tą samą trasą (no dobra, bez odbijania ponownie na Gamle Hamn). Z Tunguhuvud na przystanek autobusowy mieliśmy jakieś 8 kilometrów, ale gdybyśmy chcieli dość do Digerhuvud, trasa wydłużyłaby się o drugie tyle. A cóż, my nie mieliśmy na to ani czasu ani sił. Za to z krzywym uśmiechem mogłam tylko patrzeć na mapkę rezerwatu, gdzie na tak małej przestrzeni roiło się od parkingów. Google Maps twierdzi, że samochodem z rezerwatu pod kościół się przejedzie w 16 minut... i przejdzie w trochę ponad 2 godziny.
Gdy zastanawialiśmy się, jak daleko powinniśmy pójść przez Raukarområde i kiedy zawrócić, natura podjęła tę decyzję za nas - rodem w stylu filmów Hitchcocka. Gdzieś w pobliżu ścieżki musiało być gniazdo mew, które po prostu zniżały się do ataku, gdy tylko próbowaliśmy podejść. Tata miał nawet wątpliwą przyjemność przekonania się, że atak mewy przypomina uderzenie rzuconym kamieniem. Ptaki krążyły nad nami, co rusz nurkując, gotowe do ataku - stwierdziliśmy, że w coś takiego się nie bawimy i się jednak wycofujemy ;).
Pogoda była niesamowita - słonecznie i ciepło, ale nie upalnie. Wręcz idealnie do spacerów. Jednak co innego to przyjemny spacer, gdy trochę się połazi, a trochę posiedzi i odpocznie, a co innego takie piesze zwiedzanie. Zwłaszcza ze świadomością, że może nas stamtąd zabrać jeden jedyny autobus, na który trzeba wrócić na czas i nie ma żadnej drogi na skróty, żadnych taksówek czy transportu publicznego na wyspie. A drogi - oczywiście - asfaltowe, więc do dziś czuję w kolanach uroki takiego marszu. I choć Fårö mi się bardzo podobało, to jednak marzy mi się, by Szwedzi pomyśleli czasem, że nie każdy turysta porusza się samochodem. Że poza dobrze zorganizowanym transportem publicznym w dużych miastach, można jeszcze pomyśleć o połączeniach z miast do atrakcji turystycznych poza nimi. W końcu to, co w Szwecji najbardziej zachwyca, to właśnie natura i szkoda, że czasem tak ciężko się do niej dostać. Fårö jest genialne - pełne przepięknych i ciekawych miejsc. I mimo że przemaszerowaliśmy ponad 17 km i spędziliśmy tam całe popołudnie i wieczór, zdążyliśmy zobaczyć tylko część wyspy. Skoro na raukary biegnie główna droga, to czemu nie można podciągnąć tam komunikacji publicznej? Irytuje mnie to w Szwecji jak nie wiem, bo jest wciąż tyle miejsc w okolicach Sztokholmu, które chciałabym odwiedzić i pewnie nigdy tego nie zrobię, bo połączenia są tragiczne. A Szwedzi to tak otwarty w stosunku do obcych naród, że o autostopie też nie ma co myśleć. No ale nic to, Frodo z Samem do samego Mordoru doszli pieszo, a ja do jakichś skałek nad wodą nie dojdę? Też mi coś! ;) A Fårö gorąco polecam, zwłaszcza, jeśli macie samochód ;).
W pewnym momencie docieramy do kilku drewnianych i kamiennych domków, od których znów biegnie normalna droga. Wszystkie są zamknięte na cztery spusty (a przynajmniej na takie wyglądają, bo przecież nie próbujemy wejść) i ludzi w okolicy też nie widać. Kto wie, może to jakieś domki letniskowe? Choć z drugiej strony, budynki stoją tak blisko siebie, że nie wyobrażam sobie Szwedów mieszkających tak blisko jeden drugiego ;)
Przechodzimy przez niewielką wioskę zwaną Lauters, z której biegnie dalsza droga na wspomniany wcześniej Raukarområde. W końcu miejsce ze słynnym psem to nie jedyna okolica na Fårö, gdzie można zobaczyć raukary. Dalej wzdłuż wybrzeża ciągnie się rezerwat przyrody Digerhuvud (formacje skalne na Fårö doczekały się swoich własnych rezerwatów, by chronić te cuda natury), z dwoma głównymi punktami widokowymi: Tunguhuvud i Digerhuvud - dzielą je jakieś 4 km. My docieramy tylko do pierwszego, bo wiemy, że przyjdzie nam się wracać tą samą trasą (no dobra, bez odbijania ponownie na Gamle Hamn). Z Tunguhuvud na przystanek autobusowy mieliśmy jakieś 8 kilometrów, ale gdybyśmy chcieli dość do Digerhuvud, trasa wydłużyłaby się o drugie tyle. A cóż, my nie mieliśmy na to ani czasu ani sił. Za to z krzywym uśmiechem mogłam tylko patrzeć na mapkę rezerwatu, gdzie na tak małej przestrzeni roiło się od parkingów. Google Maps twierdzi, że samochodem z rezerwatu pod kościół się przejedzie w 16 minut... i przejdzie w trochę ponad 2 godziny.
Gdy zastanawialiśmy się, jak daleko powinniśmy pójść przez Raukarområde i kiedy zawrócić, natura podjęła tę decyzję za nas - rodem w stylu filmów Hitchcocka. Gdzieś w pobliżu ścieżki musiało być gniazdo mew, które po prostu zniżały się do ataku, gdy tylko próbowaliśmy podejść. Tata miał nawet wątpliwą przyjemność przekonania się, że atak mewy przypomina uderzenie rzuconym kamieniem. Ptaki krążyły nad nami, co rusz nurkując, gotowe do ataku - stwierdziliśmy, że w coś takiego się nie bawimy i się jednak wycofujemy ;).
Pogoda była niesamowita - słonecznie i ciepło, ale nie upalnie. Wręcz idealnie do spacerów. Jednak co innego to przyjemny spacer, gdy trochę się połazi, a trochę posiedzi i odpocznie, a co innego takie piesze zwiedzanie. Zwłaszcza ze świadomością, że może nas stamtąd zabrać jeden jedyny autobus, na który trzeba wrócić na czas i nie ma żadnej drogi na skróty, żadnych taksówek czy transportu publicznego na wyspie. A drogi - oczywiście - asfaltowe, więc do dziś czuję w kolanach uroki takiego marszu. I choć Fårö mi się bardzo podobało, to jednak marzy mi się, by Szwedzi pomyśleli czasem, że nie każdy turysta porusza się samochodem. Że poza dobrze zorganizowanym transportem publicznym w dużych miastach, można jeszcze pomyśleć o połączeniach z miast do atrakcji turystycznych poza nimi. W końcu to, co w Szwecji najbardziej zachwyca, to właśnie natura i szkoda, że czasem tak ciężko się do niej dostać. Fårö jest genialne - pełne przepięknych i ciekawych miejsc. I mimo że przemaszerowaliśmy ponad 17 km i spędziliśmy tam całe popołudnie i wieczór, zdążyliśmy zobaczyć tylko część wyspy. Skoro na raukary biegnie główna droga, to czemu nie można podciągnąć tam komunikacji publicznej? Irytuje mnie to w Szwecji jak nie wiem, bo jest wciąż tyle miejsc w okolicach Sztokholmu, które chciałabym odwiedzić i pewnie nigdy tego nie zrobię, bo połączenia są tragiczne. A Szwedzi to tak otwarty w stosunku do obcych naród, że o autostopie też nie ma co myśleć. No ale nic to, Frodo z Samem do samego Mordoru doszli pieszo, a ja do jakichś skałek nad wodą nie dojdę? Też mi coś! ;) A Fårö gorąco polecam, zwłaszcza, jeśli macie samochód ;).
0 Komentarze