Pomysł na... jednodniowy wypad z Wiednia. Podpytałam współpracowników, poszukałam połączeń kolejowych w rozsądnych cenach i mój wybór padł na Linz. Wracając wieczorem do Wiednia, pomyślałam sobie, że moi koledzy z pracy kompletnie nie doceniają tego trzeciego co do wielkości miasta Austrii. To miasto przemysłowe, ale na pewno jest tam coś turystycznego do zobaczenia. Akurat na jednodniowy wypad. Pewnie nawet jakieś muzea tam są, w końcu w każdym mieście są jakieś muzea! - takie komentarze słyszałam przed wyjazdem. Linz skojarzył mi się trochę z naszą Łodzią - to też takie przemysłowe miasto, kompletnie niedoceniane przez rodaków, a które potrafi bardzo pozytywnie zaskoczyć, kiedy turysta postanowi tam jednak zajrzeć... :)
Do Linzu docieram około 10:30 w jedną z lutowych sobót. Jest słonecznie i dość ciepło - coś w okolicy 10 stopni na plusie, nie jestem przyzwyczajona do takich temperatur w połowie lutego... ;) Idę z dworca do centrum miasta - to niespełna dwudziestominutowy spacer, a pozwala lepiej rozejrzeć się po okolicy. Jak zwykle w informacji turystycznej sięgam po mapkę i foldery informacyjne, bo - wstyd się przyznać - moja wiedza o Linzu nie jest zbyt powalająca. W gruncie rzeczy pierwsze skojarzenie, które mam z tym miastem, to Adolf Hitler, który spędził tu młodość i chciał zmienić Linz w ośrodek kulturalny III Rzeszy. To tu miała powstać ogromna galeria sztuki, do której rabowano dzieła sztuki z całej Europy, w tym i z okupowanej Polski. Jakby nie patrzeć, nie jest to najbardziej pozytywne skojarzenie. Starając się nie myśleć o tym aspekcie, skupiam się na odkrywaniu Linzu od zera.
Po krótkim spacerze zauważam pierwszy kościół i, swoim zwyczajem, nie mogę przejść obok niebo obojętnie ;). Pochodząca z pierwszej połowy XIX wieku świątynia to kościół ewangelicki Marcina Lutra. Natychmiast zwracam uwagę, że w przeciwieństwie do pobliskich kościołów katolickich, ten ewangelicki nie znajduje się przy głównej drodze, ale kawałek dalej. Dzięki temu mogę się mu przyjrzeć dobrze dookoła, choć oczywiście nie taki był pierwotny zamysł. Świątynię zbudowano dzięki wydanemu w 1781 roku Patentowi tolerancyjnemu (Toleranzpatent), który przyznawał protestantom i prawosławnym prawa zbliżone katolikom. To zbliżone polegało między innymi na tym właśnie, że protestantom - owszem - wolno było zbudować swoją świątynię, ale wyjście na główną drogę mogły mieć tylko kościoły katolickie.
Parę kroków dalej trafiam na inną świątynię - tym razem katolicką, więc położoną już przy samej Landstraße. To kościół karmelitów (Karmelitenkirche), wybudowany na przełomie XVII i XVIII wieku w stylu barokowym. Świątynia jest dość prosta jak na barok, a - jeśli wierzyć Wikipedii - zasłynęła w Austrii nie ze względu na swoje walory artystyczne, ale raczej dzięki tak zwanej Aferze konfesjonału (Beichtstuhl-Affäre) z lat 1871-72. W gazecie Linzer Tages-Post ukazał się artykuł napisany przez ojca młodej dziewczyny, którą molestował seksualnie jeden z karmelitów. Potem kilka innych gazet podchwyciło temat i okazało się, że to nie jedyny przypadek takich zachowań księży. W dzisiejszych czasach molestowanie seksualne i pedofilia w kościele już chyba nikogo nie dziwi, ale wtedy wywołało to ogromny skandal. A i tak skończyło się na tym, że dziewczynie nikt nie uwierzył, ksiądz zaś zgłosił sprawę jako naruszenie swojego honoru i to w końcu redakcja gazety, która opublikowała list, musiała zapłacić grzywnę.
Docieram w końcu do głównego placu (Hauptplatz), zaskakująco pustego mimo słonecznej soboty. Ma on powierzchnię ok. 13,200 m² i zazwyczaj - choć akurat nie tego dnia ;) - odbywają się tam wszystkie ważniejsze wydarzenia miejskie. Głównym punktem placu jest marmurowa kolumna Św. Trójcy, postawiona w 1723 roku. Dookoła znajdziemy też kilka z ważniejszych budynków w mieście, w tym ratusz (a w nim informację turystyczną) czy Akademię Sztuki oraz Designu Industrialnego.
Hauptplatz położony jest tuż przy brzegu Dunaju i mostem Nibelungenbrücke możemy łatwo przedostać się na drugą stronę rzeki. Warto to zrobić, bo na drugim brzegu znajduje się Ars Electronica, najsłynniejsze muzeum Linzu. Również po drugiej stronie wznosi się wzgórze Pöstlingberg, z którego można spojrzeć na miasto z góry - żeby oszczędzić sobie jednak spaceru, warto wsiąść na placu głównym w tramwaj Pöstlingbergbahn, który zawiezie nas na sam szczyt wzgórza. Podobno, jeśli wybrać się na spacer wzdłuż Dunaju, trafi się do dzielnicy portowej pełnej murali - nie miałam niestety tyle czasu, by zobaczyć to na własne oczy. Cóż, jest kolejny powód, żeby wrócić do Linzu :).
Mając zaledwie jeden dzień na spacer po mieście, trzymałam się południowego brzegu Dunaju. Tylko w tej części miasta było wystarczająco dużo ciekawostek, które zajęły mi niemal cały czas do odjazdu pociągu. Zdecydowanie warta uwagi jest Nowa Katedra, o której już pisałam nieco wcześniej na blogu. Inną ciekawą świątynią jest Kościół Urszulanek, późnobarokowa perełka z połowy XVIII wieku.
Jeśli pogoda sprzyja, lubię sobie po prostu pobłądzić wąskimi uliczkami starego miasta - gdziekolwiek bym nie była. W Linzu zatem robię to samo. Na jednym z niepozornych budynków trafiam na tabliczkę, że w 1762 roku mieszkał tam sam Mozart. Choć tylko przez miesiąc, ale hej, zawsze jest się czym chwalić, prawda? ;)
Jednym z miejsc, które wpadły mi w oko jest Linzer Landhaus - siedziba parlamentu Górnej Austrii. Budynek powstawał między 1568 a 1658 rokiem i nawet z zewnątrz widać, że jest to niemała ciekawostka architektoniczna. Wnętrza też podobno są piękne, ale tego już nie dane mi było sprawdzić. Charakterystyczne krużganki wokół dziedzińca przywodzą mi na myśl też Landhaus w Grazu, choć jednak w porównaniu z Grazem nie wydają się już tak zachwycające... :)
Podchodzę też pod Zamek, w którym mieści się muzeum miejskie, ale nie decyduję się wejść do środka - nie mam już zbyt wiele czasu i nieszczególnie interesują mnie wystawy prezentowane w muzeum. Kiedy zbieram się z powrotem na dworzec, jestem już pewna, że do Linzu wrócę. Nie byłam w zamku, w Starej Katedrze, w najstarszym kościele św. Marcina, nie widziałam murali na wybrzeżu... Nie wiem, jak można planować Linz na jeden dzień, jeśli się chce wejść gdziekolwiek do środka! Na szczęście mieszkając w Wiedniu, nie muszę planować dwudniowych wypadów do Linzu. W gruncie rzeczy, nawet korzystając z transportu publicznego, bardziej opłaca się wyskoczyć z Wiednia do Linzu dwa razy na jeden dzień, niż szukać tutaj noclegu. Pociąg jedzie zaledwie godzinę, a bilety można dostać bez problemu za 9€ w jedną stronę. A śmiem wątpić, bym za 18€ znalazła tu jakikolwiek nocleg... ;)
Po krótkim spacerze zauważam pierwszy kościół i, swoim zwyczajem, nie mogę przejść obok niebo obojętnie ;). Pochodząca z pierwszej połowy XIX wieku świątynia to kościół ewangelicki Marcina Lutra. Natychmiast zwracam uwagę, że w przeciwieństwie do pobliskich kościołów katolickich, ten ewangelicki nie znajduje się przy głównej drodze, ale kawałek dalej. Dzięki temu mogę się mu przyjrzeć dobrze dookoła, choć oczywiście nie taki był pierwotny zamysł. Świątynię zbudowano dzięki wydanemu w 1781 roku Patentowi tolerancyjnemu (Toleranzpatent), który przyznawał protestantom i prawosławnym prawa zbliżone katolikom. To zbliżone polegało między innymi na tym właśnie, że protestantom - owszem - wolno było zbudować swoją świątynię, ale wyjście na główną drogę mogły mieć tylko kościoły katolickie.
Parę kroków dalej trafiam na inną świątynię - tym razem katolicką, więc położoną już przy samej Landstraße. To kościół karmelitów (Karmelitenkirche), wybudowany na przełomie XVII i XVIII wieku w stylu barokowym. Świątynia jest dość prosta jak na barok, a - jeśli wierzyć Wikipedii - zasłynęła w Austrii nie ze względu na swoje walory artystyczne, ale raczej dzięki tak zwanej Aferze konfesjonału (Beichtstuhl-Affäre) z lat 1871-72. W gazecie Linzer Tages-Post ukazał się artykuł napisany przez ojca młodej dziewczyny, którą molestował seksualnie jeden z karmelitów. Potem kilka innych gazet podchwyciło temat i okazało się, że to nie jedyny przypadek takich zachowań księży. W dzisiejszych czasach molestowanie seksualne i pedofilia w kościele już chyba nikogo nie dziwi, ale wtedy wywołało to ogromny skandal. A i tak skończyło się na tym, że dziewczynie nikt nie uwierzył, ksiądz zaś zgłosił sprawę jako naruszenie swojego honoru i to w końcu redakcja gazety, która opublikowała list, musiała zapłacić grzywnę.
Docieram w końcu do głównego placu (Hauptplatz), zaskakująco pustego mimo słonecznej soboty. Ma on powierzchnię ok. 13,200 m² i zazwyczaj - choć akurat nie tego dnia ;) - odbywają się tam wszystkie ważniejsze wydarzenia miejskie. Głównym punktem placu jest marmurowa kolumna Św. Trójcy, postawiona w 1723 roku. Dookoła znajdziemy też kilka z ważniejszych budynków w mieście, w tym ratusz (a w nim informację turystyczną) czy Akademię Sztuki oraz Designu Industrialnego.
Hauptplatz położony jest tuż przy brzegu Dunaju i mostem Nibelungenbrücke możemy łatwo przedostać się na drugą stronę rzeki. Warto to zrobić, bo na drugim brzegu znajduje się Ars Electronica, najsłynniejsze muzeum Linzu. Również po drugiej stronie wznosi się wzgórze Pöstlingberg, z którego można spojrzeć na miasto z góry - żeby oszczędzić sobie jednak spaceru, warto wsiąść na placu głównym w tramwaj Pöstlingbergbahn, który zawiezie nas na sam szczyt wzgórza. Podobno, jeśli wybrać się na spacer wzdłuż Dunaju, trafi się do dzielnicy portowej pełnej murali - nie miałam niestety tyle czasu, by zobaczyć to na własne oczy. Cóż, jest kolejny powód, żeby wrócić do Linzu :).
Mając zaledwie jeden dzień na spacer po mieście, trzymałam się południowego brzegu Dunaju. Tylko w tej części miasta było wystarczająco dużo ciekawostek, które zajęły mi niemal cały czas do odjazdu pociągu. Zdecydowanie warta uwagi jest Nowa Katedra, o której już pisałam nieco wcześniej na blogu. Inną ciekawą świątynią jest Kościół Urszulanek, późnobarokowa perełka z połowy XVIII wieku.
Jeśli pogoda sprzyja, lubię sobie po prostu pobłądzić wąskimi uliczkami starego miasta - gdziekolwiek bym nie była. W Linzu zatem robię to samo. Na jednym z niepozornych budynków trafiam na tabliczkę, że w 1762 roku mieszkał tam sam Mozart. Choć tylko przez miesiąc, ale hej, zawsze jest się czym chwalić, prawda? ;)
Jednym z miejsc, które wpadły mi w oko jest Linzer Landhaus - siedziba parlamentu Górnej Austrii. Budynek powstawał między 1568 a 1658 rokiem i nawet z zewnątrz widać, że jest to niemała ciekawostka architektoniczna. Wnętrza też podobno są piękne, ale tego już nie dane mi było sprawdzić. Charakterystyczne krużganki wokół dziedzińca przywodzą mi na myśl też Landhaus w Grazu, choć jednak w porównaniu z Grazem nie wydają się już tak zachwycające... :)
Podchodzę też pod Zamek, w którym mieści się muzeum miejskie, ale nie decyduję się wejść do środka - nie mam już zbyt wiele czasu i nieszczególnie interesują mnie wystawy prezentowane w muzeum. Kiedy zbieram się z powrotem na dworzec, jestem już pewna, że do Linzu wrócę. Nie byłam w zamku, w Starej Katedrze, w najstarszym kościele św. Marcina, nie widziałam murali na wybrzeżu... Nie wiem, jak można planować Linz na jeden dzień, jeśli się chce wejść gdziekolwiek do środka! Na szczęście mieszkając w Wiedniu, nie muszę planować dwudniowych wypadów do Linzu. W gruncie rzeczy, nawet korzystając z transportu publicznego, bardziej opłaca się wyskoczyć z Wiednia do Linzu dwa razy na jeden dzień, niż szukać tutaj noclegu. Pociąg jedzie zaledwie godzinę, a bilety można dostać bez problemu za 9€ w jedną stronę. A śmiem wątpić, bym za 18€ znalazła tu jakikolwiek nocleg... ;)
0 Komentarze