Advertisement

Main Ad

Przejażdżka na koniach islandzkich, czyli Islandii ciąg dalszy

Pasące się konie widzimy już z okien autokaru, oddalając się od Rejkiawiku. W gruncie rzeczy trudno by ich nie zauważyć, bo to często jedyne żywe istoty na tych pustkowiach. Ledwo opuściliśmy stolicę i skierowaliśmy się w stronę gejzerów (gdy nie ma za dużo czasu na zwiedzanie, wycieczka Golden Circle jest jedynym sensownym rozwiązaniem), krajobraz zmienił się niemal natychmiast. Góry, wszędzie góry!
Co zaskakujące, na drogach nie ma właściwie żadnego ruchu. Tak jakby wszystkie samochody kursowały po Rejkiawiku, a nic nie wyjeżdżało poza miasto. A przecież niby kierowaliśmy się na jedną z najbardziej popularnych tras turystycznych w kraju... Pojedyncze samochody trafiały się tak rzadko, że aż kierowca autokaru czasem się zabawiał przyspieszając na zakrętach czy jadąc środkiem drogi. No wiecie, takie atrakcje dla turystów :P.
Zabawiać próbowała nas też przewodniczka, nabijając się z lokalnych stereotypów oraz tych mniej ciekawych sytuacji, dzięki którym o Islandii zrobiło się głośno na świecie. Mowa tu o kryzysie finansowym oraz wybuchu wulkanu Eyjafjallajökul. Krąży anegdota, że do islandzkiego rządu przyszła nota domagająca się zwrotu długów o prostym przekazie Send us cash! (wyślijcie nam pieniądze). Ale że w islandzkim alfabecie nie ma litery c, to Islandczycy zrozumieli to jako Send us ash! (wyślijcie nam popiół). Także wulkan wybuchł na żądanie wierzycieli i popioły się rozsypały po całej Europie ;). Zresztą na Islandii można nawet kupić koszulki z napisem "We said: send us cash, not ash!".
Po przejażdżce autokarowej w formie hop on - hop off, zaczęliśmy się kierować w stronę jednej ze stadnin. W gruncie rzeczy od razu wiadomo, w której okolicy można pojeździć konno. Po pierwsze, wśród pustkowi pojawiają się jakieś zabudowania. Po drugie, gdzieniegdzie pasą się niewielkie konie... Jesteśmy już blisko!
W stadninie najpierw wszyscy dostajemy kaski i rękawice. Dość szybko też żałujemy, że nie skorzystaliśmy z możliwości przebrania się w cały zestaw jeździecki, bo doczyszczenie ubrań z końskiej sierści było niezłym wyzwaniem ;). Potem instruktorzy pytali każdego z nas o doświadczenie z jazdą konną i na podstawie naszych odpowiedzi przydzielano nam konie. Mi trafił się młody, szary koń (na trzecim zdjęciu poniżej), który podobno miał być bardzo spokojny. Podobno... W sumie nigdy wcześniej nie jeździłam konno, jeśli nie liczyć poruszania się w okręgu na sznurku w dzieciństwie. A że tego właściwie można nie liczyć, to nigdy wcześniej nie jeździłam konno ;).
Jakie to szczęście, że konie islandzkie są bardzo małe. Właściwie są wielkości kuców (ok. 140 cm), co sprawia, że nawet ja - choć nigdy wcześniej tego nie robiłam - dałam radę wsiąść i zsiąść sama. Z normalnego konia pewnie bym spadła po drugiej stronie siodła ;). Konie islandzkie są spokojne i przyjazne - głównie dlatego, że przez lata były hodowane przez ludzi i nie spotkały się z żadnym poważnym zagrożeniem w lokalnym klimacie. Ponadto są bardzo towarzyskie, nie rozbiegają się, ale podążają za stadem. Przyznam, że wpadłam w lekkie przerażenie, gdy zobaczyłam, że instruktor otwiera bramę stadniny i wypuszcza konie na otwartą przestrzeń. Nikt nas nie uprzedzał, jak będzie wyglądać przejażdżka, ale że byliśmy początkujący, to spodziewaliśmy się raczej niewielkich rundek po terenie stadniny. A tu niespodzianka, jedziemy w trasę!
Pierwsza reakcja: to żyje, to się rusza, jak z tego nie spaść?! Na szczęście nie tylko dla mnie to był pierwszy raz na koniu i nie tylko ja nie czułam się komfortowo w siodle. Zwłaszcza, że konie często robiły, co same chciały, a nie do czego próbował je zmusić jeździec. Mój podobno spokojny koń najwidoczniej miał tego dnia zły humor (tak twierdziła instruktorka przynajmniej) i zamiast podążać za grupą, ciągle odjeżdżał na bok i chciał zawracać, nie reagując na komendy. Aż instruktorka musiała go złapać za cugle i pociągnąć do reszty, by jechał w rządku. Nie muszę chyba mówić, że te wszystkie końskie fochy przyprawiały mnie o zawał serca, bo co rusz się zastanawiałam, kiedy w końcu wylecę z siodła ;). Znajomi się potem pytali, jakim cudem w tych warunkach robiłam tyle zdjęć z końskiego grzbietu... sama się teraz nad tym zastanawiam ;). Ogólną panikę wywołał też fakt przekraczania rzeki - zejście do wody, gdy człowiek siedzi w siodle pod dziwnym kątem, potem modlitwa, by do tej wody nie wpaść i zaciskanie ud na bokach konia, gdy wyskakiwał na brzeg... No nie powiem, ciekawe doświadczenie. W drodze powrotnej czuliśmy się już pewniej w siodłach, konie też bardziej współpracowały, bo wiedziały, że jadą do domu... Połowę trasy pokonaliśmy pędem (nie pytajcie o szczegóły, nie odróżniam końskich biegów ;) ) i jakimś cudem nikt nie wyleciał z siodła. A nawet zaczęło mnie to bawić i wciąż próbowałam robić zdjęcia w biegu.
Cała przejażdżka trwała godzinę, co było zdecydowanie wystarczającym czasem. Pod koniec jazdy już wszyscy porządnie zmarzliśmy, siedząc sztywno w siodłach na mrozie. Po zejściu z konia poczułam też chyba wszystkie mięśnie ud i tyłka, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Zresztą w jakiś wyjątkowy sposób zrobiłam sobie też krwiaki od siodła. No i okazało się, że nie tylko my byliśmy szczęśliwi, że już wróciliśmy do stadniny - konie pozbawione siodeł i uprzęży natychmiast zaczęły się pokładać i tarzać ;).
Droga powrotna do Rejkiawiku zleciała nam już bardzo szybko, byliśmy przemarznięci i zmęczeni całym dniem pełnym wrażeń. Nikt już nie rozmawiał ani nie żartował, tylko ja od czasu do czasu pstrykałam zamarznięte jeziora z okien autokaru. Ale wszyscy chcieliśmy po prostu wrócić do hotelu, wziąć prysznic, trochę popracować (no dobra, nie chcieliśmy, ale niektórych rzeczy się nie przeskoczy podczas zamknięcia miesiąca ;) ) i pójść coś zjeść. A że potem przez dwa dni prawie wszyscy - poza paroma wyjątkami, które regularnie jeżdżą konno - chodziliśmy jak połamani, to cóż... Zakwasy piękna rzecz ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze