Lubię ogrody botaniczne, szczególnie wiosną i jesienią, kiedy toną w kwiatach lub w złotych jesiennych liściach. Szwecja mnie pod tym względem mocno rozpieściła, bo botaniki w Sztokholmie i Göteborgu (to jeden z największych w Europie!) są naprawdę świetnie zrobione i pozwalają na spędzenie tam nawet całego dnia, jeśli pogoda dopisuje. Mając te wspomnienia w głowie, w pewne sobotnie przedpołudnie skierowałam się w okolice Belwederu - do Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Wiedeńskiego.
Moje pierwsze wrażenie było takie, że to idealne miejsce dla miłośników kaktusów ;). Tych niepotrzebujących zbyt dużej ilości wody roślin było tu naprawdę sporo. Zresztą sama zatrzymałam się tu na dłużej, by posiedzieć na kamieniach wśród kaktusów - nieliczne ławki w ogrodzie były często gęsto pozajmowane przez spacerowiczów. Szwedzkie botaniki pełne były pikników i ludzi po prostu leżących na trawie i cieszących się pięknem przyrody. Tutejszej zieleni strzegła tabliczka nie deptać trawników... i od razu było widać różnicę. Tu nie ma takich tłumów, właściwie poza ławeczkami zajętymi przez starsze osoby, widziałam tylko kilku spacerowiczów. Chyba nigdy nie natrafiłam na tak pusty botanik, więc w sumie było to dość ciekawe doświadczenie :). Niespodzianka o tyle większa, że ogród znajduje się tuż obok przyciągającego tłumy pałacu Belweder, a wstęp jest darmowy.
Choć z historycznego punktu widzenia, ogród jest zdecydowanie ciekawszy. Założyła go w 1754 roku sama cesarzowa Maria Teresa jako Hortus Botanicus Vindobonensis, a jego dyrektorem uczyniła Nikolausa von Jacquina (swoją drogą baron miał ciekawe życie i warto zapoznać się z jego biografią - chociażby jego córka brała lekcje gry na pianinie u samego Mozarta!). Botanik rozwijał się przez lata pod okiem kolejnych dyrektorów, zakładano kolejne szklarnie z egzotycznymi roślinami, a w 1905 roku utworzono nawet Instytut Botaniki. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie II wojna światowa. W wyniku alianckich bombardowań ogród został niemal doszczętnie zrównany z ziemią. W latach siedemdziesiątych rozpoczęto jego odbudowę, która zajęła ponad dwadzieścia lat i zakładam, że obecny botanik jest tylko cieniem tego przedwojennego. Kiedyś były tu ogromne szklarnie, dziś turyści mogą zwiedzić tylko jedną, malutką, z roślinami tropikalnymi.
Wśród botanicznych ciekawostek znajdziemy tutaj też pole bambusów, przez które biegnie niewielka kładka. To akurat bardzo fajne wrażenie, stać tak otoczoną cienkimi kijkami sięgającymi nieba. Całkiem fajną atrakcją dla młodszych wydaje się też Botanic Quest, o którym informują rozrzucone po ogrodzie tablice. Z aplikacją na telefon można chodzić po ogrodzie, szukając roślin i skanując znalezione przy nich kody - odpowiadając poprawnie na pytanie o roślinie (w oparciu o tabliczki informacyjne), dostajemy punkty - im szybciej, tym więcej.
Zdecydowanie nie polecałabym wiedeńskiego botanika jako obowiązkowej atrakcji turystycznej podczas wizyty w Austrii. Wiedeń ma nieskończenie wiele znacznie ciekawszych miejsc. No chyba że zmęczeni zwiedzaniem Belwederu, chcielibyście na chwilę usiąść i odpocząć w parku ;). Trochę już ogrodów botanicznych w różnych krajach widziałam i ten wiedeński jest najmniejszy i najuboższy z nich wszystkich. Ot, po prostu przyjemny park do spacerów czy biegania, jeśli mieszka się gdzieś w okolicy, ale to by było na tyle ;).
Choć z historycznego punktu widzenia, ogród jest zdecydowanie ciekawszy. Założyła go w 1754 roku sama cesarzowa Maria Teresa jako Hortus Botanicus Vindobonensis, a jego dyrektorem uczyniła Nikolausa von Jacquina (swoją drogą baron miał ciekawe życie i warto zapoznać się z jego biografią - chociażby jego córka brała lekcje gry na pianinie u samego Mozarta!). Botanik rozwijał się przez lata pod okiem kolejnych dyrektorów, zakładano kolejne szklarnie z egzotycznymi roślinami, a w 1905 roku utworzono nawet Instytut Botaniki. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie II wojna światowa. W wyniku alianckich bombardowań ogród został niemal doszczętnie zrównany z ziemią. W latach siedemdziesiątych rozpoczęto jego odbudowę, która zajęła ponad dwadzieścia lat i zakładam, że obecny botanik jest tylko cieniem tego przedwojennego. Kiedyś były tu ogromne szklarnie, dziś turyści mogą zwiedzić tylko jedną, malutką, z roślinami tropikalnymi.
Wśród botanicznych ciekawostek znajdziemy tutaj też pole bambusów, przez które biegnie niewielka kładka. To akurat bardzo fajne wrażenie, stać tak otoczoną cienkimi kijkami sięgającymi nieba. Całkiem fajną atrakcją dla młodszych wydaje się też Botanic Quest, o którym informują rozrzucone po ogrodzie tablice. Z aplikacją na telefon można chodzić po ogrodzie, szukając roślin i skanując znalezione przy nich kody - odpowiadając poprawnie na pytanie o roślinie (w oparciu o tabliczki informacyjne), dostajemy punkty - im szybciej, tym więcej.
Zdecydowanie nie polecałabym wiedeńskiego botanika jako obowiązkowej atrakcji turystycznej podczas wizyty w Austrii. Wiedeń ma nieskończenie wiele znacznie ciekawszych miejsc. No chyba że zmęczeni zwiedzaniem Belwederu, chcielibyście na chwilę usiąść i odpocząć w parku ;). Trochę już ogrodów botanicznych w różnych krajach widziałam i ten wiedeński jest najmniejszy i najuboższy z nich wszystkich. Ot, po prostu przyjemny park do spacerów czy biegania, jeśli mieszka się gdzieś w okolicy, ale to by było na tyle ;).
0 Komentarze