Advertisement

Main Ad

W kocim królestwie, czyli urodzinowa Czarnogóra

W sumie to od początku wszystko z tą Czarnogórą układało się jakoś tak dobrze. No może poza wstawaniem po piątej na samolot, bo taka godzina nigdy nie będzie szła w parze ze słowem dobrze ;). Od jakiegoś czasu wiedziałam, że chcę gdzieś wyskoczyć na swoje urodziny, by spędzić je w nieco cieplejszym miejscu niż Sztokholm. Gdy znalazłam na ten termin bilety Sztokholm - Podgorica - Sztokholm za równowartość około 200 zł, zarezerwowałam je właściwie bez zastanowienia. Potem przyszedł stres, czy odwołujący loty jak popadnie Ryanair w ogóle poleci... Na szczęście z tym także nie było problemu, więc gdy do tego znalazłam noclegi w Budvie za 15 euro, pozostało mi tylko odliczanie dni ;).
Choć Ryanair przydzielił mi miejsce środkowe, miejsce obok mnie było wolne, więc gdy tylko ogłoszono boarding completed, przesiadłam się do okna. Widoczność była niesamowita, więc mogłam się napawać widokami gór jak na powyższych zdjęciach. Samolot wylądował dobre pół godziny przed czasem, a że siedziałam blisko wyjścia i szybko wyszłam na zewnątrz, ominęła mnie też długa kolejka do kontroli paszportowej. Na miejscu czekał już taksówkarz z tabliczką z moim imieniem i w zaledwie 15 minut później byłam już w centrum Podgoricy. Zresztą z tymi taksówkami na lotnisko to też fajna sprawa, bo to jedyne połączenie między stolicą a lotniskiem. Nie ma tu żadnych busów, pociągów, żadnej komunikacji miejskiej... Trzeba łapać taksówkę z nadzieją, że nie przyjdzie nam płacić jak za zboże. W internecie piszą, że standardowa cena za przejazd do miasta wynosi około 10-12 euro i szukałam czegoś w tych cenach. Z pomocą przyszedł mi wujek Google, który podrzucił stronę Taxi Podgorica Airport - samochód zamawiamy mailowo, informując o godzinie przylotu, a kierowca sprawdza połączenie i przyjeżdża na czas, uwzględniając ewentualne opóźnienia. Albo wcześniejszy przylot, jak to było w moim przypadku ;). 
Z taksówki wysiadłam przy dworcu autobusowym w Podgoricy i weszłam do środka, żeby kupić bilet do Budvy. Bus miał odjeżdżać za niecałe dziesięć minut, więc akurat miałam chwilę, by zrzucić z siebie nadmiar ubrań - Czarnogóra przywitała mnie 22 stopniami w cieniu... ;) Całą drogę nad wybrzeże spędziłam niemal przyklejona do okna - autobus mijał jeziora i lasy, wciąż lawirując między górami, aż w końcu dotarł nad morze. Trasa Podgorica - Budva zajęła ok. 1,5 godziny i ani się obejrzałam, a już stałam przed wielką tablicą Dobro dośli, czyli Witamy w Budvie ;).
Choć w tym chyba najpopularniejszym kurorcie turystycznym w Czarnogórze miałam zarezerwowane trzy noclegi, to wiedziałam, że w samym mieście nie spędzę aż tyle czasu. Szczerze powiedziawszy, kiedy skończy się sezon na plażowanie, to w Budvie jest niewiele do zobaczenia czy robienia. A końcówka października to już zdecydowanie nie jest sezon na kąpiele w morzu i leżenie na plaży - choć jakichś masochistów czasem widywałam ;). Ale na spacery nad brzegiem morza, błądzenie po pięknej starówce oraz dobre jedzenie i wino zawsze jest właściwa pora ;).
No i koty... :) Jakoś te małe bałkańskie starówki przyciągają miauczące towarzystwo - wspominałam już o tym po wizycie w chorwackim Krk tej wiosny. Jednak w Budvie tych kotów było wręcz zatrzęsienie - chodziły właściwie po całej starówce, a w jednym zaułku naliczyłam ich kilkanaście. Straszne pieszczochy, przyzwyczajone do turystów - jak tylko jakiegoś pogłaszczesz, to będzie za tobą łaził krok w krok, co rusz się ocierając... Ja bym mogła przytulać je wszystkie ;)
Do kociej rywalizacji z Budvą dołączył też pobliski Kotor ;) - punkt obowiązkowy podczas wizyty w Czarnogórze. Niewielkie miasteczko z zabytkową starówką i znajdującymi się na szczycie pobliskiego wzgórza fortyfikacjami zostało wpisane w 1979 roku na listę UNESCO i zdecydowanie na miejsce na tej liście zasługuje. Chyba żadne miejsce w Czarnogórze nie wywarło na mnie takiego wrażenia jak Kotor. Zresztą, nie tylko na mnie - mimo zakończonego sezonu, wciąż było tam całkiem sporo turystów (wolę sobie nie wyobrażać, jak to musi wyglądać latem), a ceny były znacznie wyższe niż gdzie indziej...
Oczywiście musiałam się też wdrapać na szczyt - po pierwsze, żeby zobaczyć z bliska fortyfikacje (a raczej ich ruiny). Po drugie, bo ze szczytu rozciąga się przecudny widok na Zatokę Kotorską - to właśnie zrobione tam zdjęcia przekonały mnie, że koniecznie muszę odwiedzić to miejsce ;). Nawet po drodze na szczyt napotykałam koty - w Czarnogórze są właściwie wszędzie...
Następnego dnia obudziły mnie, naturalnie, zakwasy w nogach - odzwyczaiłam się od takich wspinaczek ;). A jak najlepiej pozbyć się zakwasów? Wchodząc gdzie indziej pod górę! Początkowo na niedzielę zaplanowałam Bar, ale od tej decyzji odwiedli mnie poznani w Budvie miejscowi. Współczesny Bar to miasto, jakich wszędzie pełno, a Stary Bar... starówka, owszem, jest fajna, ale jeśli widziałaś już tę w Budvie i Kotorze, to po co ci jeszcze jedna - taka sama, tylko mniejsza? Choć w opcję "taka sama" nie uwierzyłam, to zaczęłam wypytywać, co w takim razie polecają. I tak trafiłam do Cetinje - starej stolicy Czarnogóry. W samym miasteczku w sumie też niewiele jest - ot, klasztor, parę muzeów, niewielka starówka...
Można zatem zapytać, dlaczego zdecydowałam się na Cetinje zamiast Baru? Wszyscy bardzo polecali mi odwiedzenie mauzoleum Petrowića-Niegosza znajdującego się w górach Lovćen, a najbliższą bazą wypadową w te rejony jest właśnie Cetinje. Jedyny problem był taki, że w te okolice nie jeździ żadna komunikacja miejska, więc musiałam zdecydować się na taksówkę. Kierowca był wniebowzięty, gdy wspomniałam, gdzie chcę podjechać - mauzoleum jest oddalone od miasta o ponad 20 km, więc czekało go trochę kilometrów do nabicia, a także czekanie na mnie, zanim wejdę na szczyt, zwiedzę (a to trochę zajęło, bo widoki w górach... :) ) i znowu zejdę na parking... Interes dnia ;). Gdy inni taksówkarze próbowali łapać turystów na podwózkę do pobliskiego klasztoru za jeden czy dwa euro, mój kierowca umówił się ze mną na dwadzieścia euro za cały wypad. Tak się ucieszył, że po drodze zatrzymał się przy sklepiku i kupił mi czekoladę ;). I całą drogę przegadaliśmy mieszanką językową serbsko-rosyjsko-polską... ja rozumiałam jakąś połowę jego wypowiedzi -ciekawe, ile on z moich? ;) Potem odwiózł mnie do centrum, powiedział, co się gdzie znajduje, rozpisał mi na kartce odjazdy autobusów do Podgoricy... i w sumie te autobusy okazały się przyczyną, dla której nieco zwątpiłam w przemiłego dotąd pana taksówkarza. Lista w ogóle nie zgadzała się z tą, którą wcześniej spisałam sobie z internetu - a akurat w Czarnogórze autobusy naprawdę ładnie trzymały się internetowych rozkładów przez wszystkie poprzednie dni. Facet tłumaczył to jakimiś problemami na trasie (faktycznie, w drodze do Cetinje co rusz był ruch wahadłowy), więc do 16:30 w ogóle nic nie jedzie to Podgoricy, a potem co 30-60 minut. Internet twierdził, że autobusy są dwa razy na godzinę niemal przez cały dzień... Obeszłam miasteczko, zjadłam obiad i ok. 15:30 skierowałam się na dworzec autobusowy. Taksówkarz stał tam, gdzie poprzednio i natychmiast do mnie podszedł - że do następnego autobusu jeszcze godzina, ale on mnie podwiezie do Podgoricy, promocyjna cena, szybciej i w ogóle. Podziękowałam grzecznie, bo nigdzie mi się nie spieszyło, a jego promocyjna cena to wciąż cztery razy drożej niż autobus. Facet był mocno natarczywy, ale olałam i weszłam na dworzec, gdzie kupiłam bilet na busa do Podgoricy... za pięć minut. Owszem, były problemy na trasie, więc autobus przyjechał spóźniony - o dziesięć minut. A pan taksiarz tylko stał na dworcu i się bezczelnie gapił, gdy wsiadałam do autobusu... taaa, za godzinę autobus, jasne. Ale tak jakoś smutno mi się zrobiło, że facet tak zepsuł atmosferę naprawdę fajnego wypadu do mauzoleum.
Do Podgoricy dotarłam, gdy już się ściemniało - zmiana czasu na zimowy zrobiła swoje. Poszłam na krótki spacer po centrum i żeby coś zjeść - większe zwiedzanie zostawiłam sobie na ostatni dzień mojego pobytu w Czarnogórze. Naczytałam się wcześniej, że jeden dzień w Podgoricy w zupełności mi wystarczy, bo w stolicy po prostu nic nie ma. Jako że nie wierzę w internetowe tam nic nie ma, musiałam się przekonać na własnej skórze ;). Faktycznie nic nie ma, nawet kotów prawie nie widziałam! No dobra, może nic to przesada, ale jednak wszystkie wcześniej odwiedzone przeze mnie w Czarnogórze miejsca biją Podgoricę na głowę...
Łącznie urodzinowo spędziłam w Czarnogórze prawie pięć dni - dwa w Budvie, Kotor, Cetinje i Podgorica. To tak w ramach tego, że sobie obiecałam, że jadę tam odpoczywać, nic nie robić i bardzo mało zwiedzać. Wychodzi na to, że kompletnie nie potrafię nic nie robić i bardzo mało zwiedzać ;). Ale mimo wszystko bardzo odpoczęłam po wariackich dwóch miesiącach w pracy. Nieco się wygrzałam, bo temperatury były średnio o 15 stopni wyższe niż w Sztokholmie. Popróbowałam lokalnych win, dań i słodyczy (tak, w dokładnie takiej kolejności, wino było priorytetem degustacyjnym ;) ). Wygłaskałam dziesiątki kotów. I zakochałam się po uszy w Czarnogórze :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze