Advertisement

Main Ad

Jesienny Budapeszt, czyli wyjazd bardzo niezorganizowany

Często się śmieję, że jednym z powodów mojej przeprowadzki do Austrii był fakt, że chciałam mieszkać w miejscu, gdzie Ordnung muss sein ;). Lubię mieć wszystko (a przynajmniej te większe rzeczy) dobrze zorganizowane, ogarnięte na zaś. Kiedy rozmawiałam ostatnio z latynoską koleżanką i jej mieszkającą w Wenecji kuzynką, wspomniałam, że wybieram się w lutym na karnawał do Wenecji. Mam już zabukowany hotel i w ogóle. Spojrzały na mnie szeroko otwartymi oczami - przecież jest dopiero październik! Dlaczego ja w ogóle planuję luty, skoro ten miesiąc się jeszcze nie zaczął? Po czym stwierdziła, że już rozumie moje pytania odnośnie naszej wycieczki do Budapesztu. Kilka dni wcześniej zaproponowała spędzenie weekendu w węgierskiej stolicy, gdzie spotyka się z dwójką czeskich znajomych. A ja, na całe półtora tygodnia przed wyjazdem!, odważyłam się zapytać, czym jedziemy i gdzie planujemy nocować. Zdecydowanie zdążyłam już zapomnieć, jak wygląda latynoskie planowanie ;). W tygodniu poprzedzającym wyjazd w końcu coś się zaczęło dziać. Koleżanka znalazła hostel, ja zabukowałam nam bilety na autobus Wiedeń-Budapeszt, a sobie także pociąg powrotny do Austrii w niedzielne popołudnie. Ona jeszcze się nie mogła zdecydować, o której zechce wrócić - ja z pracą i kursem niemieckiego następnego dnia byłam nieco bardziej ograniczona. Mając już zarezerwowany transport i nocleg, odpuściłam sobie resztę. Stwierdziłam, że Budapeszt jest na tyle blisko, że jeszcze na pewno kiedyś tam pojadę i zobaczę to, co będę chciała. Tym razem to ma być weekend dla mojej odwiedzającej Europę Latynoski i pozwólmy jej na to, na co ma ochotę. Go with the flow. I dobrze, że myślałam w ten sposób, bo gdybym nastawiała się na cokolwiek, to chyba bym zwariowała ;).
Autobus odjeżdża z dworca Erdberg o dziewiątej, więc wyjść ode mnie musimy maksymalnie 5-10 minut po ósmej. Ustalamy z koleżanką, że przyjedzie do mnie przed ósmą, zostawi większy bagaż i pojedziemy razem. Godzina się zbliża, zaraz trzeba wychodzić, a jej ani widu ani słychu. Na moje pytanie przychodzi odpowiedź, że wciąż jest w miejscowości pod Wiedniem, w której przez ostatnie dwa tygodnie przechodziła szkolenie z pracy. Plan trzeba zatem przeredagować, piszę więc, by jechała bezpośrednio na dworzec i sama też wychodzę z domu. Jestem już w drodze, gdy brzęczy kolejna wiadomość: i tak nie zdążę. Pytam, czy dojedzie do nas kolejnym autobusem i dostaję potwierdzenie, a potem już cisza, koleżanka wyłącza internet. W Budapeszcie robię sobie krótki spacer, wciąż czekając na jakiś sygnał, a wczesnym popołudniem spotykam się z Czeszkami w hostelu. Żadna z nas wciąż nie dostała ani jednej wiadomości od Latynoski, a kolejnym autobusem już powinna dojechać do Budapesztu. Około czternastej, czyli sześć godzin po planowanym spotkaniu w Wiedniu, znów brzęczy mi komórka. Gdzie jesteś? Stoję przed twoim mieszkaniem... w Wiedniu! Spojrzałyśmy na siebie z Czeszką - ale że co?! Koleżanka pomyślała, że skoro napisała, że nie zdąży, to cofnę się do mieszkania, wyrzucę niewykorzystany bilet i będę siedziała przez sześć godzin, wpatrując się w telefon i czekając na znak od niej ;). A to, że napisałam, by jechała bezpośrednio na dworzec i potwierdziła, że dojedzie kolejnym autobusem? Nieporozumienie... ;) Tym razem więc wybrała pociąg, bo to jednak szybsze rozwiązanie, ale i tak nie obyło się bez problemów - tym razem językowych. Wiecie, sporo Austriaków uważa, że jeśli zamiast swoim dialektem, będą do was mówić czystym niemieckim, to jest już język obcy i powinniście zrozumieć. Angielski? Po co komu angielski? Zatem moja koleżanka, mówiąca płynnie po angielsku, hiszpańsku i włosku, błąkała się między trzema dworcami, nie mogąc się z nikim dogadać... Zawsze mi się wydawało, że aż tak źle z austriackim angielskim nie jest, ale widać można mieć pecha...
Skoro miałyśmy jeszcze kilka godzin do przybycia koleżanki, wraz z Czeszkami wybrałyśmy się na spacer po jesiennym Budapeszcie. Dziewczyny nie chciały nic zwiedzać w środku, a ja odpuściłam - i tak będę musiała kiedyś wpaść, zobaczyć węgierskie kościoły ;). Przeszłyśmy przez słynny most łańcuchowy (Széchenyi lánchíd) i zaczęłyśmy się wspinać na wzgórze zamkowe, skąd rozciągał się widok na parlament i właściwie całe centrum miasta. Pogoda w ogóle nie przypominała tej jesiennej - cały czas słonecznie, ciepło (ok. 25 stopni!), aż trudno uwierzyć, że to już połowa października... :)
Na Baszcie Rybackiej (Halászbástya) byłam już przed laty, ale jakoś w mojej pamięci nie zachowały się te wszechobecne tłumy... A może w lutym faktycznie było tam spokojniej? Teraz do punktów widokowych trzeba się było niemal przepychać, a zrobienie zdjęcia bez ludzi było kompletnie niemożliwe. Mimo pięknych widoków nie zabawiłyśmy tam długo - bastion z przełomu XIX i XX wieku można przecież na spokojnie oglądać z daleka, gdzie nie ma tylu ludzi...
Koleżanka dołącza do nas przed dziewiętnastą, gdy na dworze jest już ciemno. Ogarniamy się w hostelu, zostawiamy bagaż i wychodzimy na miasto. Zatrzymałyśmy się przy ulicy Dub, więc nie ma nawet zbytniej potrzeby oddalania się od hostelu - w całej tej okolicy aż roi się od barów, pubów, klubów i wszelkiego rodzaju knajpek. W jednej zatrzymujemy się, by coś zjeść, a potem zmieniamy lokal, by się czegoś napić. Na szczęście (bo zdecydowanie nie jestem typem imprezowym ;) ) wszystkie jesteśmy tak zmęczone poranną pobudką i całym tym dniem, że nie mamy ochoty na całonocne imprezowanie. Ale jeszcze przed pójściem spać zaglądamy, co się dzieje w hostelu - w końcu nazwa The Hive Party Hostel zobowiązuje. Tu też można się napić, pogadać, a nawet potańczyć, jak ktoś lubi ;). Niestety, scena jest tuż przy naszych oknach, więc jak wchodzimy do pokoju, to nawet zamknięcie drzwi i okien nic nie daje, a ja mam wrażenie, że wszystko w pokoju drży... Na szczęście po szóstej się powoli ucisza, a po siódmej udaje mi się nawet na jakąś godzinkę-półtorej zdrzemnąć... ;)
W niedzielę rano jestem chyba najbardziej nieprzytomna z ekipy - nie wiem, jakim cudem reszta dała radę zasnąć w tym hałasie ;). Ogarniamy się do wyjścia i zaczynamy się rozglądać za śniadaniem. Na spokojnie, bez pośpiechu, choć latynoska koleżanka trochę nas pogania - straciła wczoraj cały dzień, nic nie zdążyła zobaczyć, a to przecież jej pierwszy raz na Węgrzech. Mimo to śniadanie zajmuje nam trochę czasu, a potem pada decyzja, by do oddalonych o nieco ponad trzy kilometry łaźni iść pieszo. Mi to nie przeszkadza, lubię spacery, choć trochę nie rozumiem, czemu nie podjechać, skoro czasu nam nie przybywa... W końcu docieramy jednak do Placu Bohaterów (Hősök tere), a to znaczy, że jesteśmy już blisko... ;)
Jednak po drodze widzimy jeszcze jedno miejsce, do którego obowiązkowo trzeba zajrzeć. Ja z natury lubię wszystkie zamki i kościoły, więc jestem na tak. A chyba wszyscy znani mi Latynosi mają jakieś ciągoty do zamków i twierdz, bo u nich przecież tego nie było, więc zwiedzając Europę, nie mogą sobie tego odpuścić. Jednak zamek Vajdahunyad nie jest znowu aż tak stary, na jaki wygląda - wybudowano go dopiero na początku XX wieku i stanowi centralny punkt parku miejskiego. Znów, do środka nie wchodzimy (kiedyś nadrobię!), ale sam spacer między budynkami jest pełen wrażeń - to naprawdę piękna okolica.
No i w końcu - główna atrakcja dnia... a właściwie całego wyjazdu! Termy Széchenyi gyógyfürdő - chyba najbardziej znany kompleks spa w Budapeszcie. Całość zasilana termalnymi źródłami o temperaturze sięgającej 25°C, ale w środku są i baseny z wodą +35°C. Biorąc pod uwagę, że uwielbiam ciepłą wodę, czułam się tam jak w raju ;). Miejsce jest niezwykle popularne, zarówno wśród turystów, jak i miejscowych, a ceny to doskonale odzwierciedlają. Za wstęp w weekend zapłacimy 5.400 HUF (71,80 zł), a dodatkowe 2.000 (26,60 zł) kosztuje wypożyczenie ręcznika. Uwzględniając, ile musiałyśmy zapłacić, wejście tam na zaledwie kilkadziesiąt minut znów wydało mi się kompletnie nieprzemyślaną decyzją... Ale cóż, obiecałam sobie dopasować się i byłam w pełni nastawiona na wyjazd bez jakiejkolwiek organizacji, zatem miałam to, czego się spodziewałam ;). Będę musiała tam kiedyś wyskoczyć wieczorową porą, najlepiej zimą - wtedy dopiero człowiek docenia te 30°C w wodzie...
Gdy wyszłyśmy z basenów Széchenyi, miałam niespełna dwie godziny do odjazdu pociągu powrotnego do Wiednia. Na szczęście tym razem do centrum podjechałyśmy metrem (nigdzie nie widziałam tylu kontroli biletowych, co w Budapeszcie!) i znów skierowałyśmy się do parlamentu, mijając katedrę św. Stefana oraz liczne piękne fontanny. Zachwycałyśmy się czymś co i rusz, bo nie da się zaprzeczyć - węgierska stolica naprawdę robi wrażenie.
W pociąg do Wiednia wsiadłam po siedemnastej, godzinę później Czeszki miały autobus do Pragi... A Latynoska, zamiast spędzić tę noc w moim mieszkaniu, tylko napisała mi na whatsuppie, że jednak zostanie jeszcze jeden dzień w Budapeszcie. I jestem w stanie ją zrozumieć - sama po tym weekendzie mam niedosyt... zwiedzania oraz spania ;). Dopiero w ten weekend, tydzień później, udało mi się co nieco odespać, zaś cały tydzień w pracy i na niemieckim czułam się jak zombie. I tak sobie myślę, że bardzo fajnie było się znów zebrać w kilka osób, osiem lat po Erasmusie. Zresztą, wywołuje to uśmiech nie tylko na naszych twarzach - był przecież też pan, którego poprosiłyśmy o zrobienie nam zdjęcia i który zapytał, skąd jesteśmy. Z Panamy, Polski i Czech! A jak się w ogóle poznałyśmy? Na studiach w Szwecji! Świat jest mały... a Europa jeszcze mniejsza, więc Budapeszt jeszcze odwiedzę. Tylko teraz już na spokojnie, no i sama sobie wszystko zorganizuję... na kilka tygodni przed ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze