Niewielkie miasteczko w zachodniej części Kuby, a zarazem jeden z jej największych kurortów turystycznych. Wybrałyśmy Varadero na kilkudniowy odpoczynek, bo długie plaże i czysta, ciepła woda zapewniały to, czego potrzebowałyśmy - trochę nicnierobienia ;). Koleżanka z pracy, która była na Kubie dwa lata wcześniej, polecała nam rozejrzenie się za hotelem tylko dla dorosłych. Kiedy zaczęłyśmy się rozglądać za noclegami, okazało się, że nie mamy zbyt wielkiego wyboru w tej kwestii. Prawie wszystkie hotele miały zaznaczoną opcję Adults only! Zaczęłam więc wyobrażać sobie Varadero jako jedną wielką imprezownię, ale to też nie było tak...
Zatrzymałyśmy się mniej więcej pośrodku półwyspu - w bungalowie należącym do hotelu Starfish. W pakiecie miałyśmy też śniadania w restauracji hotelowej, ręczniki i leżaki na plaży. Reszta hotelu to obszar dla tych, którzy wykupili all inclusive, choć za dnia nikt na to nie patrzył - w końcu i tak nic się nie działo, a za drinki w hotelowym barze normalnie płaciłyśmy. Jednak wieczorami na terenie hotelu odbywały się koncerty i różne atrakcje dla gości hotelowych, więc wtedy ruszałyśmy na miasto. Szybko okazało się, że mocno się przeliczyłyśmy, jeśli chodzi o ofertę rozrywkową Varadero...
Tuż obok naszego hotelu znajdował się bar The Beatles ze sceną, na której co wieczór (poza niedzielą) odbywały się rockowe koncerty. Nieco uniemożliwiało nam to zaśnięcie wieczorami, bo szyby się trochę trzęsły... ;) Więc postanowiłyśmy tam raz zajrzeć - wstęp darmowy, ale trzeba coś zamówić. Znudziło nam się jednak czekanie, zanim zacznie się coś dziać i zaczęłyśmy się rozglądać za innym miejscem. Wbrew pozorom, w centrum Varadero nie było ich tak dużo - większość turystów wykupuje all inclusive i nie zagląda do okolicznych restauracji. Byłyśmy w Varadero cztery dni i przez ten czas zajrzałyśmy chyba do wszystkich barów i restauracji w tej części półwyspu (do niektórych nawet więcej niż raz). I żaden nie był wyjątkowy, jeśli chodzi o jedzenie... drinki wszędzie były za ok. 3CUC (12,90 zł). Na szczęście nikt jeszcze nie zepsuł Cuba Libre ;)
Ambitnie planowałyśmy też spacery w celu odkrywania okolicy - zazwyczaj wieczorem, bo za dnia temperatura na słońcu sięgała pewnie ze czterdziestu stopni. Varadero nie jest jednak szczególnie spacerowym miejscem - większość chodników biegnie wzdłuż dróg (choć widoki czasem są niczego sobie) i często urywa się ni stąd ni zowąd, gdy dalej nie ma już żadnych hoteli. Nieco dalej przy końcu półwyspu znajduje się niewielki rezerwat z podobno pięknymi jaskiniami, ale koleżankę słońce ścięło z nóg (no i nie miałyśmy ubrań na jaskiniowe temperatury ;) ), więc spacer w tamtym kierunku sobie odpuściłam. A według TripAdvisora nie ma w Varadero lepszych atrakcji ;).
Więc co robić, gdy nie ma za bardzo gdzie spacerować, a wszystkie bary w okolicy już się zna? Zwłaszcza, że jednak istnieje jakiś limit piña colady, którą można wypić jednego dnia... ;) Pozostaje kąpiel w morzu i plażowanie. Co jest genialnym rozwiązaniem na jeden dzień, przy dwóch zaczyna męczyć, a trzeciego człowiek już głupieje, bo chciałby porobić coś bardziej konstruktywnego. Na szczęście widoki, szczególnie o zachodzie słońca, wynagradzały plażową nudę. Kiedy nie ma się już cierpliwości do leżenia na piasku, można zawsze wziąć aparat i robić setki zdjęć ;).
Można też wsiąść w taksówkę i podjechać na sam koniec półwyspu - to koszt ok. 20 CUC (86 zł). To chyba teren, gdzie nie wszystkie hotele wprowadziły warunek Adults only, bo widziałam chyba dwoje czy troje dzieci na plaży (w okolicy naszego hotelu byli sami dorośli, nie tylko na naszej plaży). Po Varadero kursują wszelkiego rodzaju taksówki - od niewielkich, przypominających nieco tajskie tuk-tuki, przez klimatyczne, stare auta, aż po nowe, żółte - wzorowane na tych z USA ;). Mamy szczęście, by przejechać się tym starym samochodem, gdzie nie ma nawet czegoś takiego jak pasy bezpieczeństwa. Rozglądałyśmy się też za autobusami, które kursowałyby pomiędzy różnymi częściami Varadero, ale tutaj z kolei szczęście nam nie dopisało. Wszystkie napotykane busy jeździły tylko między hotelami w danej części półwyspu, ale nie opuszczały tych terenów.
Przy końcu półwyspu znajduje się również Marina. Poza luksusowym hotelem, wypożyczalnią łódek i restauracją na wodzie (o szwedzkich cenach), niewiele tam można zobaczyć. Ale jest to jedyny punkt turystyczno-usługowy w tej części Varadero - natrafiamy jeszcze na jakiś sklepik, pizzerię i kawiarnię. Nie wyobrażam sobie zatrzymania się na końcu Varadero na dłużej niż dzień czy dwa, bo naprawdę idzie oszaleć ;). Do tego nawet morze jest pozbawione fal i plaże jakoś bardziej zatłoczone i brudniejsze... Aż się zaczęłyśmy zastanawiać, czy wypad w tę stronę był wart tych 20€ za taksówkę ;).
Varadero to zdecydowanie nie jest moje miejsce na ziemi, choć plaże są piękne, a morze czyste i dość ciepłe. To fajna destynacja dla tych, co lubią zaczynać dzień od drinka na plaży, a potem kontynuować taki wypoczynek aż do wieczora ;). Ja za to teraz odczuwam nieodpartą potrzebę zorganizowania sobie bardzo aktywnych wakacji... ;) Tym razem może w miejscu, gdzie będzie mniej komarów i innych insektów - minął już prawie miesiąc od urlopu, a jeszcze nie poschodziły mi ślady po ugryzieniach...
Zatrzymałyśmy się mniej więcej pośrodku półwyspu - w bungalowie należącym do hotelu Starfish. W pakiecie miałyśmy też śniadania w restauracji hotelowej, ręczniki i leżaki na plaży. Reszta hotelu to obszar dla tych, którzy wykupili all inclusive, choć za dnia nikt na to nie patrzył - w końcu i tak nic się nie działo, a za drinki w hotelowym barze normalnie płaciłyśmy. Jednak wieczorami na terenie hotelu odbywały się koncerty i różne atrakcje dla gości hotelowych, więc wtedy ruszałyśmy na miasto. Szybko okazało się, że mocno się przeliczyłyśmy, jeśli chodzi o ofertę rozrywkową Varadero...
Tuż obok naszego hotelu znajdował się bar The Beatles ze sceną, na której co wieczór (poza niedzielą) odbywały się rockowe koncerty. Nieco uniemożliwiało nam to zaśnięcie wieczorami, bo szyby się trochę trzęsły... ;) Więc postanowiłyśmy tam raz zajrzeć - wstęp darmowy, ale trzeba coś zamówić. Znudziło nam się jednak czekanie, zanim zacznie się coś dziać i zaczęłyśmy się rozglądać za innym miejscem. Wbrew pozorom, w centrum Varadero nie było ich tak dużo - większość turystów wykupuje all inclusive i nie zagląda do okolicznych restauracji. Byłyśmy w Varadero cztery dni i przez ten czas zajrzałyśmy chyba do wszystkich barów i restauracji w tej części półwyspu (do niektórych nawet więcej niż raz). I żaden nie był wyjątkowy, jeśli chodzi o jedzenie... drinki wszędzie były za ok. 3CUC (12,90 zł). Na szczęście nikt jeszcze nie zepsuł Cuba Libre ;)
Ambitnie planowałyśmy też spacery w celu odkrywania okolicy - zazwyczaj wieczorem, bo za dnia temperatura na słońcu sięgała pewnie ze czterdziestu stopni. Varadero nie jest jednak szczególnie spacerowym miejscem - większość chodników biegnie wzdłuż dróg (choć widoki czasem są niczego sobie) i często urywa się ni stąd ni zowąd, gdy dalej nie ma już żadnych hoteli. Nieco dalej przy końcu półwyspu znajduje się niewielki rezerwat z podobno pięknymi jaskiniami, ale koleżankę słońce ścięło z nóg (no i nie miałyśmy ubrań na jaskiniowe temperatury ;) ), więc spacer w tamtym kierunku sobie odpuściłam. A według TripAdvisora nie ma w Varadero lepszych atrakcji ;).
Więc co robić, gdy nie ma za bardzo gdzie spacerować, a wszystkie bary w okolicy już się zna? Zwłaszcza, że jednak istnieje jakiś limit piña colady, którą można wypić jednego dnia... ;) Pozostaje kąpiel w morzu i plażowanie. Co jest genialnym rozwiązaniem na jeden dzień, przy dwóch zaczyna męczyć, a trzeciego człowiek już głupieje, bo chciałby porobić coś bardziej konstruktywnego. Na szczęście widoki, szczególnie o zachodzie słońca, wynagradzały plażową nudę. Kiedy nie ma się już cierpliwości do leżenia na piasku, można zawsze wziąć aparat i robić setki zdjęć ;).
Można też wsiąść w taksówkę i podjechać na sam koniec półwyspu - to koszt ok. 20 CUC (86 zł). To chyba teren, gdzie nie wszystkie hotele wprowadziły warunek Adults only, bo widziałam chyba dwoje czy troje dzieci na plaży (w okolicy naszego hotelu byli sami dorośli, nie tylko na naszej plaży). Po Varadero kursują wszelkiego rodzaju taksówki - od niewielkich, przypominających nieco tajskie tuk-tuki, przez klimatyczne, stare auta, aż po nowe, żółte - wzorowane na tych z USA ;). Mamy szczęście, by przejechać się tym starym samochodem, gdzie nie ma nawet czegoś takiego jak pasy bezpieczeństwa. Rozglądałyśmy się też za autobusami, które kursowałyby pomiędzy różnymi częściami Varadero, ale tutaj z kolei szczęście nam nie dopisało. Wszystkie napotykane busy jeździły tylko między hotelami w danej części półwyspu, ale nie opuszczały tych terenów.
Przy końcu półwyspu znajduje się również Marina. Poza luksusowym hotelem, wypożyczalnią łódek i restauracją na wodzie (o szwedzkich cenach), niewiele tam można zobaczyć. Ale jest to jedyny punkt turystyczno-usługowy w tej części Varadero - natrafiamy jeszcze na jakiś sklepik, pizzerię i kawiarnię. Nie wyobrażam sobie zatrzymania się na końcu Varadero na dłużej niż dzień czy dwa, bo naprawdę idzie oszaleć ;). Do tego nawet morze jest pozbawione fal i plaże jakoś bardziej zatłoczone i brudniejsze... Aż się zaczęłyśmy zastanawiać, czy wypad w tę stronę był wart tych 20€ za taksówkę ;).
Varadero to zdecydowanie nie jest moje miejsce na ziemi, choć plaże są piękne, a morze czyste i dość ciepłe. To fajna destynacja dla tych, co lubią zaczynać dzień od drinka na plaży, a potem kontynuować taki wypoczynek aż do wieczora ;). Ja za to teraz odczuwam nieodpartą potrzebę zorganizowania sobie bardzo aktywnych wakacji... ;) Tym razem może w miejscu, gdzie będzie mniej komarów i innych insektów - minął już prawie miesiąc od urlopu, a jeszcze nie poschodziły mi ślady po ugryzieniach...
0 Komentarze