Advertisement

Main Ad

Skellefteå - tak sobie wyobrażałam zimę!

Wciąż mam wokół siebie ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć moich planów. Co to za frajda, by rano gdzieś pojechać i wieczorem wrócić? Albo, co gorsza, nie pojechać, lecz polecieć - i do tego wstawać przed 6 na samolot? No i ponadto lecieć samej, mając na miejscu za towarzystwo jedynie jakichś ludzi z internetu - co to w ogóle za pomysły? Strasznie mnie bawią takie pytania, choć staram się je zrozumieć. A dziś Wam opowiem o moim wypadzie do Skellefteå i dlaczego uważam, że takie wypady są naprawdę fajne ;).
Rozkładowo lot ze sztokholmskiej Arlandy do Skellefteå (położonego niecałe 800 km na północ od Sztokholmu, gdzieś pomiędzy Umeå i Luleå) trwa 1:15 godz., ale praktycznie lądujemy nieco wcześniej. Bilety w Norwegian kosztowały zaledwie 199 koron (84 zł) w jedną stronę - tyle samo, co dojazd na lotnisko i z powrotem... ;) Gdy tylko wysiadam z samolotu, śmieję się sama do siebie. Jest biało! Tegoroczna zima w Sztokholmie nas nie rozpieszcza, przez pogodę odwołano mi już pociąg do Kramfors, więc teraz w Skellefteå po raz pierwszy w sezonie mogłam zobaczyć prawdziwą zimę. I już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam taką zimę jak ta w Laponii... Wokół lekko prószy śnieg, ale wiatr na odsłoniętym lotnisku sprawia, że stoję skulona z boku - niby jest niewiele poniżej zera, ale odczuwalna coś chyba minus tysiąc ;) . Obok mnie stoi facet z trzyletnim dzieckiem w wózku - dzieciak bez czapki czy rękawiczek, siedzi i je loda, kompletnie nie zwracając uwagi na pogodę. Szwedzi...
Po chwili podjeżdża flygbuss, autobus łączący lotnisko z miastem. Nie ma określonych godzin odjazdów - podstawiany jest ok. 15 minut po wylądowaniu samolotu i odjeżdża, kiedy kierowca dochodzi do wniosku, że wszyscy zainteresowani już wsiedli. Na tak małym lotnisku jak Skellefteå nietrudno to ocenić. Bilet do centrum kosztuje 80 koron (34 zł), a cała trasa zajmuje ok. 45 minut, bo autobus rozwozi ludzi po okolicy zanim dotrze do centrum Skellefteå. Ledwo ruszamy, a ja już siedzę z nosem niemalże przyklejonym do szyby, bo zima jest wręcz zachwycająca. Wokół drogi piętrzą się zaspy, a drzewa są przykryte grubą warstwą białego puchu. Widoki wręcz bajkowe :)
Wysiadam w centrum i zaglądam do pobliskiej informacji turystycznej. Potem usłyszałam, że  w tym przypadku przymiotnik pobliska nie pasuje do Skellefteå, bo przecież musiałam przejść pół miasta! Google Maps mówi 650 metrów... :D Bądź co bądź, zajrzałam do informacji, wzięłam mapkę, by nie korzystać ciągle z GPSa, bateria w telefonie na mrozie nie trzyma zbyt długo. Na szczęście pogoda jest świetna - lekki śnieżek w niczym nie przeszkadza, a tych -4 w ogóle nie czuć. Wydaje mi się cieplej niż w Sztokholmie, choć u nas było wtedy na plusie, jednak wiał masakryczny wiatr. W Skellefteå było cicho i spokojnie, więc na pytanie pani w informacji are you interested in indoor or outdoor activities? zdecydowanie mogłam odpowiedzieć outdoor! ;)
Samo centrum Skellefteå odśnieżono do tego stopnia, że śniegu tam nie uświadczysz. Na szczęście dotyczy to tylko głównego deptaka - Nygatan. Wystarczy odbić gdziekolwiek w bok, by znów zobaczyć zimę, choć wiadomo - zima w mieście to jednak nie to samo, co poza nim. Szybko też idzie zauważyć, gdzie ląduje śnieg z oczyszczanych dróg. Co powiecie na mecz piłki nożnej na poniższym boisku? ;)
Spacerując, dochodzę do Nordanå - jednego z głównych punktów miasta. To obszar, gdzie kultur och natur möts, czyli miejsce spotkania kultury z naturą. Znajdziemy tu muzeum miejskie, place zabaw, park z sadzawką zimą zamienioną w lodowisko, jakieś wystawy i kawiarnie. Mnie najbardziej zachwyciło to naturalne lodowisko, które jest regularnie odśnieżane i czyszczone specjalnym sprzętem. Do tego z pobliskich głośników leci muzyka klasyczna, a nocą podobno dochodzi piękne oświetlenie. Strasznie mi się spodobało w Skellefteå to wykorzystanie uroków zimy - tyle tu opcji, że nawet w zimowych ciemnościach jest co robić!
Dochodząc do końca Nygatan, widzę przed sobą wysoki budynek kościoła św. Olafa (Sankt Olovs kyrka). Nie jest może jakimś wybitnym zabytkiem - wybudowano go zaledwie w 1927 roku, ale co mi szkodzi zajrzeć...? ;) Świątynia podlega pod diecezję w Luleå i jest dość prosta w środku - ot, standardowy współczesny kościół protestancki.
Tuż obok kościoła, przy wejściu do fastfooda Max, spotykam Agę z tria Kundelek na Biegunie. Agnieszka z mężem Konradem i ich psiakiem Boccą przeprowadzili się do Skellefteå latem zeszłego roku i od tej pory podbijają skandynawską blogosferę pięknymi zdjęciami i pozytywnymi relacjami z północy. Lecąc do Skellefteå, bardzo chciałam ich poznać i zobaczyć choć trochę ukochanej przez nich krainy :). Blogosfera ma ten plus, że nie jest istotne, iż kogoś wcześniej osobiście nie widzieliśmy. My z Agą - zamiast przedstawić się na dzień dobry - od razu się przytuliłyśmy i poszłyśmy na lunch, gadając, jakbyśmy znały się od zawsze :). Wybrałyśmy się do klubokawiarni Brygg, położonej tuż nad rzeką. Za 119 koron (50 zł) można tam zjeść smaczny lunch w formie otwartego bufetu (do tego woda i ciepłe napoje), a z okien knajpy miałyśmy fajny widok na zamarzniętą rzekę i biegnącą wzdłuż niej promenadę.
Po lunchu Aga postanowiła pokazać mi trochę swojego Skellefteå. Najpierw skierowałyśmy się do dzielnicy starych domków zgromadzonych wokół nieistniejącego już kościoła - to chyba najbardziej klimatyczna i historyczna część miasta. Poświęcę jej zresztą oddzielny wpis, bo ten stałby się wtedy nieznośnie długi... ;) Ale o samej idei miast-kościołów w północnej Szwecji pisałam już przy okazji wizyty w Luleå - tamtejsze domki zostały wpisane na listę UNESCO i należą przez to do najbardziej znanych w Szwecji. Dzięki Agnieszce, która uwielbia robić zdjęcia, mam w końcu też jakieś zdjęcia mnie samej, a nie tylko widoczków dookoła... Często mi tego brakuje podczas samotnych wyjazdów :).
Chodząc w tę i z powrotem z mapą, próbowałyśmy też odnaleźć Lejonströmsbron - najstarszy zachowany drewniany most w Szwecji, pochodzący z 1737 roku. Aż do 2006 roku był to też najdłuższy drewniany most kraju (wtedy wybudowano dłuższy w Umeå). Stałyśmy tuż obok mostu z otwartą mapą, bo to nie mogło być to miejsce, wyglądało kompletnie inaczej. Niestety, to było to miejsce, a mówię niestety, bo okazało się, że akurat most jest zamknięty na dwa miesiące. Prace remontowe, mnóstwo jaskrawych znaków i budka robotników postawiona na środku mostu. Nic dziwnego, że wszystko wyglądało inaczej. Swoją drogą, czy tych prac nie można by wykonać w bardziej letnim sezonie? Chyba tym robotnikom nie było najłatwiej pracować w takim śniegu...
Następnie schowałyśmy się do położonego tuż obok mostu kościoła parafialnego Skellefteå (landsförsamlings kyrka). W środku czekałyśmy na Konrada... a przy okazji mogłyśmy podładować telefony ;). Choć sam kościół jest nowy, to w środku znajduje się wiele elementów pochodzących z poprzednich wersji świątyni w Skellefteå. Po bokach ołtarza znajdziemy rzeźby, z których najstarsze pochodzą nawet z XIV wieku, a organy powstawały na przełomie XIX i XX wieku.
Po dłuższej chwili podjechał Konrad wraz z Boccą i wybraliśmy się za miasto w poszukiwaniu reniferów. Najbardziej mi się marzył przejazd psim zaprzęgiem, ale nie było na to szansy przy zaledwie kilkugodzinnym wypadzie do Skellefteå. Jednak wiedząc, że najbardziej ciągnie mnie do natury i prawdziwej zimy, ekipa Kundelka na Biegunie postanowiła mi tę zimę pokazać. Do reniferów, niestety, szczęścia nie miałam - tam, gdzie zawsze się pokazywały, tym razem nie natrafiliśmy na nic. Cóż, mogę dopisać sobie kolejny powód do listy Dlaczego chcę wrócić do Laponii? ;) Jednak widoki zza okna i tak były niesamowite. Często droga była odśnieżona tylko na szerokość jednego samochodu, a po bokach piętrzyły się wysokie zaspy. I o ile jeszcze w pobliżu samego Skellefteå natrafialiśmy na inne pojazdy (nawet rowerzystę!), to dalej od miasta często byliśmy na drodze sami. Taka pustka i spokój... Nic dziwnego, że w takich klimatach powstają najlepsze szwedzkie kryminały ;).
Skoro nie mieliśmy szczęścia do reniferów ani czasu na psie zaprzęgi, pojechaliśmy na stok narciarski. Ale nie po to, żeby jeździć na nartach, żeby nie było (nigdy w życiu nie miałam nart na nogach, więc chciałam wrócić do Sztokholmu w jednym kawałku ;) ). Ze wzgórza mogłam zobaczyć całe Skellefteå, a widok nocą i wśród śniegu był naprawdę niesamowity. I tylko szkoda, że potem już musiałam się zbierać na lotnisko... Jedyny minus jednodniowych wypadów to taki, że stanowczo za szybko się kończą ;).
I bardzo dziękuję Agnieszce i Konradowi za cały ten dzień - towarzystwo i ciekawe rozmowy, pokazanie mi kawałka swojego świata, wycieczkę za miasto i podwózkę na lotnisko. I mam przeogromną nadzieję, że jeszcze uda nam się spotkać! :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze