Advertisement

Main Ad

Spróbować czegoś innego, czyli wycieczki z Koh Lanty

Na Koh Lancie zatrzymałyśmy się prawie na cały tydzień. Brzmi niemal idealnie... jeśli ktoś wytrzymałby tydzień leżenia na plaży i kąpania się w morzu ;). Ja bym dostała świra pewnie po trzech dniach, więc moim ratunkiem były wycieczki oferowane przez liczne miejscowe biura podróży. Korzystałyśmy z oferty biura Rainbow Lanta Travel & Tour z jednej prostej przyczyny - było najbliżej naszego hotelu ;). Czy było też najtaniej - nie wiem. Ale myślę, że w przypadku turystycznych miejsc w Tajlandii nie ma to większego znaczenia, bo cena to pojęcie względne. Owszem, biura podróży mają wywieszone cenniki, jednak wątpię, by ktoś z nich kiedykolwiek korzystał ;). Mateusz z Mathsflights.pl, który odwiedził Tajlandię w podobnym czasie co ja, wspominał, że bez problemu udawało mu się sporo utargować z podanej ceny. My w gruncie rzeczy nawet się nie targowałyśmy - za każdym razem, gdy zaglądałyśmy do biura z pytaniem o wycieczki, pracownik przedstawiał ofertę w stylu "to jest cena X, ale ja Wam to sprzedam kilkadziesiąt procent taniej!". I my w sumie się decydowałyśmy, bo przecież i tak było tanio, a nie przyjechałyśmy tam po to tylko, by leżeć i nic nie robić... ;)
Nasza pierwsza wycieczka była całodniowa i obejmowała rundkę po czterech okolicznych wyspach: Ko Chuek, Ko Mook, Ko Maa oraz Ko Ngai. Takie 4 islands tour, za którą - już po obniżce - zapłaciłyśmy po 750 bahtów (81 zł) od osoby. Cena obejmowała podwózkę z hotelu do portu i z powrotem, ubezpieczenie (ciekawe, co ono naprawdę pokrywało... ;) ), rejs łódką między wyspami,  wstęp na teren parku narodowego, wypożyczenie sprzętu do snorkelingu, zimne napoje, świeże owoce i ciepły lunch. Kiedy samochód podjechał pod hotel i wyruszyłyśmy w kierunku portu, już wiedziałam, że będzie śmiesznie. Oprócz nas osiem osób - para Argentyńczyków... i szóstka Polaków. Nic dziwnego, że złapaliśmy wspólny język, a biednym Argentyńczykom tylko tłumaczyliśmy, że trzeba było się uczyć języków! ;) Do łódek wsiadaliśmy większymi grupami, taka zbiórka z kilku samochodów.
Dwóch z wysp to tak naprawdę nawet nie odwiedziliśmy, bo łódki nie przybijały do brzegu. Zatrzymywały się jednak niedaleko skał, gdzie woda była niemal przezroczysta, a pod nami pływało mnóstwo kolorowych rybek. Pierwszy snorkeling to był jak inny świat, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam. Trochę czasu zajęło mi, zanim nauczyłam się oddychać przez rurkę i nie wpadać na wszystkich dookoła ;). Woda była bardzo spokojna, a rybki pływały zarówno pod nami, jak i wokół nas - nie wiem nawet, kiedy zleciał wyznaczony czas i musieliśmy znów wrócić do łódki. Niestety, przy drugiej wyspie nie było już tak przyjemnie. Fale mocno rozbijały się o skały i trzeba było mocno uważać, by w nie nie uderzyć. Ponadto woda co rusz zalewała rurkę i ciężko było oddychać. Tutaj większość z nas wróciła na pokład dużo wcześniej przed wyznaczonym czasem...
Moim must-see była wyspa Ko Mook, bardzo polecana przez koleżankę z pracy. Jej główną atrakcją jest tzw. Szmaragdowa Jaskinia (jaskinia Morakot) - długi na prawie 80 metrów tunel prowadzący do ukrytej laguny. Przez jaskinię się płynie, a nie idzie, więc na wstępie wszyscy dostaliśmy kapoki. Nie sięgałam stopami dna, a płynięcie w rządku kilkadziesiąt metrów przez jaskinię oświetlaną tylko latarką przewodnika było zaskakująco męczące. A do tego co rusz ktoś mnie kopał lub chlapał wodą w twarz ;)
Ale doświadczenie było niesamowite, a ten widok, gdy wypłynęliśmy do laguny... Ciepła i przezroczysta woda, a całość otoczona wysokimi skałami, gęsto porośniętymi lokalną roślinnością. Wszystkie rzeczy zostawiliśmy na łódce po drugiej stronie (co trochę mnie stresowało, bo jednak był tam portfel i aparat - paszportu na taką wycieczkę nie zabierałam z hotelowego sejfu), bo i tak nie przetrwałyby przepłynięcia jaskini. Ale przewodnik zaoferował się wziąć telefony i mniejsze aparaty do jednego wodoszczelnego worka, który ciągnął za sobą na unoszącym się na wodze kole - dzięki temu można było zrobić trochę zdjęć pięknej lagunie :)
Ostatnia wyspa to wręcz pocztówkowa Ko Ngai - wiecie, takie miejsce, gdzie człowiek wysiada z łódki z ogromnym uśmiechem na twarzy i przeświadczeniem, że tak wygląda raj ;). Zanim mogliśmy się jednak oddać błogiemu lenistwu, była pora lunchu. Ryż z warzywami, kurczakiem i jajkiem, które w Tajlandii uwielbiają do wszystkiego dodawać. Do tego woda i napoje gazowane. Zjadłyśmy szybko, odkładając talerze do koszyka - czas na plażę!
Na Ko Ngai mieliśmy po prostu czas wolny: popływać, poleżeć na plaży, wypić drinka w pobliskim barze - co kto lubi. Niestety, tak rajsko wyglądająca plaża miała jedną dużą wadę: była bardziej żwirowa niż piaszczysta, a w wodze skrywały się i większe kamienie. Choć nie poharatałam się tak jak w Chorwacji, to jednak udało mi się rozciąć dwa palce u stopy, co w zetknięciu z słoną wodą, a potem nagrzanym piaskiem nie było najlepszym doświadczeniem ;). Ale widoki i tak nagradzały wszystko.
Nasza druga wycieczka była krótsza, a przy tym tańsza - wyniosła nas ledwo 500 bahtów od osoby (54 zł). Jej pełna (i dużo droższa) wersja trwała dłużej i obejmowała też park słoni i jazdę na tych zwierzętach - coś, czego zdecydowanie nie popieram. Okazało się jednak, że kierowca, który po nas przyjechał, musiał też czekać na grupę Azjatów, którzy park słoni odwiedzali - kilkadziesiąt minut stania w upale na poboczu drogi, not nice... Dopiero jak ta hałaśliwa grupa do nas dołączyła, pojechaliśmy do przystani, gdzie wsiedliśmy w łódki - tym razem mniejsze niż podczas pierwszej wycieczki.
Płynęliśmy przez park narodowy, wśród przepięknych lasów namorzynowych. Chętni mogli skorzystać też z opcji kajakowej, jednak my się na to nie skusiłyśmy - kiedyś na pewno wsiądę do kajaku, ale chyba wolę to zrobić w bezpieczniejszym miejscu ;).
W pewnym momencie zobaczyliśmy inną łódkę, po której skakały małpki. Widocznie zwierzęta nie znalazły tam już nic więcej do jedzenia, bo widząc naszą łódkę, natychmiast wskakiwały do wody, by dostać się do nas. Taka mokra małpa z bliska to w sumie śmieszny widok ;). Sternik przygotował dla nich zapas świeżych owoców - najpierw zaczął je sam karmić, potem pozwolił nam to robić. Większość Azjatów wolała jednak piszczeć, że koło nich skaczą małpy... 
Zwierzęta w ogóle nie bały się ludzi - bez problemu brały owoce z naszych rąk, choć głaskania raczej nie lubiły ;) Gdy skończyły się owoce, małpki dobrały się do skórek po zjedzonych przez nas wcześniej bananach, a gdy i tego zabrakło, znalazły pozostałe śmieci. Plastikową torebkę ze śmieciami Azjatów rozniosły na strzępy i nawet wykończyły resztki znalezionego tam jogurtu.
Bardzo podobały mi się te wycieczki - wszystko było dobrze zorganizowane (choć pierwsza wycieczka dużo lepiej od tej drugiej) i w naprawdę fajnych cenach. Po raz pierwszy w życiu spróbowałam snorkelingu, przepłynęłam cudowną Szmaragdową Jaskinię, widziałam las namorzynowy i siedziałam na niewielkiej łódce z małpką na kolanach... Kurczę, mogłabym tam wrócić ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze