Do Brna jechałam tak nieprzygotowana jak nigdy wcześniej. Bilety kupiłam dość tanio, jeszcze mieszkając w Szwecji, wtedy też zarezerwowałam hotel… i to by było na tyle. Przeprowadzka do Wiednia pochłonęła mnie bez reszty, skupiłam się na szukaniu mieszkania, potem meblowaniu go, doprowadzeniu do używalności, załatwieniu wszystkich formalności… I nagle się okazało, że już teraz wyjeżdżam. Nie miałam pojęcia, co tam mogę robić (poza jedzeniem smażonego sera i piciem czeskiego piwa ;) ) ani co zwiedzać. Dzień przed wyjazdem kolega z pracy rzucił, że był w Brnie w podziemiach i mu się podobało, więc cóż, na pierwszy ogień poszły podziemia ;).
Kieruję się do centrum Brna, na jeden z głównych placów – Zelny Trh (Rynek Zielny / Warzywny – spotkałam się z obiema wersjami tłumaczenia). To właśnie tu zaczyna się trasa podziemna zwana Labiryntem pod Rynkiem Zielnym. Trasa na tyle popularna, że na najbliższą nie ma już biletów i pani w kasie zaprasza mnie za godzinę. Na wszelki wypadek bilet kupuję od razu, a do podziemi wracam po ustalonym czasie. Na wstępie dostaję urządzenie z audioguidem, jako że cała trasa odbywa się po czesku. Biorąc pod uwagę, że byliśmy w bardzo turystycznym miejscu, a ponad połowa grupy nie była czeskojęzyczna, nie do końca rozumiałam to rozwiązanie. Przewodniki audio nie miały słuchawek, tylko trzeba było ciągle trzymać urządzenie przy uchu, więc wszędzie niosło się echo kilku różnych wersji językowych z urządzenia, do tego czeska przewodniczka i liczne pytania miejscowych turystów… W efekcie my, obcokrajowcy, szukaliśmy jakiegoś spokojnego kąta w każdej z piwnic, by jedną ręką przyciskając audioguide’a do ucha, a drugą zakrywając drugie ucho, próbować coś usłyszeć i zrozumieć… Najlepiej było, gdy czescy turyści mieli sporo pytań i przewodniczka musiała na nie odpowiadać dłużej, niż trwał przewodnik audio dla danego pomieszczenia – wtedy można było na spokojnie obejrzeć piwnicę po wysłuchaniu jej historii. Jednak znacznie częściej czeska przewodniczka mówiła znacznie krócej i w połowie wersji audio trzeba było przejść dalej. Biorąc pod uwagę warunki, nie dało się jednocześnie słuchać urządzenia i oglądać piwnic, przeciskając się wśród turystów – szybko stanęłam przed wyborem: albo się czegoś dowiem, albo coś zobaczę. Zazwyczaj stawiałam na to drugie, wychodząc z założenia, że resztę doczytam w internetach, jednak nieszczególnie podobało mi się takie rozwiązanie…
A same podziemia… Foldery reklamowe powtarzają: „Średniowieczne piwnice ukryte sześć do ośmiu metrów pod ziemią. Odwiedzający mogą się dowiedzieć, co się działo z jedzeniem, winem i piwem po zmagazynowaniu, jak wykorzystywano tę podziemną przestrzeń, a także zobaczyć kolekcję znalezisk archeologicznych.” Brzmiało ciekawie i wyobrażałam sobie zrekonstruowane średniowieczne piwnice plus liczne historie… W jednym z pomieszczeń faktycznie było trochę sztucznego jedzenia, inne robiło za winiarnię, poza tym była tam pracownia alchemiczna, wystawa narzędzi tortur, galeria obrazków związanych z Brnem, przykład średniowiecznej karczmy… Takie wszystko i nic. Każdy temat opracowany pobieżnie, a poza tym niewiele z tego miało jakikolwiek związek z podziemiami. Trasa trwała jakieś 45 minut i wyszłam na rynek mocno rozczarowana. Czym tu się ekscytować?
Ulotka z informacji turystycznej pod punktem Podziemia polecała też piwnicę w dawnej mennicy, gdzie można było się dowiedzieć trochę o biciu monet w dawnych czasach, ale to już sobie odpuściłam. Mimo rozczarowania Labiryntem, chciałam jeszcze zobaczyć inne podziemia – skierowałam się zatem do kościoła św. Jakuba.
Pierwszy kościół w tym miejscu powstał na początku XIII wieku, jednak obecny jest nieco nowszy – liczy sobie zaledwie pięćset lat ;). Przebudowa w stylu gotyckim trwała przez cały XV wiek, ale efekt jest naprawdę wart uwagi – wysokie kolumny, piękne sklepienie, ogromne okna wpuszczające mnóstwo światła… Kościół św. Jakuba spodobał mi się dużo bardziej niż katedra w Brnie. Ponadto znajduje się tu też wieża o wysokości 94 metrów, na którą można wejść, by zobaczyć miasto z góry (świątynia położona jest niemal w samym centrum Brna). Na tę przyjemność się jednak nie zdecydowałam, bo wejścia odbywają się tylko w określonych godzinach i musiałabym czekać kilkadziesiąt minut.
Za to koniecznie chciałam zajrzeć do podziemi pod kościołem. Podczas badań tego terenu w 2001 roku odkryto istnienie podziemnego cmentarzyska, którego rozmiary zaskoczyły wszystkich. Według szacunków naukowców pochowano tu ponad pięćdziesiąt tysięcy osób – odkryte w Brnie katakumby to drugie co do wielkości takie miejsce w Europie, ustępują tylko Paryżowi. Jako że takie miejsca niezmiernie mnie fascynują (to się leczy?), koniecznie chciałam tam zajrzeć. W przeciwieństwie do Labiryntu, katakumby zwiedza się na własną rękę. Na wstępie dostałam kartkę z historią cmentarzyska i badań archeologicznych (mieli nawet po polsku), przeszłam przez niewielką wystawę opisaną zarówno po czesku, jak i po angielsku, a potem zeszłam do samych katakumb.
Pierwszy cmentarz koło kościoła powstał krótko po jego zbudowaniu – na początku XIII wieku, jednak szybko okazał się on niewystarczający, bo miasto wciąż się rozrastało. Dlatego pod kościołem stworzono kostnice – ok. 10 lat po pogrzebie odkopywano szczątki z cmentarza, by zrobić miejsce na nowy pochówek, a kości poprzedniego zmarłego składano w kostnicy. Katakumby zaczęły się gwałtownie rozrastać w XVII i XVIII wieku, głównie „dzięki” nawracającym epidemiom cholery i dżumy, które zdziesiątkowały Brno. W 1784 roku cmentarz przykościelny zlikwidowano, bo ktoś doszedł do wniosku, że mieszkanie przy cmentarzu nie ma najlepszego wpływu na zdrowie (ani fizyczne, ani psychiczne ;) ), więc zebrane z cmentarza kości złożono w kostnicy, o której wraz z upływem czasu wszyscy zapomnieli. Aż do początku XXI wieku, kiedy to odkrycie katakumb w Brnie wywołało niemałą sensację.
Biorąc pod uwagę tak często podkreślane rozmiary katakumb, spodziewałam się długich korytarzy i licznych pomieszczeń wypełnionych kośćmi. Tymczasem podziemia są niewielkie, jednak i tak wywierają ogromne wrażenie. Zwłaszcza, kiedy na początku byłam tam sama – przyciemnione światło, nastrojowa muzyka (skomponowana specjalnie dla tego miejsca przez Milosa Stedrona) i tylko wszędzie dookoła kości i czaszki… Brakuje mi dobrego polskiego odpowiednika słowa creepy, bo takie właśnie uczucie wywołały we mnie katakumby. Do tego niewielka kaplica czaszek i dwie barokowe trumny z religijnymi malowidłami na wiekach – do dziś nie udało się ustalić, kogo w nich pochowano, jednak najprawdopodobniej byli to wysocy rangą duchowni albo bogaci mieszczanie wspierający kościół.
Dopiero przeglądając potem informacje w internecie, wyczytałam, że kupując bilety wstępu do dwóch podziemi jednocześnie, mogłabym mieć 10% zniżki. Szkoda, że przy kupnie biletów nikt ani słowem nie wspomniał o takiej możliwości i cóż, zapłaciłam pełne ceny. Choć Brno w ogóle nie należy do drogich miast, to akurat zwiedzanie podziemi to chyba najdroższa atrakcja w mieście. Wstęp do Labiryntu kosztował 160 czeskich koron (26,80 zł), a do katakumb – 140 koron (23,45 zł). I o ile co do pierwszego mam dość negatywne nastawienie, to kostnice zdecydowanie polecam ;).
0 Komentarze