Jak zawsze wraz z nadchodzącą jesienią, zaczęłam się głowić, gdzie by tu spędzić swój urodzinowy weekend. Po pierwsze, bo to żadna przyjemność spędzać ten dzień samotnie w domu, a poza tym to zawsze dobry pomysł, by złapać trochę ciepła i słońca pod koniec października. Znalazłam naprawdę tanie bilety z Wiednia do Salonik, które kupiłam niemal bez zastanowienia, a już kilka dni później znajomi zdecydowali się do mnie dołączyć. Przyznaję bez bicia, trochę mnie to stresowało - przyzwyczaiłam się do samotnych wyjazdów, więc wyjazd w towarzystwie (zwłaszcza, gdy z kimś jeszcze nie wyjeżdżałam na dłużej niż kilka godzin) zawsze wywołuje u mnie mnóstwo myśli w stylu co to będzie? Na szczęście było dobrze... ;)
Do Salonik dotarliśmy w piątek po południu, kupiliśmy bilet na autobus z lotniska (2€) i stanęliśmy przed tablicą informującą, że przyjedzie on za kilka minut. Minuty upłynęły, nic nie przyjechało, a wyświetliła się informacja, że następny autobus za dwadzieścia minut... po czym przyjechał po dziesięciu. Ot, grecka organizacja ;). Zostawiliśmy rzeczy w mieszkaniu wynajętym przez airbnb i wyszliśmy na spacer po promenadzie biegnącej wzdłuż wybrzeża Zatoki Salonickiej. Mnóstwo tam wszelakich knajpek i restauracji, które w piątkowy wieczór były wypełnione po brzegi. My odbiliśmy nieco na bok, gdzie było spokojniej, taniej, a zakładam, że równie smacznie ;). Chyba nie zdarzyło nam się trafić ani do jednego miejsca, gdzie jedzenie i wino by nam nie posmakowały - a ceny były naprawdę w porządku. Duży obiad za ok. 8€ (34,50 zł), półlitrowa karafka domowego wina za 4€ (17,25 zł), a prawie wszędzie dodawali też deser gratis. Miły gest, choć rozbroił nas nieco w... kawiarni. W Salonikach niemal na każdym rogu są kawiarnie i cukiernie, a wystawy pełne wszelakich słodyczy (jak choćby na powyższym zdjęciu) przyciągają wzrok. Nie mogliśmy sobie odmówić, weszliśmy na coś słodkiego. Nie skończyliśmy jeszcze naszych ciastek, gdy przyszła kelnerka ze słodyczami w ramach darmowego deseru... Lubię czekoladę, ale nawet ja nie byłam w stanie w siebie wcisnąć naraz tyle słodyczy ;).
W niedzielę 28 października przypadał Dzień Ohi - rocznica odrzucenia przez Greków włoskiego ultimatum z 1940 roku, która w Grecji i na Cyprze jest świętem państwowym. Może dlatego już w piątek wieczorem wszystkie większe sklepy były zamknięte, choć na drzwiach nie wywieszono żadnej informacji? Zarówno w sobotę, jak i w niedzielę w mieście odbywały się różne pochody, a w sam Dzień Ohi większość atrakcji turystycznych oferowała darmowy wstęp - dobrze trafiliśmy... ;) Podczas głównej parady zdecydowaliśmy się na rejs statkiem i oglądaliśmy wszystko od strony morza. Ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że uroczystość obejmowała też pokazy lotnicze i wszystkie samoloty i helikoptery przelatywały nam nad głowami.
Swoją drogą, na rejs po Zatoce Salonickiej zdecydowaliśmy się dwukrotnie - raz wieczorem i raz za dnia. Wszystko dlatego, że na statku nie ma biletów - sam rejs jest darmowy, a trwa pół godziny. Jedyną ceną jest obowiązkowy napój do kupienia na pokładzie. Do wyboru mamy zarówno napoje ciepłe, jak i wszelakie alkohole - średnia cena drinka to ok. 6€ (25,85 zł). Wiadomo, drożej niż na mieście, ale z drugiej strony zakładam, że wciąż sporo taniej, niż gdyby chcieli nieco obniżyć ceny i oddzielnie liczyć za rejs statkiem...
Jedynym minusem święta oraz związanej z nim parady było zamknięcie słynnej Białej Wieży - głównej atrakcji Salonik. Tłumaczono to względami bezpieczeństwa i niestety, w dzisiejszych czasach jestem w stanie to zrozumieć. Aż za łatwo sobie wyobrazić jakiegoś szaleńca, który z punktu widokowego mógłby sobie urządzić strzelnicę...
Idąc wzdłuż wybrzeża, dotarliśmy do Starego Portu, wybudowanego tu w latach 1896-1904. Konstrukcja sztucznego wybrzeża stanowiła jeden z głównych punktów modernizacji miasta w tamtych czasach. W porcie zacumowano statek wojskowy, na który można było zajrzeć, choć z powtarzanym w kółko niczego nie dotykać! Przyznam, że po wizycie na pokładzie niszczyciela Småland w Göteborgu, ten statek nie wywarł już na mnie wrażenia ;).
Zdecydowanie bardziej spodobało mi się Muzeum Kultury Bizantyjskiej - tak się jakoś złożyło, że dotąd nie udało mi się jeszcze bliżej zetknąć z tą kulturą. Saloniki okazały się idealnym celem podróży z tego punktu widzenia. W końcu to drugie co do wielkości greckie miasto nie zawsze było greckie. Założył je w 315 r.p.n.e. król Kassander i wchodziło w skład królestwa Macedonii, dopóki nie podbili go Rzymianie. Potem było to drugie po Konstantynopolu miasto Bizancjum, a po jego upadku przez wieki zajmowali je Turcy. I choć XX wiek przyniósł Salonikom ogromne zniszczenia, to wciąż zachowało się tu sporo śladów ich fascynującej historii. W Muzeum Kultury Bizantyjskiej wszystko ułożone jest chronologicznie, a zakres materiałów niezwykle szeroki - sztuka sakralna, rodzaje pogrzebów, rzemiosło wojenne... Dla zainteresowanych tematem - zdecydowanie polecam ;). W sezonie (kwiecień-październik) wstęp kosztuje 8€ (34,50 zł), a poza sezonem tylko 4€ (17,25 zł).
Saloniki były jednym z pierwszych miast, skąd rozprzestrzeniało się chrześcijaństwo. Dodając do tego cały okres bizantyjski, nie powinno nikogo dziwić, że zachowane obiekty zostały wpisane na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zdecydowanym must-see z tej listy są dwie świątynie: Hagia Sophia i Hagios Demetrios - obie wywierają na zwiedzających niesamowite wrażenie.
Hagia Sophia, czyli Świątynia Mądrości Bożej, została wybudowana w VIII wieku - wzorowano się na świątyni o tej samej nazwie w Konstantynopolu. Gdy Saloniki wpadły w ręce sułtana Murada II w 1430 roku, katolicka katedra została przekształcona w meczet i pełniła tę funkcję aż do 1912 roku. Na początku XX wieku przeprowadzono prace renowacyjne, a świątynia ponownie trafiła w ręce kościoła greckokatolickiego. Wnętrza są ciemne, ale bogato zdobione - szczególnie zachwyciły mnie ogromne żyrandole. Niestety, nie wszędzie się dało podejść, jednak i bez tego wrażenia niezapomniane... :)
Druga znajdująca się na liście UNESCO i warta odwiedzenia świątynia to Hagios Demetrios, poświęcona św. Dymitrowi - patronowi Salonik. Pochodzi z VII wieku, choć również była kilkakrotnie odnawiania na przestrzeni wieków. Dla mnie to było naprawdę niesamowite uczucie - stać w przepięknej, zachowanej do dziś świątyni, która powstała w czasach, gdy nikomu nie przeszło jeszcze przez myśl utworzenie czegoś takiego jak państwo polskie... Choć to niby Hagia Sophia jest głównym kościołem Salonik, to dla mnie Hagios Demetrios bije ją na głowę. Jedynie szkoda mi, że nie udało się zajrzeć do krypt pod świątynią, ale może kiedyś jeszcze...
Część starego miasta w Salonikach znajduje się na szczycie wzgórza, więc trzeba trochę podejść do góry. Znajdują się tam ruiny zamku - niestety, zamkniętego w weekend. Do dziś zachowały się ślady dawnych fortyfikacji obronnych miasta, powstałych w okresie średniowiecznym (pomiędzy IV a XV wiekiem). W najlepszym stanie chyba jest północny mur i sąsiadująca z nim wieża. W tej okolicy znaleźliśmy też najwięcej sklepów z pamiątkami - dużo większy wybór niż przy promenadzie nadmorskiej. Pocztówki kosztują średnio 30-50 centów, znaczek niecałe 1€, magnesy po 2€... Zdecydowanie jedno z tańszych miast w Europie, jeśli chodzi o pamiątki :).
Wzgórze jest też świetnym punktem widokowym, zwłaszcza kiedy Biała Wieża okazała się zamknięta. Dopiero stojąc na szczycie, zdałam sobie sprawę z tego, jak ogromne są Saloniki - miasto rozciąga się we wszystkich kierunkach! Cały zespół miejski liczy sobie ok. 800 tysięcy mieszkańców, a większość widzianych w okolicy dzielnic to wcale nie blokowiska...
Będąc tuż obok, zaglądamy jeszcze do klasztoru Vlatadon, również jednej z perełek kultury bizantyjskiej, choć nieco nowszej od poprzednich świątyń, bo pochodzącej dopiero z XIV wieku. Warto tam zajrzeć chociażby dla siedemsetletnich fresków (niestety, zakaz fotografowania!) oraz niewielkiej wystawy sztuki sakralnej. Z podwórza rozciąga się też piękny widok na Saloniki i zatokę.
Choć znajduje się tu mnóstwo pięknych i ciekawych z historycznego punktu widzenia obiektów, a jedzenie (i wino! ;) ) jest smaczne i tanie - jak na tę część Europy, to jednak ciężko mi się zachwycać Salonikami. Przede wszystkim nie da się nie zauważyć, że miasto jest dość biedne i bardzo brudne. Czasami człowiek nie chciał się zatrzymać na dłużej w miejscu, bo miał wrażenie, że natychmiast obsiądą go muchy... Po drugie, świątynie bizantyjskie - owszem - są zadbane, jednak kiedy chcemy zajrzeć do pozostałości po epoce rzymskiej... Poświęcę temu zdecydowanie oddzielny wpis, ale niestety, już na pierwszy rzut oka widać, że Grecy dbanie o historię i archeologię mają w głębokim poważaniu. A szkoda, bo z Salonik można naprawdę zrobić turystyczną perełkę - trzeba by się tylko nieco bardziej postarać.
W niedzielę 28 października przypadał Dzień Ohi - rocznica odrzucenia przez Greków włoskiego ultimatum z 1940 roku, która w Grecji i na Cyprze jest świętem państwowym. Może dlatego już w piątek wieczorem wszystkie większe sklepy były zamknięte, choć na drzwiach nie wywieszono żadnej informacji? Zarówno w sobotę, jak i w niedzielę w mieście odbywały się różne pochody, a w sam Dzień Ohi większość atrakcji turystycznych oferowała darmowy wstęp - dobrze trafiliśmy... ;) Podczas głównej parady zdecydowaliśmy się na rejs statkiem i oglądaliśmy wszystko od strony morza. Ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że uroczystość obejmowała też pokazy lotnicze i wszystkie samoloty i helikoptery przelatywały nam nad głowami.
Swoją drogą, na rejs po Zatoce Salonickiej zdecydowaliśmy się dwukrotnie - raz wieczorem i raz za dnia. Wszystko dlatego, że na statku nie ma biletów - sam rejs jest darmowy, a trwa pół godziny. Jedyną ceną jest obowiązkowy napój do kupienia na pokładzie. Do wyboru mamy zarówno napoje ciepłe, jak i wszelakie alkohole - średnia cena drinka to ok. 6€ (25,85 zł). Wiadomo, drożej niż na mieście, ale z drugiej strony zakładam, że wciąż sporo taniej, niż gdyby chcieli nieco obniżyć ceny i oddzielnie liczyć za rejs statkiem...
Jedynym minusem święta oraz związanej z nim parady było zamknięcie słynnej Białej Wieży - głównej atrakcji Salonik. Tłumaczono to względami bezpieczeństwa i niestety, w dzisiejszych czasach jestem w stanie to zrozumieć. Aż za łatwo sobie wyobrazić jakiegoś szaleńca, który z punktu widokowego mógłby sobie urządzić strzelnicę...
Idąc wzdłuż wybrzeża, dotarliśmy do Starego Portu, wybudowanego tu w latach 1896-1904. Konstrukcja sztucznego wybrzeża stanowiła jeden z głównych punktów modernizacji miasta w tamtych czasach. W porcie zacumowano statek wojskowy, na który można było zajrzeć, choć z powtarzanym w kółko niczego nie dotykać! Przyznam, że po wizycie na pokładzie niszczyciela Småland w Göteborgu, ten statek nie wywarł już na mnie wrażenia ;).
Zdecydowanie bardziej spodobało mi się Muzeum Kultury Bizantyjskiej - tak się jakoś złożyło, że dotąd nie udało mi się jeszcze bliżej zetknąć z tą kulturą. Saloniki okazały się idealnym celem podróży z tego punktu widzenia. W końcu to drugie co do wielkości greckie miasto nie zawsze było greckie. Założył je w 315 r.p.n.e. król Kassander i wchodziło w skład królestwa Macedonii, dopóki nie podbili go Rzymianie. Potem było to drugie po Konstantynopolu miasto Bizancjum, a po jego upadku przez wieki zajmowali je Turcy. I choć XX wiek przyniósł Salonikom ogromne zniszczenia, to wciąż zachowało się tu sporo śladów ich fascynującej historii. W Muzeum Kultury Bizantyjskiej wszystko ułożone jest chronologicznie, a zakres materiałów niezwykle szeroki - sztuka sakralna, rodzaje pogrzebów, rzemiosło wojenne... Dla zainteresowanych tematem - zdecydowanie polecam ;). W sezonie (kwiecień-październik) wstęp kosztuje 8€ (34,50 zł), a poza sezonem tylko 4€ (17,25 zł).
Saloniki były jednym z pierwszych miast, skąd rozprzestrzeniało się chrześcijaństwo. Dodając do tego cały okres bizantyjski, nie powinno nikogo dziwić, że zachowane obiekty zostały wpisane na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zdecydowanym must-see z tej listy są dwie świątynie: Hagia Sophia i Hagios Demetrios - obie wywierają na zwiedzających niesamowite wrażenie.
Hagia Sophia, czyli Świątynia Mądrości Bożej, została wybudowana w VIII wieku - wzorowano się na świątyni o tej samej nazwie w Konstantynopolu. Gdy Saloniki wpadły w ręce sułtana Murada II w 1430 roku, katolicka katedra została przekształcona w meczet i pełniła tę funkcję aż do 1912 roku. Na początku XX wieku przeprowadzono prace renowacyjne, a świątynia ponownie trafiła w ręce kościoła greckokatolickiego. Wnętrza są ciemne, ale bogato zdobione - szczególnie zachwyciły mnie ogromne żyrandole. Niestety, nie wszędzie się dało podejść, jednak i bez tego wrażenia niezapomniane... :)
Druga znajdująca się na liście UNESCO i warta odwiedzenia świątynia to Hagios Demetrios, poświęcona św. Dymitrowi - patronowi Salonik. Pochodzi z VII wieku, choć również była kilkakrotnie odnawiania na przestrzeni wieków. Dla mnie to było naprawdę niesamowite uczucie - stać w przepięknej, zachowanej do dziś świątyni, która powstała w czasach, gdy nikomu nie przeszło jeszcze przez myśl utworzenie czegoś takiego jak państwo polskie... Choć to niby Hagia Sophia jest głównym kościołem Salonik, to dla mnie Hagios Demetrios bije ją na głowę. Jedynie szkoda mi, że nie udało się zajrzeć do krypt pod świątynią, ale może kiedyś jeszcze...
Część starego miasta w Salonikach znajduje się na szczycie wzgórza, więc trzeba trochę podejść do góry. Znajdują się tam ruiny zamku - niestety, zamkniętego w weekend. Do dziś zachowały się ślady dawnych fortyfikacji obronnych miasta, powstałych w okresie średniowiecznym (pomiędzy IV a XV wiekiem). W najlepszym stanie chyba jest północny mur i sąsiadująca z nim wieża. W tej okolicy znaleźliśmy też najwięcej sklepów z pamiątkami - dużo większy wybór niż przy promenadzie nadmorskiej. Pocztówki kosztują średnio 30-50 centów, znaczek niecałe 1€, magnesy po 2€... Zdecydowanie jedno z tańszych miast w Europie, jeśli chodzi o pamiątki :).
Wzgórze jest też świetnym punktem widokowym, zwłaszcza kiedy Biała Wieża okazała się zamknięta. Dopiero stojąc na szczycie, zdałam sobie sprawę z tego, jak ogromne są Saloniki - miasto rozciąga się we wszystkich kierunkach! Cały zespół miejski liczy sobie ok. 800 tysięcy mieszkańców, a większość widzianych w okolicy dzielnic to wcale nie blokowiska...
Będąc tuż obok, zaglądamy jeszcze do klasztoru Vlatadon, również jednej z perełek kultury bizantyjskiej, choć nieco nowszej od poprzednich świątyń, bo pochodzącej dopiero z XIV wieku. Warto tam zajrzeć chociażby dla siedemsetletnich fresków (niestety, zakaz fotografowania!) oraz niewielkiej wystawy sztuki sakralnej. Z podwórza rozciąga się też piękny widok na Saloniki i zatokę.
Choć znajduje się tu mnóstwo pięknych i ciekawych z historycznego punktu widzenia obiektów, a jedzenie (i wino! ;) ) jest smaczne i tanie - jak na tę część Europy, to jednak ciężko mi się zachwycać Salonikami. Przede wszystkim nie da się nie zauważyć, że miasto jest dość biedne i bardzo brudne. Czasami człowiek nie chciał się zatrzymać na dłużej w miejscu, bo miał wrażenie, że natychmiast obsiądą go muchy... Po drugie, świątynie bizantyjskie - owszem - są zadbane, jednak kiedy chcemy zajrzeć do pozostałości po epoce rzymskiej... Poświęcę temu zdecydowanie oddzielny wpis, ale niestety, już na pierwszy rzut oka widać, że Grecy dbanie o historię i archeologię mają w głębokim poważaniu. A szkoda, bo z Salonik można naprawdę zrobić turystyczną perełkę - trzeba by się tylko nieco bardziej postarać.
0 Komentarze