Półprzytomna otwieram oczy, gdy samolot zniża się do lądowania. Wciąż nie mogę się zdecydować, czy loty bardzo poranne mają więcej plusów czy minusów? Z jednej strony przylatuję na miejsce na tyle wcześnie, że mam cały dzień na zwiedzanie, a poza tym cena biletu lotniczego jest bardzo atrakcyjna. Ale z drugiej - o tej porze nie kursuje jeszcze w Wiedniu żaden sensowny transport na lotnisko, a za taksówkę płacę więcej niż za samolot Wiedeń-Larnaka. No i muszę wstać po 3 rano, więc nawet mimo drzemki w samolocie, nie jestem tak pełna energii jak zazwyczaj. Wychodzę przed lotnisko imienia Hermesa - czy port mógłby mieć lepszego patrona niż boga - opiekuna podróżnych? ;) Jest trochę powyżej dziesięciu stopni, a to wciąż dość wczesna godzina, więc zapowiada się bardzo dobrze jak na styczeń. Staję przed ogromną tablicą pełną rozkładów autobusów, chyba wszystkich, które kursują po Larnace, a nie tylko tych, które łączą lotnisko z miastem. Szybko poddaję się z próbą rozszyfrowania rozkładu, gdy kierowcy dwóch kolejnych autobusów, które powinny jechać do centrum Larnaki, mówią mi, że sorry, but no. W końcu podjeżdża taki, którym dane mi będzie dojechać do centrum! Płacę 1,5€, a kierowca pyta, gdzie chcę dojechać. No, do centrum? Facet przewraca oczami i dopytuje - jakiś konkretny obiekt, hotel? Czy dworzec i jedziesz gdzieś dalej? W końcu i tak jestem jedyną pasażerką i można mnie wysadzić, gdzieś po drodze, jak mi tak będzie pasowało... ;)
Wysiadam w samym centrum, planując zacząć dzień od śniadania, a potem coś jeszcze zobaczyć, zanim się będę mogła zameldować o 14 i w końcu pozbyć się plecaka. Z polecenia TripAdvisora zaglądam do Stoano Kato, gdzie za niecałe 10€ można się dobrze najeść. Teraz, mając już nieco więcej energii, mogę rozpocząć zwiedzanie ;). Idę po plaży - latem ponoć pięknej i piaszczystej, teraz nieco brudnej i pełnej wodorostów. Wielka tabliczka informuje, że od grudnia do lutego leżaki są za darmo i faktycznie znajdują się tacy, co przy piętnastu stopniach decydują się na opalanie. Na ich widok tylko mocniej otulam się kurtką... Plaża sięga średniowiecznego zamku i to do niego najpierw kieruję swoje kroki.
O ile lubię zarówno zamki, jak i muzea, to zamek w Larnace okazuje się rozczarowaniem. Jego budowę rozpoczęto w XII wieku, choć potężniejsza twierdza powstała tu dopiero pod koniec XIV wieku. Dziś z dobrze zachowanych murów rozciąga się przyjemny widok na wybrzeże, sam dziedziniec też jest niczego sobie... Ale obejście tego zajmuje może z dziesięć minut, a co potem? Zamek oferuje też ekspozycję muzealną, która okazuje się niewielkim zbiorem dawnych obiektów (głównie naczyń sprzed wieków) oraz mnóstwa czarno-białych zdjęć przedstawiających różne zabytki Cypru. Szybko stąd wychodzę, niestety znudzona, ciesząc się jedynie, że wstęp tutaj kosztował zaledwie 2,5€.
Spaceruję po Larnace, podziwiając miejską sztukę uliczną i powoli kierując się do wynajmowanego przez Airbnb mieszkania. Co ciekawe, całe studio w centrum miasta w naprawdę dobrych warunkach wychodziło taniej niż pokój hotelowy na obrzeżach, a wcale nie patrzyłam na jakieś wyjątkowe hotele... Właściciel mieszkania na szczęście miał je przygotowane nieco wcześniej, bo stawiam się pod klatką jeszcze przed 14. Zadowolona rozglądam się po mieszkaniu, widząc, że nawet są przygotowane przejściówki do gniazdek (a specjalnie latałam po sklepach tydzień wcześniej, by kupić, bo Cypr ma akurat brytyjskie gniazdka). Wypominam też sobie, że znów nie wzięłam grubej piżamy - nigdy się chyba nie nauczę, że jeżdżąc w cieplejsze europejskie regiony w zimie, muszę się liczyć z brakiem ogrzewania. A w nocy przecież temperatura spada do zaledwie pięciu stopni... Na szczęście klimatyzację da się ustawić na grzanie, a w szafie jest też zapasowy gruby koc... ;)
Po zostawieniu bagażu w mieszkaniu, biorę ze sobą już tylko aparat i statyw (który swoją drogą nie przeżył tego wyjazdu w jednym kawałku... :( ) i znów wyruszam na miasto. Zaczynam od Cerkwi św. Łazarza, która po przerwie jest znów otwarta od 14:30. Razem ze mną trochę osób czekało na otwarcie, w tym jedna zorganizowana wycieczka, więc w środku panuje niewielki tłum. Podsłuchując trochę szprechającego przewodnika (przez cały wyjazd mam wrażenie, że niemieckojęzyczni turyści dominują na Cyprze... albo to ja zrobiłam się przeczulona na tym punkcie), rozglądam się po świątyni.
Według cypryjskich wierzeń, świątynia została zbudowana w miejscu grobu św. Łazarza (tzn. tego drugiego i ostatniego, a nie tego, z którego go podobno wskrzeszono). Cerkiew wybudowano na przełomie IX i X wieku i wielokrotnie później przechodziła liczne przebudowy i renowacje - ostatnią w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, po tragicznym w skutkach pożarze. Podczas rekonstrukcji odkryto w grobowcu szczątki ludzkie i uznano je za relikwie samego Łazarza - część przeniesiono w IX wieku do Konstantynopola i z czasem zaginęła, a tu okazało się, że pozostałości wciąż były skryte w grobowcu pod ołtarzem... Świątynia wywarła na mnie spore wrażenie, zwłaszcza połączeniem bogatych dekoracji z surowością kamiennych ścian. Do tego wszędzie można było podejść bardzo blisko, co rzadko się zdarza w historycznych kościołach, a co uwielbiam :).
Po wyjściu z cerkwi kieruję się na obrzeża Larnaki, do Słonego Jeziora (Salt Lake). Akwen słynie z bogactwa ptactwa wodnego, a w szczególności z odwiedzających go w tym sezonie flamingów. Nie zaprzeczę, że to był jeden z głównych powodów, dla których zdecydowałam się na Cypr w styczniu. Bardzo chciałam zobaczyć flamingi! :) Wraz z nadejściem zimy i deszczy (jeszcze dzień przed moim przyjazdem w Larnace podobno lało), wyschnięte zazwyczaj jezioro napełnia się wodą. Nie jest to jedyne miejsce, gdzie na Cyprze można obserwować flamingi - popularne są też nad jeziorem Akrotiri koło Limassolu czy Oroklini na północny-wschód od Larnaki. Ja decyduję się jednak na to położone najbliżej, bo zaledwie pół godziny piechotą z centrum miasta. Szybko wypatruję też spore skupiska tych bladoróżowych ptaków - stoją jednak dość daleko od brzegu i telefonem ciężko byłoby o zdjęcia. Dobrze mieć jednak czasem statyw i drugi obiektyw ;).
Do mieszkania wracam wieczorem, w ubłoconych butach, bo brzegi jeziora po kilku dniach deszczu wręcz tonęły w błocie. Trzeba teraz spróbować odespać poranną pobudkę, co i tak się nie udaje, bo pierwsza noc w nowym miejscu właściwie zawsze jest dla mnie prawie bezsenna. A następnego dnia znów zrywam się z łóżka o świcie - tym razem czas odkrywać Nikozję! ;)
O ile lubię zarówno zamki, jak i muzea, to zamek w Larnace okazuje się rozczarowaniem. Jego budowę rozpoczęto w XII wieku, choć potężniejsza twierdza powstała tu dopiero pod koniec XIV wieku. Dziś z dobrze zachowanych murów rozciąga się przyjemny widok na wybrzeże, sam dziedziniec też jest niczego sobie... Ale obejście tego zajmuje może z dziesięć minut, a co potem? Zamek oferuje też ekspozycję muzealną, która okazuje się niewielkim zbiorem dawnych obiektów (głównie naczyń sprzed wieków) oraz mnóstwa czarno-białych zdjęć przedstawiających różne zabytki Cypru. Szybko stąd wychodzę, niestety znudzona, ciesząc się jedynie, że wstęp tutaj kosztował zaledwie 2,5€.
Spaceruję po Larnace, podziwiając miejską sztukę uliczną i powoli kierując się do wynajmowanego przez Airbnb mieszkania. Co ciekawe, całe studio w centrum miasta w naprawdę dobrych warunkach wychodziło taniej niż pokój hotelowy na obrzeżach, a wcale nie patrzyłam na jakieś wyjątkowe hotele... Właściciel mieszkania na szczęście miał je przygotowane nieco wcześniej, bo stawiam się pod klatką jeszcze przed 14. Zadowolona rozglądam się po mieszkaniu, widząc, że nawet są przygotowane przejściówki do gniazdek (a specjalnie latałam po sklepach tydzień wcześniej, by kupić, bo Cypr ma akurat brytyjskie gniazdka). Wypominam też sobie, że znów nie wzięłam grubej piżamy - nigdy się chyba nie nauczę, że jeżdżąc w cieplejsze europejskie regiony w zimie, muszę się liczyć z brakiem ogrzewania. A w nocy przecież temperatura spada do zaledwie pięciu stopni... Na szczęście klimatyzację da się ustawić na grzanie, a w szafie jest też zapasowy gruby koc... ;)
Po zostawieniu bagażu w mieszkaniu, biorę ze sobą już tylko aparat i statyw (który swoją drogą nie przeżył tego wyjazdu w jednym kawałku... :( ) i znów wyruszam na miasto. Zaczynam od Cerkwi św. Łazarza, która po przerwie jest znów otwarta od 14:30. Razem ze mną trochę osób czekało na otwarcie, w tym jedna zorganizowana wycieczka, więc w środku panuje niewielki tłum. Podsłuchując trochę szprechającego przewodnika (przez cały wyjazd mam wrażenie, że niemieckojęzyczni turyści dominują na Cyprze... albo to ja zrobiłam się przeczulona na tym punkcie), rozglądam się po świątyni.
Według cypryjskich wierzeń, świątynia została zbudowana w miejscu grobu św. Łazarza (tzn. tego drugiego i ostatniego, a nie tego, z którego go podobno wskrzeszono). Cerkiew wybudowano na przełomie IX i X wieku i wielokrotnie później przechodziła liczne przebudowy i renowacje - ostatnią w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, po tragicznym w skutkach pożarze. Podczas rekonstrukcji odkryto w grobowcu szczątki ludzkie i uznano je za relikwie samego Łazarza - część przeniesiono w IX wieku do Konstantynopola i z czasem zaginęła, a tu okazało się, że pozostałości wciąż były skryte w grobowcu pod ołtarzem... Świątynia wywarła na mnie spore wrażenie, zwłaszcza połączeniem bogatych dekoracji z surowością kamiennych ścian. Do tego wszędzie można było podejść bardzo blisko, co rzadko się zdarza w historycznych kościołach, a co uwielbiam :).
Po wyjściu z cerkwi kieruję się na obrzeża Larnaki, do Słonego Jeziora (Salt Lake). Akwen słynie z bogactwa ptactwa wodnego, a w szczególności z odwiedzających go w tym sezonie flamingów. Nie zaprzeczę, że to był jeden z głównych powodów, dla których zdecydowałam się na Cypr w styczniu. Bardzo chciałam zobaczyć flamingi! :) Wraz z nadejściem zimy i deszczy (jeszcze dzień przed moim przyjazdem w Larnace podobno lało), wyschnięte zazwyczaj jezioro napełnia się wodą. Nie jest to jedyne miejsce, gdzie na Cyprze można obserwować flamingi - popularne są też nad jeziorem Akrotiri koło Limassolu czy Oroklini na północny-wschód od Larnaki. Ja decyduję się jednak na to położone najbliżej, bo zaledwie pół godziny piechotą z centrum miasta. Szybko wypatruję też spore skupiska tych bladoróżowych ptaków - stoją jednak dość daleko od brzegu i telefonem ciężko byłoby o zdjęcia. Dobrze mieć jednak czasem statyw i drugi obiektyw ;).
Do mieszkania wracam wieczorem, w ubłoconych butach, bo brzegi jeziora po kilku dniach deszczu wręcz tonęły w błocie. Trzeba teraz spróbować odespać poranną pobudkę, co i tak się nie udaje, bo pierwsza noc w nowym miejscu właściwie zawsze jest dla mnie prawie bezsenna. A następnego dnia znów zrywam się z łóżka o świcie - tym razem czas odkrywać Nikozję! ;)
0 Komentarze