Moje pierwsze pytanie o to, którędy przejść przez granicę pomiędzy Cyprem a Cyprem Północnym, pani w informacji turystycznej po prostu ignoruje. Kontynuuje tylko zachwalanie samej greckiej Nikozji, choć jeszcze pięć minut wcześniej sama wspomniała, że w dwie godziny spokojnie zwiedzę wszystko, co ciekawe. Gdy ponownie pytam o to, jak przekroczyć granicę, patrzy na mniej trochę krzywo. Jest kilka punktów, za którymi znajdziesz się już po tamtej stronie wyspy. Musisz wiedzieć, że to już nie nasz Cypr, to już nie Unia Europejska. To teren okupowany. Nie obowiązują tam nasze przepisy ani nasza waluta, nie jesteśmy w stanie zareagować, jakby zaszła potrzeba... - mówi tak szybko, że nie dam rady się wtrącić. Że przecież czytałam o warunkach przekraczania granicy, znam historię konfliktu oraz jego skutki. Że wiem, na co się piszę. Kobieta chyba uparła się, by zniechęcać mnie do skutku, który naturalnie nie nastąpił. W końcu zaznaczyła mi na mapie punkt na ulicy Ledra, którędy mogę przekroczyć granicę. Z uśmiechem podziękowałam, szybko zabrałam mapę i zmyłam się z informacji turystycznej, zanim panią naszłoby na dalsze odwodzenie mnie od tego pomysłu.
Cypryjska Nikozja to współcześnie jedyna podzielona stolica na świecie. Jej południowa część to stolica Cypru - tego znanego nam, będącego w Unii Europejskiej, gdzie mówi się po grecku i płaci w euro. Północna część zaś nazywana jest po turecku Lefkoşa i stanowi główne miasto Cypru Północnego. Państwa istniejącego oficjalnie od 1983 roku, choć uznawanego jedynie przez Turcję, która w 1974 roku najechała na Cypr i od tej pory okupuje 36% jej jego terytorium. Dlatego też Cypr Północny, choć teoretycznie autonomiczny, praktycznie jest w zupełności zależny od Turcji. Mówi się tu po turecku, walutą jest lira, a na granicy dobrze wyłączyć dane mobilne, żeby nie dobiły nas opłaty w roamingu. W końcu nie jesteśmy już w Unii...
Idę więc ulicą Ledra, zgodnie z poradą pani z informacji turystycznej. Punkt graniczny pojawia się nagle, ot, niewielkie barierki blokujące ulicę i budki, w których siedzą celnicy. W tę stronę kolejek nie ma, choć w drugą przyjdzie mi czekać kilkanaście minut. Podchodzę do okienka i podaję paszport, który po chwili do mnie wraca. Odkąd w 2003 roku przywrócono swobodę podróżowania po obu częściach wyspy, podobno z roku na rok przekroczenie granicy staje się łatwiejsze. Wcześniej jeszcze wkładano do paszportu oddzielną karteczkę, na której przybijano pieczątkę - zdawano sobie sprawę, że pieczątka nieuznawanego państwa w samym paszporcie raczej nie ułatwiłaby dalszych podróży jego posiadaczowi. Dziś już nie ma żadnych pieczątek, właściwie obywatele Unii nie muszą mieć nawet paszportu - można przekroczyć granicę na samym dowodzie. Ja na wszelki wypadek wolałam mieć jednak paszport, który szybko zeskanowali i pozwolono mi przejść dalej. Wszędzie rzucały się wielkie plakaty informacyjne, zabraniające przewożenia przez granicę podróbek towarów. Ledwo weszłam na teren Lefkoşy, zrozumiałam, skąd się to wzięło...
Centrum miasta tonie w straganach z wszelkiej maści podróbkami produktów - przed oczami migają mi dziesiątki znaczków Adidasa, Nike'a, Gucci... Sprzedawcy nawołują turystów i zachęcają do kupna, wszystko w dwóch walutach - lirach i euro. Choć na Cyprze Północnym obowiązuje turecka lira, to w turystycznym centrum Lefkoşy wszędzie bez problemu zapłacimy w euro. W wielu miejscach widzę też kantory, oferujące stały (w tym okresie, bo mało jest walut tak niestabilnych jak lira) kurs 1€=6 lir. Większość sklepików i straganów dopasowuje się do tego samego kursu, więc nie ma tak, że bardziej się opłaca wymienić w kantorze albo płacić w euro. Przy samym punkcie granicznym znajduje się też niewielka budka z informacją turystyczną, gdzie dostaję mapę miasta oraz przewodnik po Cyprze Północnym - i to po polsku! Tak uzbrojona wyruszam na spacer po Lefkoşie.
Kieruję się najpierw do Bedestanu, średniowiecznej hali targowej powstałej w dawnym kościele. Podobno pozostałości bizantyjskiej bazyliki można wciąż oglądać w środku, ale nie dane mi było tego sprawdzić, bo właśnie odbywały się tam jakieś pokazy taneczne...
Naprzeciwko znajduje się z kolei targ, do którego wejść można bez problemu. To Bandabuliya, Stary Bazar. To ogromna hala targowa, w środku jednak dość nowoczesna. Możemy tu kupić warzywa, owoce i mięso, ale również wszelkiego rodzaju ubrania, tkaniny, książki... Odruchowo podchodzę do książek, zanim orientuję się, że przecież wszystko i tak jest po turecku. Mimo to sprzedawca uśmiecha się do mnie szeroko i po angielsku życzy mi miłego zwiedzania. Trudno też się nie uśmiechnąć w odpowiedzi... :)
Jedną z największych, jeśli nawet nie po prostu największą, atrakcji turystycznych Lefkoşy jest meczet Selimiye. To średniowieczna (wybudowana na przełomie XIII i XIV wieku) katedra św. Zofii, miejsce koronacji cypryjskich władców. Kiedy w XVI wieku wyspę podbiło Imperium Osmańskie, katedra stała się meczetem Aya Sofya i tę funkcję (choć już pod zmienioną nazwą) pełni do dziś. Wejść mogę, ale na krótko, bo za chwilę ma się rozpocząć nabożeństwo. Zdejmuję więc buty i owijam włosy pożyczoną chustą - o nic więcej się martwić nie muszę, bo w styczniu i tak mam długie spodnie i kurtkę, które zakrywają wszystko, co trzeba. Przytrzymując chustę, by nie spadła (za nic nie potrafię jej tak ułożyć, by sama się trzymała...), z ciekawości rozglądam się po wnętrzu. Całość jest tak odnowiona, że nic w środku nie wskazuje na to, iż budowla ta ma już prawie osiemset lat...
Po wyjściu z meczetu błądzę po niewielkich uliczkach tuż za nim. Znajduje się tam sporo historycznych budynków, a turyści się tu prawie nie zapuszczają - panuje cisza i spokój. Myślę przez chwilę, czy by nie wejść do muzeum islamskiego, ale rezygnuję z tego pomysłu - mam zaledwie jeden dzień na zwiedzenie obu części Nikozji, a do tego pogoda naprawdę dopisuje. Nie chcę marnować czasu na wchodzenie do wnętrz, wolę pospacerować po mieście i poczuć jego klimat.
Kiedy głodnieję, nie mam najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca na lunch. Knajpek, barów i restauracji jest tutaj zatrzęsienie, choć trzeba przyznać, że ogromna większość z nich serwuje po prostu kebab... Za 10€ można się tu spokojnie najeść i napić, w każdym barze dostaniemy tureckie piwo Efes. Wszyscy też mówią po angielsku, choć jeden kelner uparcie odzywał się do mnie po niemiecku, odkąd usłyszał, że z jedną panią rozmawiałam chwilę po polsku. Nie rozumiem kompletnie, skąd mu to się wzięło, ale na szczęście wybrał język, którym jestem w stanie się jako tako posługiwać ;).
Najedzona wybieram się na dalsze zwiedzanie - tym razem zaglądając do Büyük Han, kolejnego must-see Lefkoşy. To największy karawanseraj (taka zajezdnia dla karawan) na Cyprze, wybudowany w 1572 r., zaraz po najeździe Imperium Otomańskiego. W centrum Büyük Han znajduje się niewielki, okrągły meczet, choć ze względu na jego rozmiary słuszniej by było nazwać tę budowlę po prostu miejscem modlitewnym. Na dziedzińcu rozłożyły się restauracje, a pod arkadami liczne sklepy z pamiątkami. Tu znajduję też pierwszy punkt pocztowy w okolicy, który okazuje się malutką skrzynką zawieszoną pomiędzy pamiątkami. Ciekawe, czy cokolwiek wysłane stąd dojdzie do Europy - na tureckich znaczkach, to pewnie przez Turcję...
Spacerując dalej, docieram do głównego placu miasta - Sarayönü. Na samym jego środku stoi wysoka kolumna wenecka, a sam plac otaczają kawiarenki, bank, policja, poczta... Tu też trafiam na jedyny działający bankomat ;). Najbardziej charakterystyczny budynek mieścił za czasów brytyjskich sądy, a jego neoklasyczny wygląd do dziś przyciąga wzrok. Szkoda tylko, że pod jego budowę Brytyjczycy poświęcili stojący tu wcześniej historyczny pałacyk...
Samo centrum Lefkoşy wydaje się dość zadbane, choć jeśli się dokładniej przyjrzeć, wcale takie nie jest. Brud i zniszczenia toną pod stertami produktów na sprzedaż i kolorowych reklam. Jedynie historyczne zabytki są regularnie odnawiane dzięki pomocy UNESCO. Wystarczy jednak odbić nieco w bok, oddalić się od głównych ulic (wciąż w obrębie murów miejskich) i zobaczymy inną Lefkoşę. Zniszczoną, biedną i często rozpadającą się... A między zabitymi deskami drzwiami i rozpadającymi się ścianami niepodzielnie królują koty, których na Cyprze jest pełno. Mimo tego dość nieprzyjemnego wrażenia, na grecką stronę Nikozji wracam zachwycona. Turecka część stolicy ma niesamowitą atmosferę, ludzie są bardzo przyjaźni, zabytki ciekawe... i zdecydowanie bardziej podobało mi się po tej stronie ;).
Cypryjska Nikozja to współcześnie jedyna podzielona stolica na świecie. Jej południowa część to stolica Cypru - tego znanego nam, będącego w Unii Europejskiej, gdzie mówi się po grecku i płaci w euro. Północna część zaś nazywana jest po turecku Lefkoşa i stanowi główne miasto Cypru Północnego. Państwa istniejącego oficjalnie od 1983 roku, choć uznawanego jedynie przez Turcję, która w 1974 roku najechała na Cypr i od tej pory okupuje 36% jej jego terytorium. Dlatego też Cypr Północny, choć teoretycznie autonomiczny, praktycznie jest w zupełności zależny od Turcji. Mówi się tu po turecku, walutą jest lira, a na granicy dobrze wyłączyć dane mobilne, żeby nie dobiły nas opłaty w roamingu. W końcu nie jesteśmy już w Unii...
Idę więc ulicą Ledra, zgodnie z poradą pani z informacji turystycznej. Punkt graniczny pojawia się nagle, ot, niewielkie barierki blokujące ulicę i budki, w których siedzą celnicy. W tę stronę kolejek nie ma, choć w drugą przyjdzie mi czekać kilkanaście minut. Podchodzę do okienka i podaję paszport, który po chwili do mnie wraca. Odkąd w 2003 roku przywrócono swobodę podróżowania po obu częściach wyspy, podobno z roku na rok przekroczenie granicy staje się łatwiejsze. Wcześniej jeszcze wkładano do paszportu oddzielną karteczkę, na której przybijano pieczątkę - zdawano sobie sprawę, że pieczątka nieuznawanego państwa w samym paszporcie raczej nie ułatwiłaby dalszych podróży jego posiadaczowi. Dziś już nie ma żadnych pieczątek, właściwie obywatele Unii nie muszą mieć nawet paszportu - można przekroczyć granicę na samym dowodzie. Ja na wszelki wypadek wolałam mieć jednak paszport, który szybko zeskanowali i pozwolono mi przejść dalej. Wszędzie rzucały się wielkie plakaty informacyjne, zabraniające przewożenia przez granicę podróbek towarów. Ledwo weszłam na teren Lefkoşy, zrozumiałam, skąd się to wzięło...
Centrum miasta tonie w straganach z wszelkiej maści podróbkami produktów - przed oczami migają mi dziesiątki znaczków Adidasa, Nike'a, Gucci... Sprzedawcy nawołują turystów i zachęcają do kupna, wszystko w dwóch walutach - lirach i euro. Choć na Cyprze Północnym obowiązuje turecka lira, to w turystycznym centrum Lefkoşy wszędzie bez problemu zapłacimy w euro. W wielu miejscach widzę też kantory, oferujące stały (w tym okresie, bo mało jest walut tak niestabilnych jak lira) kurs 1€=6 lir. Większość sklepików i straganów dopasowuje się do tego samego kursu, więc nie ma tak, że bardziej się opłaca wymienić w kantorze albo płacić w euro. Przy samym punkcie granicznym znajduje się też niewielka budka z informacją turystyczną, gdzie dostaję mapę miasta oraz przewodnik po Cyprze Północnym - i to po polsku! Tak uzbrojona wyruszam na spacer po Lefkoşie.
Kieruję się najpierw do Bedestanu, średniowiecznej hali targowej powstałej w dawnym kościele. Podobno pozostałości bizantyjskiej bazyliki można wciąż oglądać w środku, ale nie dane mi było tego sprawdzić, bo właśnie odbywały się tam jakieś pokazy taneczne...
Naprzeciwko znajduje się z kolei targ, do którego wejść można bez problemu. To Bandabuliya, Stary Bazar. To ogromna hala targowa, w środku jednak dość nowoczesna. Możemy tu kupić warzywa, owoce i mięso, ale również wszelkiego rodzaju ubrania, tkaniny, książki... Odruchowo podchodzę do książek, zanim orientuję się, że przecież wszystko i tak jest po turecku. Mimo to sprzedawca uśmiecha się do mnie szeroko i po angielsku życzy mi miłego zwiedzania. Trudno też się nie uśmiechnąć w odpowiedzi... :)
Jedną z największych, jeśli nawet nie po prostu największą, atrakcji turystycznych Lefkoşy jest meczet Selimiye. To średniowieczna (wybudowana na przełomie XIII i XIV wieku) katedra św. Zofii, miejsce koronacji cypryjskich władców. Kiedy w XVI wieku wyspę podbiło Imperium Osmańskie, katedra stała się meczetem Aya Sofya i tę funkcję (choć już pod zmienioną nazwą) pełni do dziś. Wejść mogę, ale na krótko, bo za chwilę ma się rozpocząć nabożeństwo. Zdejmuję więc buty i owijam włosy pożyczoną chustą - o nic więcej się martwić nie muszę, bo w styczniu i tak mam długie spodnie i kurtkę, które zakrywają wszystko, co trzeba. Przytrzymując chustę, by nie spadła (za nic nie potrafię jej tak ułożyć, by sama się trzymała...), z ciekawości rozglądam się po wnętrzu. Całość jest tak odnowiona, że nic w środku nie wskazuje na to, iż budowla ta ma już prawie osiemset lat...
Po wyjściu z meczetu błądzę po niewielkich uliczkach tuż za nim. Znajduje się tam sporo historycznych budynków, a turyści się tu prawie nie zapuszczają - panuje cisza i spokój. Myślę przez chwilę, czy by nie wejść do muzeum islamskiego, ale rezygnuję z tego pomysłu - mam zaledwie jeden dzień na zwiedzenie obu części Nikozji, a do tego pogoda naprawdę dopisuje. Nie chcę marnować czasu na wchodzenie do wnętrz, wolę pospacerować po mieście i poczuć jego klimat.
Kiedy głodnieję, nie mam najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca na lunch. Knajpek, barów i restauracji jest tutaj zatrzęsienie, choć trzeba przyznać, że ogromna większość z nich serwuje po prostu kebab... Za 10€ można się tu spokojnie najeść i napić, w każdym barze dostaniemy tureckie piwo Efes. Wszyscy też mówią po angielsku, choć jeden kelner uparcie odzywał się do mnie po niemiecku, odkąd usłyszał, że z jedną panią rozmawiałam chwilę po polsku. Nie rozumiem kompletnie, skąd mu to się wzięło, ale na szczęście wybrał język, którym jestem w stanie się jako tako posługiwać ;).
Najedzona wybieram się na dalsze zwiedzanie - tym razem zaglądając do Büyük Han, kolejnego must-see Lefkoşy. To największy karawanseraj (taka zajezdnia dla karawan) na Cyprze, wybudowany w 1572 r., zaraz po najeździe Imperium Otomańskiego. W centrum Büyük Han znajduje się niewielki, okrągły meczet, choć ze względu na jego rozmiary słuszniej by było nazwać tę budowlę po prostu miejscem modlitewnym. Na dziedzińcu rozłożyły się restauracje, a pod arkadami liczne sklepy z pamiątkami. Tu znajduję też pierwszy punkt pocztowy w okolicy, który okazuje się malutką skrzynką zawieszoną pomiędzy pamiątkami. Ciekawe, czy cokolwiek wysłane stąd dojdzie do Europy - na tureckich znaczkach, to pewnie przez Turcję...
Spacerując dalej, docieram do głównego placu miasta - Sarayönü. Na samym jego środku stoi wysoka kolumna wenecka, a sam plac otaczają kawiarenki, bank, policja, poczta... Tu też trafiam na jedyny działający bankomat ;). Najbardziej charakterystyczny budynek mieścił za czasów brytyjskich sądy, a jego neoklasyczny wygląd do dziś przyciąga wzrok. Szkoda tylko, że pod jego budowę Brytyjczycy poświęcili stojący tu wcześniej historyczny pałacyk...
Samo centrum Lefkoşy wydaje się dość zadbane, choć jeśli się dokładniej przyjrzeć, wcale takie nie jest. Brud i zniszczenia toną pod stertami produktów na sprzedaż i kolorowych reklam. Jedynie historyczne zabytki są regularnie odnawiane dzięki pomocy UNESCO. Wystarczy jednak odbić nieco w bok, oddalić się od głównych ulic (wciąż w obrębie murów miejskich) i zobaczymy inną Lefkoşę. Zniszczoną, biedną i często rozpadającą się... A między zabitymi deskami drzwiami i rozpadającymi się ścianami niepodzielnie królują koty, których na Cyprze jest pełno. Mimo tego dość nieprzyjemnego wrażenia, na grecką stronę Nikozji wracam zachwycona. Turecka część stolicy ma niesamowitą atmosferę, ludzie są bardzo przyjaźni, zabytki ciekawe... i zdecydowanie bardziej podobało mi się po tej stronie ;).
0 Komentarze