Przyłapałam się ostatnio na tym, że faktycznie zaczęłam odliczać dni. Choć samolot jeszcze niezabukowany, nic z firmą przeprowadzkową jeszcze nieustalone, to jednak wiem już, że mój Day 0 to będzie 31 marca. Z kilku powodów w sumie. Po pierwsze, bo umowę na mieszkanie mam do końca marca, czyli wtedy muszę się stąd wynieść. Za to w Wiedniu nie ma problemu, bym wprowadziła się do mieszkania tymczasowego dzień czy dwa wcześniej. Oficjalnie pracuję w Sztokholmie do 31 marca, ale że wypada on akurat w Sobotę Wielkanocną, będę miała na przeprowadzkę długi weekend - w Szwecji już i piątek jest wolny, więc ostatnim dniem roboczym będzie dla mnie czwartek. Czyli akurat będę miała piątek na ostatnie ogarnięcie mieszkania, dopakowanie walizek, a w sobotę zdam mieszkanie i polecę! I w gruncie rzeczy to jest jedyne, co już mniej więcej sobie ustaliłam, reszta jest wciąż jedną wielką niewiadomą.
Pierwszy kwartał 2018 roku miał być dla mnie takim okresem przejściowym pomiędzy Sztokholmem i Wiedniem. Jestem już w połowie tego okresu i jedyne, co mi przychodzi do głowy, to: „nie tak sobie to wszystko wyobrażałam!”. Tzn. spodziewałam się, że te miesiące będą dla mnie okresem smętnego oczekiwania, ale nie myślałam, że aż w takim stopniu. Miałam nadzieję, iż szkolenie nowej osoby oraz ilość pracy na dwa działy pochłoną mnie na tyle, że zanim się obejrzę, będzie już kwiecień. Nie ma tak dobrze. W Sztokholmie jest jak zawsze – po prostu robię swoje, znam pracę i wyrabiam bez większych problemów, bo to w końcu tylko jeden etat. Na moje zastępstwo wciąż czekamy – facet miał przyjechać pod koniec stycznia, na początku lutego, teraz trzymamy się wersji: druga połowa lutego. Uroki sprowadzania pracowników spoza UE. Więc robię swoje, nikogo nie szkolę, na nikogo nie mogę nic zrzucić. Znając tę sytuację, moja nowa szefowa w Wiedniu też nie zaczęła mnie jeszcze wdrażać w nowe obowiązki, bo wie, że i tak nie będę miała na nie czasu. Miałam regularnie bywać w Wiedniu, a tymczasem byłam raz w styczniu, będę raz w lutym i to chyba na tyle, bo w marcu nie za bardzo mam nawet kiedy polecieć. Wszystko się pomieszało i poplątało.
Zwykłam uciekać w wyjazdy. Odkrywać nowe miejsca, próbować nowego jedzenia, mieć jakąś odskocznię od szarej rzeczywistości. Wierząc, że początek roku będzie bardzo ciężki w pracy, nic sobie na ten okres nie bukowałam i bardzo tego żałuję. No dobra, prawie nic. Myślałam sobie, że chcę jeszcze trochę pojeździć po Szwecji, zanim na dobre stąd wyjadę. Tydzień temu miałam wyjechać do Kramfors, w odwiedziny do Agnieszki – strasznie się na ten wyjazd cieszyłam. Po pierwsze, bo chciałam znów się z Agą zobaczyć, po drugie, bo ciągnęła mnie ta ich piękna, biała zima. Jednak zima uderzyła z taką mocą, że mój pociąg po prostu odwołano, a ja nagle nie miałam co ze sobą zrobić bez planów na nijaki pogodowo Sztokholm. Drugi zaplanowany wyjazd też nie doszedł do skutku – na początku stycznia chciałam wyskoczyć na jeden dzień do Karlstad. Wypad w bardzo moim stylu: wcześnie rano wyjazd, późno wieczorem powrót. Ale miałam ciężki tydzień, wieczór wcześniej piliśmy ze znajomymi i gdy w środku nocy zadzwonił budzik, bym zbierała się na pociąg, byłam takim wrakiem człowieka, że budzik po prostu wyłączyłam. Lesson learnt: dzień przed wyjazdem niczego nie planuj. Zabolało mnie też odwołanie zabukowanego już dawno biletu do Polski na marzec, na wieczór panieński koleżanki – niedawno dowiedziałam się, że wyjazd nałoży mi się na ostatnią konferencję z obecnej pracy. Nie zaprzeczę, że trochę pociesza fakt, że konferencja odbędzie się na Islandii, ale teraz wszystko zależy od pogody… Z prywatnych wyjazdów w planach mam tylko jednodniówkę w Skellefteå i weekend w Rumunii. To wszystko ma mi wystarczyć nie tylko na cały pierwszy kwartał, ale także na kilka pierwszych miesięcy w nowej pracy, gdy raczej jeszcze nie będę wyjeżdżać. Jeśli porównać to do tego, ile zwykłam jeździć, mam poczucie takiego kompletnego utknięcia w miejscu.
Aaaaale, żeby nie było, że tylko marudzę ;). Choć z zawodowego i wyjazdowego punktu widzenia jest u mnie tak spokojnie, że aż nudno, to nadrabiam życiem towarzyskim. Mam wrażenie, że część moich znajomych w Sztokholmie się nagle obudziła, że niedługo mnie zabraknie i chce się ze mną spotykać często, jakby na zapas. Mam tu na przykład koleżankę, z którą zwykłam się spotykać z raz w miesiącu na lunch i co dwa-trzy miesiące gdzieś po pracy na wino. A że kiedyś nie dogadywałyśmy się zbyt dobrze, więc dla mnie ten raz w miesiącu to było takie akurat ;). Teraz na lunch chodzimy raz-dwa w tygodniu, a wieczory z winem trzeba urządzać jak najczęściej, bo smutno mi będzie, jak wyjedziesz! Dawno nic nie wywołało takiego uśmiechu na mojej twarzy :). Tylko trochę żałuję, że niektórych z rozwijanych właśnie relacji nie dało się zbudować wcześniej... Do tego ta intensywność spotkań sprawi, że jeszcze bardziej będę za ludźmi tęsknić, gdy w końcu wyląduję w Wiedniu i będę tam kompletnie sama, nie mając do kogo gęby otworzyć. Chociaż z drugiej strony... skoro już jestem umówiona na piwo podczas mojej następnej wiedeńskiej wizyty z byłym współpracownikiem szwedzkiego controllera, który był poprzednikiem poprzednika mojego dobrego kolegi z pracy... chyba nie powinnam mieć dużych problemów z poznaniem nowych ludzi? ;) Boże, sama nie wierzę, że kiedyś byłam cicha, nieśmiała i zamknięta w sobie.
Mam wrażenie, że 50 dni to zarazem dużo i mało. Miałam poczucie, że mam dużo czasu, kiedy podpisywałam umowę we wrześniu. Wtedy nawet wydawało mi się, że ten marzec nigdy nie nastąpi. Ale czas zasuwa tak szybko, mamy już połowę lutego, a do wyjazdu jest bliżej niż dalej. Pojawia się coraz więcej rzeczy, które już powinnam ogarniać, ale wciąż odkładam je na później, bo jeszcze mam czas. Przeraża mnie pani z agencji pomagającej mi się ogarnąć w Austrii z tymi jej mailami pełnymi pytań. Czy mogę potwierdzić datę przeprowadzki? Na ile tygodni potrzebuję tymczasowego mieszkania? W których dzielnicach mamy szukać mieszkania na stałe? Czy przejrzałam już oferty banków? Jakie konto i w którym banku bym chciała założyć? Od kiedy potrzebuję konta? Jakieś oczekiwania odnośnie internetu i abonamentu na telefon? I czy mogłabym już jej łaskawie odpowiedzieć na tego maila? AAAAA....
0 Komentarze