Advertisement

Main Ad

Barcelona - Dzień 4 - Kościoły, La Rambla i plaża

Kiedy zwiedzamy Dzielnicę Gotycką w Barcelonie, podchodzimy też pod katedrę. Nie wchodzimy jednak do środka - odstrasza nas masakryczna kolejka ciągnąca się przez cały plac. Mniej więcej do południa wejście jest za darmo i większość turystów postanowiła skorzystać z tej możliwości. My też stwierdziliśmy, że nie jest to zły pomysł - pod warunkiem, że przyjedzie się tu z samego rana, zaraz po otwarciu świątyni. Kiedy docieramy na miejsce w poniedziałkowy poranek, całość wygląda zdecydowanie inaczej - ludzi na placu niewiele, a do wejścia kolejki właściwie nie ma. Ochroniarz przy bramce zagląda tylko do plecaka, po czym ruchem ręki zaprasza do wejścia. W końcu można zwiedzić i katedrę!
Jako że katedra św. Eulalii (Catedral de la Santa Creu i Santa Eulàlia) to jedna z głównych perełek Dzielnicy Gotyckiej, została naturalnie wybudowana w tym właśnie stylu. Świątynię budowano pomiędzy XIII a XV wiekiem na pozostałościach poprzednich kościołów. Piękne, delikatnie oświetlone wnętrze na pewno wywiera wrażenie, choć po Sagradzie Familii oraz potężnej katedrze w Gironie, ta w Barcelonie nie wydaje się już tak duża.
We wnętrzu katedry znajduje się sporo ciekawostek, w tym chociażby krzyż z jednego ze statków biorących udział w bitwie morskiej pod Lepanto w 1571 roku (zwycięstwo Ligi Świętej nad Imperium Osmańskim) albo grobowiec św. Eulalii. Swoją drogą, uważa się, że ta pochodząca z okolic Barcelony dziewczynka zginęła śmiercią męczeńską w wieku trzynastu lat i dlatego na terenie katedry zawsze trzyma się trzynaście żywych gęsi. Łażą sobie one wokół niewielkiego stawu, przy wyjściu ze świątyni, a teren zielony otaczają klimatyczne krużganki.
Żeby pozostać w klimacie kościołów gotyckich, prosto z katedry kierujemy się do kolejnej świątyni - Bazyliki Santa Maria del Mar. To tutaj, a nie w prawdziwej katedrze, rozgrywała się akcja powieści Falconesa Katedra w Barcelonie, która od kilku tygodni czeka na swoją kolej na moim czytniku ;). Plac przed bazyliką jest niewielki, ze wszystkich stron ogrodzony budynkami, więc nie da się nawet ująć kościoła na jednym zdjęciu - szybko się z tym poddaję i od razu wchodzę do środka.
Uwielbiam gotyk w architekturze sakralnej, więc - znając jedynie dość słabo hiszpański - próbuję jak najwięcej ogarnąć z tablic informacyjnych... po katalońsku, bo jakże by inaczej ;). Bazylikę wybudowano w XIV wieku, jednak już kilkadziesiąt lat po ukończeniu prac trzeba je było zacząć od nowa, bo potężne trzęsienie ziemi zniszczyło część świątyni w 1428 roku. Ucierpiała wtedy część witraży, w tym główna rozeta, które zostały odtworzone w drugiej połowie XV wieku i zachowały się do dziś. Niewiele więcej z oryginalnego wystroju zostało - pożar w 1936 roku zniszczył ołtarz, obrazy i wiele innych dekoracji wnętrza...
Katedra i bazylika były dla nas punktami obowiązkowymi na mapie Barcelony, po ich odwiedzeniu planowaliśmy skierować się już na słynną ulicę La Rambla. Po drodze natrafiliśmy jednak na jeszcze jeden kościół, do którego postanowiliśmy zajrzeć - kolejna bazylika mniejsza, tym razem jednak w stylu barokowym. Jeśli wierzyć internetom, Bazylika La Merce jest najpopularniejszą przedstawicielką tego stylu w Barcelonie. Świątynię wybudowano w drugiej połowie XVIII wieku, ucierpiała jednak znacznie podczas hiszpańskiej wojny domowej w latach 1936-39 - po wojnie trzeba było m.in. od nowa stawiać kopułę.
Bazylika Matki Boskiej Miłosierdzia stanowi niesamowity kontrast do dwóch uprzednio odwiedzonych świątyń. Jest zdecydowanie mniejsza, bardziej kompaktowa... i - jak na barok przystało - znacznie piękniej zdobiona. I choć osobiście wolę gotycką strzelistość, to barokowej bazylice też nie można odmówić wdzięku. Ciekawostką jest tu wizerunek Matki Boskiej, patronki świątyni, umiejscowiony na wzniesieniu nad ołtarzem. Można się tam dostać schodami od tyłu i spojrzeć z góry na wnętrze kościoła - jak często brakuje mi takiej perspektywy w wielu świątyniach!
Wystarczy jednak kościołów jak na jeden dzień - czas w końcu zawitać na główną turystyczną ulicę Barcelony. La Rambla to deptak, który w sezonie zapewne przemierzają tłumy. W kwietniu nie jest na szczęście tak źle, choć dla bezpieczeństwa własnego portfela plecak trzymam na brzuchu i nie spuszczam go z oczu - sporo mijanych osób zachowuje się zresztą podobnie. Barcelona słynie z kieszonkowców, a takie miejsca są dla nich zapewne rajem ;).
Na Rambli jest wszystko, co może przyciągnąć oko turysty - poprzebierane postacie, stragany z pamiątkami, obrazami i karykaturami, no i mnóstwo niewielkich knajpek. Nie zatrzymujemy się tu, choć ceny są zaskakująco niskie, biorąc pod uwagę, że jest to przecież centrum Barcelony. Moją uwagę przykuwają za to ogromne drinki stojące na wielu stolikach. Pewnie przez cały dzień nie dałabym rady tego wypić, ale zawsze można choć zdjęcie zrobić ;).
Odbijając w bok do Carrer Nou de la Rambla, trafiamy na Palau Güell - pałacyk zaprojektowany dla Güella przez samego Gaudiego w latach 1886-88. Znajdujący się na liście UNESCO budynek nie rzuca się w oczy tak jak inna twórczość Gaudiego - zwłaszcza, że w ciasnej zabudowie ciężko mu się dobrze przyjrzeć. Pałac można zwiedzać z przewodnikiem - we wszystkie dni poza poniedziałkami, więc tylko przyglądamy się z zewnątrz i wracamy na La Ramblę.
Kolejną położoną w tej okolicy ciekawostką jest bazar La Boqueria. Tutaj to dopiero zaczyna się tłum! ;) Halę targową wybudowano tu w połowie XIX wieku, a w 1913 roku dodano charakterystyczną bramę przy wejściu, jednak - jak to zwykle bywa - plac targowy istniał w tym miejscu już od wieków. A w środku jest wszystko - od suszonych owoców, przez słodycze, mięso, sery, owoce morza, aż po różnorodne napoje. Ceny nieco wywindowane w górę, ale czego innego człowiek by się spodziewał w takim miejscu? Fajne jest, że wiele produktów można kupić w niewielkich ilościach, ot na spróbowanie - i tak sobie chodzimy, podjadając suszone truskawki i kawałki różnych serów ;).
La Rambla kończy się na Placu Katalońskim (Plaça de Catalunya), pełnym latających wszędzie wokół gołębi. Poza tym, jak na centrum miasta przystało, mamy tu fontanny, pomniki, sklepy z górnej półki i drogie hotele... Wystarczy, by nie zostać tu zbyt długo ;).
Z placu odbijamy nieco w bok i kierujemy się do jeszcze jednej architektonicznej ciekawostki, zaprojektowanej - dla urozmaicenia - nie przez Gaudiego, ale przez Lluisa Domènecha i Montanera. Pałac Muzyki Katalońskiej powstał na początku XX wieku, a od 1971 roku znajduje się na liście zabytków narodowych.
Charakterystyczny budynek, w którym do dziś odbywają się liczne koncerty, można zwiedzać i nawet początkowo o tym myśleliśmy. Jednak chcieliśmy pozwiedzać na własną rękę, a okazało się, że taka możliwość istnieje tylko w sezonie. Poza nim trzeba zapłacić 20€ za godzinną trasę z przewodnikiem (gdyby był to chociaż audio-guide...), więc tym razem sobie odpuściliśmy. Zajrzeliśmy tylko na chwilę do pięknie zdobionej hali wejściowej, po czym zaczęliśmy się kierować do restauracji na obiad.
Po południu pogoda zdecydowanie się poprawiła, więc wybór jest oczywisty - idziemy na plażę, zwłaszcza, że od początku bardzo tego chciała dziewczyna mojego brata. To kilkudziesięciominutowy spacer, który się nieco wydłuża, gdy przez przypadek zachodzimy na cypelek, na którym znajduje się Akwarium - dalej nie przejdziemy i trzeba się trochę cofać ;). Na szczęście jest ciepło i słonecznie, wzdłuż wybrzeża biegnie piękna promenada, więc czego chcieć więcej? ;)
Nie ma tu zbyt wielu masochistów chętnych na kąpiel w jeszcze zimnym morzu, ale spacer po plaży i dłuższa przerwa na pobliskiej ławeczce są zawsze w cenie ;). Na brzegu rysuje się charakterystyczny kształt hotelu W Barcelona, przywodzący mi trochę na myśl Dubaj.
To była bardzo potrzebna końcówka dnia - choć w Barcelonie jest mnóstwo do zobaczenia, chwila odpoczynku na plaży (ale naprawdę chwila, bo co się będziemy lenić ;) ) to rzecz bardzo wskazana!

Prześlij komentarz

0 Komentarze