Advertisement

Main Ad

Perełki Apulii: Alberobello i Grotte di Castellana

Plan był ambitny, bo jakże by inaczej. Pobudka, śniadanie i w poranny pociąg do Alberobello, miasteczka znanego z charakterystycznych białych domków. Potem znów w pociąg, odrobinę dalej do podobno pięknego Locorotondo, a w drodze powrotnej do Bari zahaczyć o jaskinie w Castellana Grotte. No to plan był, tylko szczęścia nie było... ;)
Na dworzec w Bari dotarłam z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby spokojnie zdążyć kupić bilet. W kolejce do automatu przede mną trzy osoby (no dobra, cztery, ale dwójka przede mną była razem, więc liczyłam jak jedną ;) ), więc stwierdziłam, że nie dość, że zdążę na pociąg, to jeszcze z nudów sporo sobie postoję na peronie. Naiwna ja. Pierwszy facet kupił bilet w mgnieniu oka - ot, kilka kliknięć w automat, zapłata i do widzenia. Drugiemu niestety nie poszło tak łatwo... Gdy po dziesięciu minutach klikania chyba we wszystko na ekranie, facet poprosił obsługę o pomoc, zaczęłam nerwowo spoglądać na zegarek. Nawet z pomocą obsługi gościowi trochę zeszło, więc miałam przeogromną nadzieję, że następna para się streści. Stojących przede mną Francuzów na szczęście automat nie przerósł i już po chwili mogłam podejść do ekranu... by zobaczyć wielki napis "Awaria". Oczywiście, zanim odstałam swoje w innej kolejce, pociąg zdążył już odjechać, a do następnego miałam z godzinę. I chyba dobrze wyszło, że ją miałam, bo kolejne kilkanaście minut zmarnowałam latając po dworcu i szukając mojego peronu... O tym, jak pogmatwany jest dworzec centralny w Bari, przeczytacie na Italia poza szlakiem, więc ja tu się powtarzać nie będę ;). Bądź co bądź na żadnej tablicy odjazdów nie było mojego pociągu, więc po obejściu całego dworca, zapytałam o niego kogoś z obsługi. A, bo te pociągi odjeżdżają z peronu 11, a jego nie ma na rozkładzie jazdy. No spoko, idę na perony, szukam... i może jestem ślepa, ale 11 nigdzie nie widzę. No nie ma! W końcu zrezygnowana znów wracam do obsługi i ktoś uczynny mnie prowadzi na peron, nad którym wisi tablica "Peron 1 - południowy wschód". No przecież idzie się domyślić, że to 11, nie...?
Szczęście nie opuszcza mnie dalej, bo zapomniałam czytnika z hotelu, a mój powerbank zostawiłam do ładowania, więc musiałam oszczędzać baterię w telefonie... A tu taka nuda! Pociąg już na stacji początkowej ma opóźnienie, w upale zamykają mi się oczy, ale przecież nie mogę przespać miejsca, gdzie powinnam wysiadać! Do tego tory są pojedyncze, więc często stoimy, by przepuścić inny pociąg z naprzeciwka i opóźnienie rośnie... Ok. 60 km trasy szybkie włoskie koleje pokonują w trochę ponad dwie godziny i kiedy docieram do Alberobello, już wiem, że Locorotondo muszę sobie odpuścić - bez samochodu więcej niż dwa miejsca jednego dnia w tym pięknym kraju odpadają... ;)
Kilka minut piechotą od dworca znajduję informację turystyczną - bez zaskoczenia, znajdującą się w niewielkim domku z daszkiem pokrytym kamieniami. Dostaję mapkę z zaznaczonymi dwoma największymi skupiskami trulli w Alberobello - jedne są mieszkalne, a drugie to właśnie to turystyczne centrum znane z pocztówek. Bo te małe budynki noszą właśnie nazwę trulli i pozwolę sobie tutaj zarzucić Wikipedią ;) Zatem: Trullo (l. mn. trulli) – niewielki, zwykle jednopoziomowy budynek mieszkalny, zbudowany z kamienia wapiennego bez zaprawy, kryty stożkowatym dachem układanym również z kamieni. W internecie spotkałam się z komentarzami, że skupisko trulli w Alberobello jest bardzo małe, więc w sumie nie ma się czym jarać... Zdecydowanie się z tym nie zgadzam! Wiadomo, nie jest to całe miasto złożone z białych budyneczków, jednak część turystyczna i część mieszkalna zajmują naprawdę niemały obszar... A do tego pojedyncze domki przewijają się właściwie wszędzie, sporo mignęło mi też z okien pociągu w drodze z Bari.

Zaczynam od części turystycznej, choć ludzi tu mnóstwo. Często staję na dłuższą chwilę, próbując wyczekać momentu, gdy nikt mi nie wchodzi w kadr. W tej okolicy większość trulli to sklepy z pamiątkami, restauracje, winiarnie czy domki na wynajem turystyczny. Choć to znacznie bardziej turystyczne miejsce, pamiątki są tu tańsze niż w Bari - pocztówki można kupić już za 30 centów, magnesy za 1 euro. W oko rzucają mi się też miniaturowe trulli, jednak nie decyduję się na zakup. W końcu obiecałam sobie ograniczenie ilości zbieraczy kurzu po przeprowadzce... ;)
Największą popularnością wśród turystów cieszą się trulli z narysowanymi na dachach symbolami. Ich pierwotne przeznaczenie nie jest znane, ale często zakłada się, że miały po prostu chronić mieszkańców przed złem. Dlatego większość białych symboli ma związek z chrześcijaństwem (np. krzyże, gołębica czy kielich) oraz naturą (słońce, księżyc, ryby). W licznych sklepach z pamiątkami można kupić całe książki poświęcone odczytywaniu symboliki trulli.
Dla mnie z kolei ogromną atrakcją był kościół (Parrocchia Sant'Antonio di Padova) wybudowany w tym samym stylu, co białe domki w okolicy. Nie jest stary, pochodzi zaledwie z 1927 roku, ale to przecież nie o wiek tu chodzi. Świątynia trulli, większa niż zwykłe domki, do tego piętrowa... to musi wywoływać wrażenie ;).
Po spacerze po części turystycznej, kieruję się do tej mieszkalnej i muszę przyznać, że tutaj podoba mi się znacznie bardziej. To wciąż te same pobielane trulli, ale tutaj nie ma już tłumów turystów ani wszechobecnych straganów i restauracji. Właściwie tutaj prawie nie ma ludzi, co wydaje mi się wręcz nierealne, gdy pomyślę, że jestem niecałe pięć minut od tej bardzo turystycznej części. Wreszcie mogę się z bliska przyjrzeć domkom, pozachwycać, porobić zdjęcia... A wszystko wygląda tak samo uroczo :).

Nauczona porannym doświadczeniem, tym razem na dworzec kieruję się jeszcze wcześniej, by zdążyć kupić bilety i może coś zjeść... O ile znajdę jakąś knajpkę w okolicy stacji. Nie ma jeszcze 15, dzieli mnie zaledwie dwadzieścia minut jazdy od stacji Castellana Grotte, a o 16 miała być jedyna tego dnia długa trasa z przewodnikiem po jaskini. Jak już wiadomo, włoskie pociągi jeżdżą jak chcą, więc akurat podjechał poprzedni, opóźniony o jakieś pół godziny. Niestety, system kupowania biletów nie uwzględnia kolejowych opóźnień, więc mimo że dany pociąg właśnie wjeżdżał na stację, według kasy biletowej już odjechał pół godziny temu i mogłam kupić bilet co najwyżej na następny. Wzruszyłam ramionami, kupiłam bilet na następny pociąg, a i tak wsiadłam do wcześniejszego - stwierdziłam, że jakoś spróbuję to wytłumaczyć konduktorowi, jakby się jakiś napatoczył (na szczęście nie musiałam testować mojego migowego włoskiego, czyli machania rękami, aż mnie ktoś zrozumie). Mimo już półgodzinnego opóźnienia, pociąg w Alberobello też postał z 10 minut, zanim powoli potoczył się dalej. Żeby wiedzieć, gdzie mam wysiąść, co jakiś czas odpalałam GPS w telefonie - to był jedyny sposób rozpoznania stacji, skoro rozkład już dawno poszedł do kosza, a nie na każdej stacji dało się wypatrzyć tabliczki.
Stację Castellana Grotte kojarzyłam z trasy Bari-Alberobello i wiedziałam, czego wypatrywać. Parę minut wcześniej mój GPS postanowił jednak odmówić współpracy i podczas gdy ja walczyłam z telefonem, pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacji, na której nie mogłam dostrzec tablicy. Kiedy po chwili mój GPS znów zaczął działać, okazało się, że przejechana stacja to Grotte di Castellana, znajdująca się tuż przy jaskiniach, które chciałam odwiedzić. Nie mogłam jej wcześniej kojarzyć, bo mój poprzedni pociąg akurat się na niej nie zatrzymywał. Bo nie. Centrum miasteczka, w którym wysiadłam, od samej jaskini dzieli półgodzinny spacer - w lejącym się z nieba żarze, obcierających sandałach, z burczącym brzuchem i nawalającym GPS-em w telefonie. Byłam tak zmęczona i zła, że aż żałowałam, że wyjechałam sama (a rzadko mi się to zdarza ;-) ). Miałam ogromną ochotę się na kogoś wydrzeć i zwymyślać, co to za głupi pomysł te jaskinie, a tak mogłam być zła tylko na samą siebie i kląć pod nosem... ;) Pod jaskinie dotarłam na trzy minuty przed 16 i aż mnie zatkało, gdy zobaczyłam tłumy przed wyjściem. Momentalnie zwątpiłam, by udało mi się wejść na tę trasę, ale  - ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu - dostałam bilet. 16 euro (68 zł) i już za moment, za chwilę mogę wchodzić!
Na szczęście okazuje się, że ogromna większość tłumów pod jaskinią wchodzi na zwiedzanie w języku włoskim. Potem odłącza się kolejna spora grupka po francusku i nieco mniejsza po niemiecku. Na trasę po angielsku pisze się nas może ze dwadzieścia osób i wchodzimy ostatni, kiedy ucichnie w oddali głos francuskojęzycznej przewodniczki. Trasa ma długość 3 kilometrów i zajmuje prawie 2 godziny. Robić zdjęcia można tylko w pierwszej z jaskiń, otwartej na powietrze, w pozostałych pomieszczeniach fotografowanie jest zabronione (choć nie wszyscy to respektują, mimo wielu uwag przewodniczki). W środku podobno panuje temperatura 18 stopni i bałam się, że będę zamarzać mimo swetra... tymczasem nikt chyba nie odczuwał potrzeby zakładania czegokolwiek na letni strój. Po całym dniu spędzonym w ponad 30 stopniach byłam tak nagrzana, że nawet nie było mi zimno.
Szybko zapominam o tym, że jestem głodna, zmęczona, obcierają mnie sandały, a bateria w telefonie mi padła i nie wiem, jak ogarnąć powrót do Bari. Będę się tym martwić potem.  Grotte di Castellana to najpiękniejsza jaskinia, jaką widziałam w życiu. Stalaktyty i stalagmity mienią się różnymi kolorami, przez jaskinie biegną korytarze czasem tak wąskie, że te arcydzieła natury mamy wręcz na wyciągniecie ręki. Przechodzimy przez długi Pustynny korytarz, który przypomina mi zdjęcia przedstawiające Wielki Kanion ze względu na kolorystykę i niesamowite formy skalne. Perełką Grotte di Castellana jest słynna Biała Jaskinia, którą na dodatek specjalnie podświetlają na moment wejścia turystów. Mogłabym tam stać godzinami i się po prostu gapić, było tak pięknie! Własnych zdjęć nie mam, jak już wspominałam, ale poszukajcie w Googlach Białej Jaskini (albo kliknijcie tutaj) i sami zrozumiecie...
Oczywiście, po tych wszystkich przebojach z pociągami, powrót do Bari nie mógłby być spokojny... ;) Telefon mi padł, a nie wiedziałam, gdzie jest ta bliższa stacja kolejowa - nie chciało mi się znów iść pół godziny pieszo - ani o której odjeżdża najbliższy pociąg. Postanowiłam więc pójść za tłumem i w taki oto sposób dotarłam... na parking. No tak... Na szczęście trafiłam gdzieś obok na strzałkę na stację, która okazała się po prostu niewielkim peronem. Bez kasy czy automatu biletowego, bez żadnego rozkładu, no nic. Naprawdę zaczęłam się już zastanawiać, jak wrócić do Bari, gdy zobaczyłam na murku obok dwójkę Polaków - zwiedzali jaskinię w tej samej grupie co ja i słyszałam, że rozmawiali po polsku. Podeszłam i zapytałam, czy nie widzieli gdzieś w pobliżu jakiegoś automatu biletowego i czy wiedzą, o której następny pociąg (według rozkładu, bo w rzeczywistości to już inna bajka ;) ). Od słowa do słowa zamiast dwóch biletów na pociąg, kupili przez internet trzy, a ja po prostu oddałam im gotówkę. Pożyczyli mi też swój powerbank, by choć trochę ożywić telefon. I nawet na pociąg nie musieliśmy długo czekać, bo choć do następnego była jeszcze dobra godzina, to po jakichś dziesięciu minutach przyjechał poprzedni, opóźniony ;). Miałam też towarzystwo do rozmowy - okazało się, że oni planowali spędzić ten dzień odwrotnie, najpierw jaskinie, a potem Alberobello. Ale pociąg z Bari się przy jaskiniach akurat nie zatrzymał, więc z braku laku najpierw pojechali do Alberobello ;). Włochy są piękne, ale te ich pociągi... Nie na moje nerwy ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze