Advertisement

Main Ad

Trzy szwedzkie książki na lato

Lato... A lato to w końcu odrobina ciepła, świeże owoce... i dużo czasu na czytanie ;). W ubiegłe wakacje odkryłam Pratchetta i czytałam po kilkanaście książek miesięcznie, bo tak mnie wciągnęło. W tym roku jakoś znów wróciłam do literatury szwedzkiej, zacząwszy od ciekawego reportażu "Szwecja czyta. Polska czyta", do którego pewnie kiedyś na blogu jeszcze nawiążę. Dziś chciałabym jednak polecić Wam trzy książki szwedzkich autorów, napisane z humorem, lekkie i przyjemne. Czyli w sam raz na lato, jeśli nie macie jeszcze pomysłu, co czytać. ;)


Håkan Nesser - Jedenaście dni w Berlinie (org. Elva dagar i Berlin)
Na tę książkę trafiłam właściwie przypadkiem, szukając luźnej, wakacyjnej literatury skandynawskiej. Na początku nie wzbudziła mojego zainteresowania, gdyż Nesser jest znanym autorem kryminałów, a ja akurat tego rodzaju literatury nie lubię. Jednak jakiś czas później natrafiłam na recenzje nazywające "Jedenaście dni w Berlinie" szwedzkim "Forrestem Gumpem" i podkreślające, jak różna jest to książka od tradycyjnego dorobku pisarza... Cóż, skusiłam się ;).
Bohaterem powieści jest Arne Murberg, czyli właśnie taki szwedzki Forrest, bo chłopak w dzieciństwie miał wypadek, który wpłynął na jego rozwój intelektualny. Umierający ojciec Arnego na łożu śmierci zleca mu zadanie odnalezienia swojej matki, która opuściła rodzinę, gdy chłopiec był niemowlęciem, i uciekła do Berlina. Cóż poradzić, Arne wyrusza więc do stolicy Niemiec, zaopatrzony w kilkaset euro i kawałek plastiku, którym podobno też można płacić. Wyrusza, naturalnie, nie znając tam nikogo, mówiąc jedynie po szwedzku i znając tylko adres, pod którym jego matka mieszkała kilkadziesiąt lat temu. W takiej sytuacji zadanie nie może być proste...
Nie jest to może najambitniejsza lektura, ale przecież nie tego oczekujemy od książki na wakacje, prawda? "Jedenaście dni w Berlinie" czyta się jednak szybko i przyjemnie, a czasem wręcz nie sposób nie docenić zadziwiającej wyobraźni autora, któremu zdarzyło się wpleść w fabułę nawet elementy fantastyczne. Książka podobno była skierowana oryginalnie do młodzieży, ale myślę, że i młodym duchem dorosłym też się powinna spodobać ;).

Fredrik Backman - Mężczyzna imieniem Ove (org. En man som heter Ove)
Rzadko mi się to zdarza, ale po tę książkę sięgnęłam, zauroczona obejrzanym wpierw filmem o tym samym tytule. Wiadomo, powinno się to robić w odwrotnej kolejności, ale cóż - tym razem dla mnie to książka miała dorównać filmowi ;). I dorównała, choć na początku trudno mi było się przyzwyczaić do dość specyficznego stylu pisania Backmana (no chyba, że to kwestia tłumaczenia, ale jednak wątpię) - krótkie i proste zdania wydawały mi się irytujące. Może dlatego "Mężczyznę imieniem Ove" czytałam równocześnie z inną książką, pisaną normalnie, żeby nie męczyć się językiem. Po kilkunastu rozdziałach jednak przestało mi to przeszkadzać i resztę książki skończyłam w jedno popołudnie ;).
Ove to podchodzący pod sześćdziesiątkę facet, któremu zmarła żona, z pracy wysłano go na wczesną emeryturę i nagle odkrywa, że jego życie na starość właściwie nie ma sensu. Choć zawsze był zgorzkniały - w końcu życie go nie rozpieszczało - to teraz osiąga to punkt kulminacyjny. Ove to po prostu stary zgred, który nikogo nie lubi i któremu wszystko przeszkadza. Może nie brzmi to jak lekka książka na wakacje, ale jednak taka właśnie jest. Bo "Mężczyzna imieniem Ove" to powieść napisana z humorem, pełna aż przerysowanych sytuacji, które mimowolnie wywołują uśmiech. Uśmiechałam się, gdy Ove próbował kupić komputer, gdy pytał "czyli jesteś tym homoseksualnym gejem?" i prawie za każdym razem, gdy jego sąsiadka Parvaneh wkraczała na scenę. 
"Mężczyzna imieniem Ove" to książka łącząca dobry humor z trudną tematyką, o której w Szwecji mówi się coraz głośniej - samotności starszych ludzi i ich poczuciu bezużyteczności. W czasach, gdy młodość i nowoczesność królują w mediach, Szwedzi zakochali się w tym starszym, zrzędliwym bohaterze. Bo choć początkowo Ove nas wkurza, to szybko odkrywamy, że nie da się go nie lubić ;).

Jonas Jonasson - Analfabetka, która potrafiła liczyć (org. Analfabeten som kunde räkna)
Jonassona przedstawiać chyba nikomu nie muszę, bo jego poprzednia powieść - "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" podbiła serca wielu czytelników. Opowiadała ona o staruszku, który przeżył tyle niesamowitych przygód, poznał tyle wielkich osobistości, że już po pierwszych stronach czytelnik wiedział, że ta książka będzie abstrakcyjna... i chciał czytać ją dalej! "Analfabetka, która potrafiła liczyć" została napisana dokładnie w takim samym klimacie. Tylko tym razem główna bohaterka to postać kompletnie z innej bajki - niezmiernie inteligentna czarnoskóra dziewczynka urodzona w biednej wiosce w RPA, w czasach apartheidu... Wydawać by się mogło, że los takiej osoby jest z góry przesądzony - wszędzie, tylko nie w powieści Jonassona. Bo u niego Nombeko (gdyż tak nazywa się tytułowa analfabetka) nie dość, że wyrywa się z Afryki i trafia do Szwecji, to na swojej drodze trafia na człowieka, który nie istnieje, a potem spotyka nawet szwedzkiego premiera i króla... W "Analfabetce, która potrafiła liczyć" jedna abstrakcyjna sytuacja goni drugą, zbiegów okoliczności mamy tu mnóstwo, a bohaterowie co i rusz podejmują kompletnie wariackie decyzje. I może właśnie dlatego książkę czyta się z zapartym tchem, bo nie idzie odgadnąć, co jeszcze Jonasson wymyślił, co jeszcze się wydarzy na kolejnej stronie. Czasem aż przychodzi do głowy myśl: nie wiem, co ten facet bierze, ale niech ktoś mi da numer do jego dilera... ;) Moim skromnym zdaniem "Analfabetka..." jest lepsza nawet od "Stulatka..." i jeśli jeszcze nie czytaliście, to zdecydowanie czas to nadrobić!
A może Wy mi polecicie coś jeszcze w podobnym stylu? W końcu lato się jeszcze nie skończyło, dni są wciąż długie, więc trzeba czytać dalej... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze