Strefa Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej to jedno z takich miejsc, które od dawna mnie ciągnęło, zwłaszcza po przeczytaniu genialnego reportażu Swietłany Aleksijewicz pt. Czarnobylska modlitwa. Kiedy udało mi się znaleźć tanie bilety do Kijowa na długi czerwcowy weekend, pomyślałam, że oto właśnie nadarzyła się okazja... ;). Zaczęłam przeglądać oferty ukraińskich agencji, bo wizyty w Czarnobylu prawie nie można zaplanować na własną rękę. Ceny we wszystkich agencjach były dość podobne, więc wybrałam tę największą, cieszącą się też bardzo dobrą opinią w internecie - Chornobyl Tour. Za jednodniowy wyjazd zapłaciłam tam 99 dolarów, dodatkowe 5 dolarów za lunch, bo jednak cały dzień na kanapkach mi się nie widział. Za pośrednictwem PayPala zapłaciłam od razu 25% zaliczki, resztę zaś miałam dopłacić już podczas zbiórki przy autokarze. Chornobyl Tour przyjmuje płatności w dolarach, euro i hrywnach, po podanym mailowo kursie. Zatem zapłaciłam zaliczkę, dostałam potwierdzenie, a na trzy dni przed samym wyjazdem również dane kontaktowe do przewodników i przypomnienie o szczegółach wycieczki. I z rosnącym podekscytowaniem czekałam na wyjazd na Ukrainę... :)
W niedzielę o 7:30 stawiłam się przy dworcu centralnym w Kijowie, skąd miał nastąpić odjazd. Szybko rzucił mi się w oczy niewielki busik z napisem Chornobyl-Tour, ale okazało się, że to nie wszystko - poza busikiem czekały też dwa duże autokary, tak wielka grupa się zebrała. Podobno serial Czarnobyl emitowany przez HBO zdziałał cuda dla ukraińskiej turystyki i ilość osób rezerwujących wycieczki na sezon letni jest wręcz nieporównywalna do ubiegłych wakacji. Ja jeszcze miałam szczęście i na początku czerwca moja grupa mieści się tylko w trzech busach ;). Wchodząc do środka, pokazuję paszport (dane podane podczas rezerwacji muszą się w 100% zgadzać z tymi w paszporcie, inaczej nie wpuszczą nas do Strefy Wykluczenia), płacę resztę kwoty i otrzymuję certyfikat z planem zwiedzania. Pod koniec wyjazdu przewodnik wpisuje też w rogu ilość promieniowania, które przyjęliśmy podczas tego dnia. Ot, specyficzna pamiątka... ;)
Podróż z Kijowa trwa około dwóch godzin. Na początku przewodnicy opowiadają nam w skrócie o katastrofie, którą cały czas nazywają wypadkiem. Z mapką w ręku informują nas, jaki mamy plan zwiedzania oraz co jeszcze udałoby się zobaczyć, gdybyśmy się kiedyś chcieli skusić na wycieczkę kilkudniową. Potem przechodzą do instrukcji bezpieczeństwa, które musimy podpisać - większość z nich została nam też wysłana wcześniej mailowo. Zatem podążamy za grupą i nie oddalamy się od przewodnika. Do większości budynków nie można wchodzić, bo po trzydziestu latach zaniedbania grożą zawaleniem. Obowiązkowo musimy mieć zakryte buty, długie spodnie oraz bluzki z długim rękawem (pomimo 30 stopni na dworze), bo nawet cienki materiał chroni przed niektórym rodzajem promieniowania. Zresztą po tylu latach to nie promieniowanie jest najgroźniejsze w Strefie Wykluczenia, ale drobinki toksycznych substancji, które wciąż znajdują się wszędzie wokół. Dlatego nie można siadać na ziemi ani nic na niej kłaść, nie można jeść na dworze (żeby nie połknąć z jedzeniem toksycznego kurzu), palić papierosów poza wyznaczonymi miejscami, a najlepiej w ogóle niczego nie dotykać ;). Na teren Strefy nie zostaniemy też wpuszczeni pod wpływem alkoholu, używek, ani z bronią u boku - jak to ujął przewodnik: z wszystkiego tego możecie potem w pełni korzystać po powrocie do Kijowa i bawcie się dobrze! ;) A póki co, po zapoznaniu się ze wszystkimi instrukcjami bezpieczeństwa, przez resztę podróży oglądamy film dokumentalny o katastrofie, by lepiej zgłębić temat.
Słyszałam już wcześniej, że sporo drobiazgów w Strefie Wykluczenia jest ustawionych. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że w całym domu nie zachowało się nic w całości, resztki mebli leżą poprzewracane na ziemi... a obok tego stoi sobie spokojnie stolik z rozłożonymi na nim książkami, gazetami czy maskotkami? Mimo to gazety czy kalendarze z 1986 roku, podniszczone zabawki i poszarpane resztki ubrań robią upiorne wrażenie. Nawet jeśli człowiek ma świadomość, że zostały one tam ułożone już po katastrofie.
Duga, zwana Okiem Moskwy, to ogromny radar stworzony w okresie zimnej wojny. Obiekt funkcjonował przez dziesięć lat, od 1976 do 1986 roku, wyłączono go tuż po katastrofie. Miał na celu wychwytywanie sygnałów z zagranicy, by uniemożliwić Stanom atak na Związek Radziecki. Swoją drogą, choć istnienie radaru było ukrywane przez obywatelami ZSRR, to na świecie już o nim wiedziano - Duga emitowała sygnał, który zakłócał radioodbiorniki charakterystycznym dźwiękiem. Czarnobylski radar został więc na świecie przezwany rosyjskim dzięciołem. Konstrukcja kosztowała niewyobrażalne pieniądze (podobno ok. połowę tej kwoty, którą wydano przez lata na niwelowanie skutków wybuchu w elektrowni), a tak naprawdę nigdy nie działała poprawnie i jej wad nie udało się usunąć do czasu katastrofy i całkowitego wyłączenia radaru.
Razem z grupą podchodzimy do radaru, którego rozmiary z bliska robią niesamowite wrażenie. Przewodnik mówi, że ze względów bezpieczeństwa trzeba było usunąć drabinki umożliwiające wejście na konstrukcję. Strefa Wykluczenia boryka się z niemałą ilością osób, które nielegalnie przekraczają granicę i, nie zważając na zagrożenia, odkrywają okolicę na własną rękę. Ktoś też próbował się wspinać na Dugę i, niestety, upadek z wysokości zakończył się śmiercią.
Najgłośniej było jednak, gdy przejeżdżaliśmy przez tzw. Czerwony las. Była to okolica najbardziej skażona promieniowaniem, o czym ludzie przekonali się nieco później - kiedy zielony dotąd las nagle zaczął zmieniać barwę i obumierać. Oczywiście, wydano wtedy rozkaz, by las zrównać z ziemią, a pozostałe drzewa zakopać, ale projekt nie został zakończony - promieniowanie było zbyt silne i zbyt niebezpieczne dla pracowników. Gdy ludzie się stąd wynieśli, w lesie rozpanoszyła się natura... niestety, tak silne skażenie odbiło się także na roślinach i zwierzętach i odnotowano tu całkiem sporo mutacji. W efekcie obszar ten nazwano nawet Lasem cudów. Okolice te wciąż stanowią największy problem dla władz, bo w upalne ukraińskie lato wysuszone drzewa łatwo się zapalają. A każdy pożar to ogromne ilości radioaktywnych substancji znów dostających się do powietrza - miejscowa straż pożarna musi być więc w ciągłej gotowości. O wysokim poziomie promieniowania informują nas też liczniki Geigera, hałasujące w całym autokarze, kiedy przejeżdżamy przez las. To wciąż jedno z najbardziej skażonych miejsc na świecie, autokar nie może się tu nawet zatrzymać ani zwolnić, o wyjściu na zewnątrz nie ma nawet mowy. Podobno było to pierwsze miejsce na Ukrainie, gdzie wprowadzono zakaz poruszania się z minimalną prędkością - im krócej się przebywa w lesie, tym lepiej.
Zanim podjedziemy jeszcze pod samą elektrownię, czeka nas krótka przerwa na lunch w stołówce pracowniczej. Bo w Czarnobylu wciąż, na specjalnych warunkach, mieszka i pracuje całkiem sporo osób i muszą one gdzieś jeść. Przed wejściem na stołówkę poddajemy się kontroli, by sprawdzić nasz poziom napromieniowania, i dopiero, kiedy maszyna wyświetli słówko czysty, możemy przejść dalej. Są tu też łazienki, mają do tego mydło... Cywilizacja! ;) Co do samej stołówki, przewodnicy uprzedzali, by się nie nastawiać na nie wiadomo co - to są proste, tanie posiłki, które mają człowieka nasycić, a nie jakaś ekskluzywna restauracja. Ja tam byłam zachwycona, bo jedzenie było smaczne, a sama kantyna przypominała mi moją stołówkę szkolną z podstawówki. Kucharki w materiałowych chustkach na głowach nalewające barszczu i nakładające mięso z kaszą lub ryżem, do tego nieśmiertelny kompot... Po lunchu wszyscy znów zebraliśmy się w autokarze, nieco zniecierpliwieni - w końcu miał się zacząć główny etap wycieczki!
Autokar robi powolną rundkę wokół terenu elektrowni, byśmy mogli wszystkiemu się przyjrzeć z bliska. Cały kompleks zawierał cztery działające reaktory i dwa w budowie. Trzy pierwsze działały jeszcze po katastrofie i wyłączono je z użycia pomiędzy 1989 a 2000 rokiem. Czwarty, otoczony potężnym, sfinansowanym z międzynarodowych środków sarkofagiem, był przyczyną tragedii z 1986 roku. Reaktorów numer 5 i 6 nigdy nie ukończono - po katastrofie przerwano budowę i do dziś można tu zobaczyć niedokończone budynki otoczone zniszczonymi dźwigami.
Ku mojemu zaskoczeniu podjeżdżamy pod sam sarkofag, gdzie możemy wyjść z autokaru. Konstrukcja jest na tyle szczelna, że liczniki nawet nie alarmują o wysokim promieniowaniu - jest ono tutaj na takim samym poziomie, co w centrum przeciętnego dużego miasta. Przewodnik opowiada trochę o specyfice produkcji energii na Ukrainie (wciąż dominuje energia jądrowa), a także zaznacza, że jest to bezpieczna i bardzo ekologiczna metoda... Na co druga przewodniczka przerywa, wskazując ręką na sarkofag za swoimi plecami - dopóki nie wyleci w powietrze! Przez reaktorem robimy sobie zdjęcia grupowe, oglądamy fotografie sprzed lat, po czym czas zbierać się w dalszą podróż. Podobno kiedyś wycieczki miały tu jeszcze w planie dokarmianie sumów, które sięgały rekordowej wielkości. I nie ze względu na mutacje, ale bardziej przez fakt, że mogły tu żyć latami przez nikogo nie niepokojone - w końcu kto chciałby łowić ryby w Czarnobylu... Okazało się jednak, że ktoś chciał - a mianowicie naukowcy do badań, więc na chwilę obecną ogromnych ryb się tu już nie uświadczy.
W Prypeci wycieczka dzieli się na dwie grupy, byśmy nie zwiedzali w tłumie. Obie mają zobaczyć to samo, jednak w innej kolejności. Moje grupa startuje na głównym placu Prypeci, pod hotelem Polesie. Zbudowano go dla gości odwiedzających elektrownię jądrową, więc - jak na tamte czasy - miał on wysoki standard. Tutaj też zatrzymywali się przysłani z Moskwy urzędnicy i specjaliści, badający przyczyny katastrofy. Stojąc na centralnym placu, zdaję sobie sprawę, jak wiele tracę, będąc tu tylko na jednodniowej wycieczce. Na Prypeć mamy zaledwie godzinę i musimy trzymać się przewodnika, który wybiera dla nas najważniejsze miejsca. Przy kilkudniowym pobycie w Strefie Wykluczenia na miasto ma się cały dzień. Nie zaglądamy więc do szkoły, gdzie wciąż podobno leżą porozrzucane przybory szkolne i maski gazowe, ani do słynnej kawiarni na wybrzeżu rzeki, ani do szpitala... Nie możemy też wejść do bloków i innych budynków mieszkalnych. Swoją drogą, to ciekawe, czy na dłuższych wycieczkach wciąż można to robić - przewodnik informuje nas, że od jakiegoś czasu w Prypeci obowiązuje zakaz wchodzenia do budynków. Można zaglądać przez wyważone drzwi czy wybite okna, ale nie można wchodzić do środka. Szybko okazuje się jednak, że zakazy zakazami, a życie życiem. Kiedy oddalamy się od centrum i w okolicy nie ma policji, przewodnik każe nam się zbić w grupę i prowadzi nas bezpiecznymi ścieżkami w parę miejsc, które przebijają się chyba na wszystkich zdjęciach z Prypeci. Prosi jedynie, by nie uwieczniać go na żadnym zdjęciu, żeby potem agencja nie miała problemów.
Zwracamy też uwagę na centrum kultury Energetyk - kiedyś jedna z głównych atrakcji Prypeci, dziś jedynie niszczejąca ruina. Zaglądając przez okna, widzimy plakaty propagandowe i portrety, wyciągnięte na szczyt gruzowiska. Przewodnik pozwala nam też przejść przez jedną salę, do uchylonych drzwi, za którymi znajduje się hala koncertowa. Resztki rusztowań i oświetlenia toną dziś w mroku, bo do pomieszczenia nie dociera prawie żadne światło - na szczęście lampa błyskowa w aparacie radzi sobie całkiem nieźle.
Ogromne wrażenie wywiera na mnie też supermarket, z którego już skradziono chyba wszystko, co dało się ukraść. Zardzewiałe koszyki na zakupy i tablice z nazwami działów w sklepie to jedyne, co jeszcze pozwala odróżnić to miejsce. Przewodnik wyjaśnia grupie, jak wielkim wyróżnieniem dla Prypeci jako miasta atomowego było posiadanie supermarketu. Przecież w tamtych czasach w ZSRR królował system kartkowy, a to, że miało się kartki, nie znaczyło, że dostanie się też dany produkt - w końcu sklepy świeciły pustkami. Tymczasem w Prypeci pracownicy elektrowni mogli bez większego problemu kupić dobra, o które ciężko było w Moskwie czy Kijowie.
Następnie przewodnik prowadzi nas do miejsca, które sam nazywa najbardziej turystycznym w Czarnobylu. Opuszczone wesołe miasteczko z zardzewiałym diabelskim młynem stało się już jednym z symboli Strefy Wykluczenia. Okazuje się, że ten park rozrywki tak naprawdę nigdy nie został uruchomiony - jego data otwarcia była przewidziana na 1 maja 1986 roku, a kilka dni wcześniej wybuchł reaktor i całą Prypeć ewakuowano w ciągu zaledwie kilku godzin. Ludność zapewniano, że to tylko czasowa ewakuacja, więc wzięli ze sobą tylko pieniądze i dokumenty. Pozwolono im wrócić po jakimś czasie na chwilę, by mogli zabrać resztę najpotrzebniejszych rzeczy, jednak wszystkie większe sprzęty i właściwie większość dobytku musieli zostawić w mieszkaniach. Na miejscu szybko pojawili się szabrownicy, którzy kradli na potęgę, nie dbając o swoje zdrowie, więc władze podjęły decyzję o oczyszczeniu budynków. Wszystko zostało wyrzucone z mieszkań przez okna i za pomocą buldożerów zniszczone i upchane w jedno miejsce, a potem zakopane. Mieszkania zatem świecą pustkami, budynki użyteczności publicznej są w większości zdewastowane... na ich tle wesołe miasteczko zachowało się zaskakująco dobrze. W końcu trudno ukraść diabelski młyn...
Ostatnie miejsca, do których zaglądamy w Prypeci, to ośrodki sportowe. Najpierw stadion całkowicie porośnięty drzewami - miejsce da się rozpoznać tylko po rozpadających się trybunach. Potem bocznym korytarzem i schodami przewodnik prowadzi nas w kolejne kultowe miejsce na mapie Prypeci. Na początku przechodzimy przez wielką halę sportową, której podłoga jest już w takim stanie, że trzeba uważnie stawiać każdy krok. Na ścianie wciąż przymocowane są tablice do gry w koszykówkę, choć sama obręcz już dawno zniknęła. Potem trafiamy do sali, w której znajduje się słynny basen Lazurowy. Jakkolwiek abstrakcyjnie to brzmi, pływalnia wciąż funkcjonowała po katastrofie (ze specjalnie przygotowaną podłogą i ścianami) - aż do 1998 roku!
Wyjeżdżając ze Strefy Wykluczenia, przechodzimy jeszcze jedną kontrolę stanu napromieniowania (jesteśmy czyści! ;) ), zatrzymujemy się na chwilę, by kupić pamiątki, i wracamy do Kijowa. W niedzielę wieczorem jedzie się bez problemów i w ukraińskiej stolicy jesteśmy ok. 20, czyli wycieczka - łącznie z dojazdem - zajęła dwanaście godzin. Czas zleciał niesamowicie szybko, a zwiedzanie było bardzo intensywne. To był zdecydowanie jeden z najciekawszych wyjazdów mojego życia i gorąco polecam każdemu, kogo choć trochę interesują takie nieco upiorne destynacje. Nie jest tanio, ale z drugiej strony... wrażenia niezapomniane :). Zaś jeśli chodzi o promieniowanie - podczas całego dnia pobytu w Strefie otrzymujemy dawkę promieniowania podobną do tej, co podczas godzinnego lotu samolotem. Czyli tak naprawdę bardziej mnie napromieniowała podróż Wiedeń-Kijów-Wiedeń niż zwiedzanie Czarnobyla. Wystarczy przestrzegać zasad, o których informują nas przewodnicy i wtedy zwiedzanie Strefy Wykluczenia będzie zupełnie bezpieczne :).
Podróż z Kijowa trwa około dwóch godzin. Na początku przewodnicy opowiadają nam w skrócie o katastrofie, którą cały czas nazywają wypadkiem. Z mapką w ręku informują nas, jaki mamy plan zwiedzania oraz co jeszcze udałoby się zobaczyć, gdybyśmy się kiedyś chcieli skusić na wycieczkę kilkudniową. Potem przechodzą do instrukcji bezpieczeństwa, które musimy podpisać - większość z nich została nam też wysłana wcześniej mailowo. Zatem podążamy za grupą i nie oddalamy się od przewodnika. Do większości budynków nie można wchodzić, bo po trzydziestu latach zaniedbania grożą zawaleniem. Obowiązkowo musimy mieć zakryte buty, długie spodnie oraz bluzki z długim rękawem (pomimo 30 stopni na dworze), bo nawet cienki materiał chroni przed niektórym rodzajem promieniowania. Zresztą po tylu latach to nie promieniowanie jest najgroźniejsze w Strefie Wykluczenia, ale drobinki toksycznych substancji, które wciąż znajdują się wszędzie wokół. Dlatego nie można siadać na ziemi ani nic na niej kłaść, nie można jeść na dworze (żeby nie połknąć z jedzeniem toksycznego kurzu), palić papierosów poza wyznaczonymi miejscami, a najlepiej w ogóle niczego nie dotykać ;). Na teren Strefy nie zostaniemy też wpuszczeni pod wpływem alkoholu, używek, ani z bronią u boku - jak to ujął przewodnik: z wszystkiego tego możecie potem w pełni korzystać po powrocie do Kijowa i bawcie się dobrze! ;) A póki co, po zapoznaniu się ze wszystkimi instrukcjami bezpieczeństwa, przez resztę podróży oglądamy film dokumentalny o katastrofie, by lepiej zgłębić temat.
WJAZD DO STREFY WYKLUCZENIA
Około godziny 10 docieramy do punktu kontrolnego w miejscowości Dytiatki. Spędzamy tam trochę czasu, bo przed nami w kolejce jest kilka autokarów, ale wszystko przebiega sprawnie. Najpierw dostajemy przepustki, które upoważniają nas do wjazdu do Strefy Wykluczenia - jest na nich wyszczególnione, którymi trasami możemy się poruszać. Oficjalnie nie jesteśmy turystami - w Czarnobylu nie ma turystyki uznanej przez władze. Jesteśmy więc grupą naukową, która jedzie, by się czegoś dowiedzieć, nauczyć. Będzie to trochę problemem, głównie dlatego, że w Strefie Wykluczenia nie ma właściwie infrastruktury turystycznej. Jedyny sklepik, gdzie można kupić pamiątki, ale też coś do jedzenia i picia, to niewielki punkt informacyjny jeszcze przed granicą. Ceny są dość wysokie, jak na ukraińskie warunki, ale z naszego punktu widzenia to wciąż normalnie ;). Czekamy mniej więcej pół godziny, aż przychodzi ktoś z kontroli i sprawdza nasze paszporty i przepustki. Przewodniczka jest zachwycona, że poszło tak sprawnie - podobno poprzedniego dnia czekali dobre 1,5 godziny, bo do Strefy wybierało się prawie 2000 turystów... Żeby wyobrazić sobie w ogóle, jak ogromna jest to liczba jak na Czarnobyl, wystarczy pomyśleć, że zaledwie parę lat temu Strefę odwiedzało 10-15 tysięcy osób... rocznie.
Tuż za granicą znajduje się niewielki budynek z toaletami - to jedyne miejsce poza stołówką pracowniczą, gdzie można skorzystać z toalety. W końcu oficjalnie nie ma tu turystów, więc po co coś dla turystów budować, prawda? Mydło czy papier toaletowy to luksus, o którym tu nikt pewnie nie słyszał, więc cieszmy się, że chociaż woda w kranie jest ;). Gdy wszyscy się już ogarnęli, wracamy do autokaru i wyruszamy, by zacząć zwiedzanie.
ZALESIE
Przewodnicy postanawiają na początku minąć Czarnobyl i zostawić sobie to miasteczko na sam koniec wycieczki. Zaczynamy za to od niewielkiej wsi zwanej Zalesie. Dziś to pojedyncze zabudowania ukryte wśród drzew - natura tutaj poradziła sobie świetnie przez ostatnie trzydzieści lat. Teraz nazwa jest bardzo na miejscu, choć podobno przed wybuchem rosnących tu gdzieniegdzie drzew nie można byłoby nawet nazwać lasem. Przewodniczka daje nam kilkanaście minut na swobodny spacer po zabudowaniach, uprzedzając, że nie są one zbyt ciekawe. Wiele budynków jest już mocno zniszczonych, podłoga i sufity często są pełne dziur, a wszystko, co było choć trochę wartościowe, dawno już rozkradziono.Słyszałam już wcześniej, że sporo drobiazgów w Strefie Wykluczenia jest ustawionych. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że w całym domu nie zachowało się nic w całości, resztki mebli leżą poprzewracane na ziemi... a obok tego stoi sobie spokojnie stolik z rozłożonymi na nim książkami, gazetami czy maskotkami? Mimo to gazety czy kalendarze z 1986 roku, podniszczone zabawki i poszarpane resztki ubrań robią upiorne wrażenie. Nawet jeśli człowiek ma świadomość, że zostały one tam ułożone już po katastrofie.
CZARNOBYL 2
Autokar odbija w mniejszą uliczkę i jazda trwa teraz znacznie wolniej. Czuć, że autobus co chwila lekko podskakuje na złączach betonowych płyt - już po samej drodze wprawny obserwator domyśliłby się, że wjeżdża na teren militarny. Przy surowych, ukraińskich zimach naprawianie standardowych dróg byłoby zbyt skomplikowane - zwłaszcza, jeśli chciałoby się zachować dane miejsce w tajemnicy. Zniszczoną betonową płytę mogą zaś wymienić na nową w kilka chwil sami żołnierze. Mimo to władze sowieckie wciąż ukrywały istnienie tutaj tajnego obiektu - na wszystkich mapach zaznaczano... opuszczony obóz wakacyjny dla dzieci. Wciąż zachował się przystanek autobusowy, ozdobiony w misie i pełen kolorów, postawiony tu specjalnie dla sprawiania pozorów. Cała okolica została dla niepoznaki nazwana Czarnobyl 2, a o ogromną, żelazną konstrukcję na horyzoncie nikt nie pytał. W końcu jak władza sowiecka mówi, że ta konstrukcja to obóz dla dzieci, to obywatel akceptuje, że tak wygląda obóz dla dzieci i koniec ;).Duga, zwana Okiem Moskwy, to ogromny radar stworzony w okresie zimnej wojny. Obiekt funkcjonował przez dziesięć lat, od 1976 do 1986 roku, wyłączono go tuż po katastrofie. Miał na celu wychwytywanie sygnałów z zagranicy, by uniemożliwić Stanom atak na Związek Radziecki. Swoją drogą, choć istnienie radaru było ukrywane przez obywatelami ZSRR, to na świecie już o nim wiedziano - Duga emitowała sygnał, który zakłócał radioodbiorniki charakterystycznym dźwiękiem. Czarnobylski radar został więc na świecie przezwany rosyjskim dzięciołem. Konstrukcja kosztowała niewyobrażalne pieniądze (podobno ok. połowę tej kwoty, którą wydano przez lata na niwelowanie skutków wybuchu w elektrowni), a tak naprawdę nigdy nie działała poprawnie i jej wad nie udało się usunąć do czasu katastrofy i całkowitego wyłączenia radaru.
Razem z grupą podchodzimy do radaru, którego rozmiary z bliska robią niesamowite wrażenie. Przewodnik mówi, że ze względów bezpieczeństwa trzeba było usunąć drabinki umożliwiające wejście na konstrukcję. Strefa Wykluczenia boryka się z niemałą ilością osób, które nielegalnie przekraczają granicę i, nie zważając na zagrożenia, odkrywają okolicę na własną rękę. Ktoś też próbował się wspinać na Dugę i, niestety, upadek z wysokości zakończył się śmiercią.
KOPACZE
Autokar zatrzymuje się przed pomnikiem poświęconym bohaterom Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, jak Sowieci zwykli nazywać II wojnę światową. Dalej biegnie ścieżka do opuszczonego przedszkola - miejsca jak z horroru, które często możemy zobaczyć na zdjęciach ze Strefy Wykluczenia. Brudne, rozpadające się łóżka, a wszędzie walają się resztki pościeli, ubrań, zabawek... Na ścianach wciąż wiszą tablice z różnymi kartkami, obrazkami, tekstami. Z dawnej biblioteki pozostały zapadające się półki, wokół których walają się wyrwane kartki z książek. Przyznam, że po opustoszałych domkach w Zalesiu te rozrzucone, pojedyncze przedmioty w Kopaczach robią niesamowite wrażenie. To także jedyne miejsce, gdzie zauważam kilka komarów. Firma uprzedzała nas wcześniej mailowo, żeby wziąć jakieś środki odstraszające owady, bo komarów podobno w Strefie Wykluczenia jest całe zatrzęsienie. Nie wiem, czy mieliśmy szczęście, czy organizatorzy nieco przesadzali, ale z Czarnobyla wyjechałam z zaledwie dwoma ugryzieniami ;).PRZEZ CZERWONY LAS DO REAKTORA
Chornobyl Tour oferuje też możliwość wypożyczenia na wycieczkę licznika Geigera - jest to urządzenie mierzące promieniowanie w mikrosiwertach na godzinę. Jak reklamują się na stronie agencji - Wyjazd do Czarnobylskiej strefy bez dozymetru to to samo, co jechać na normalną wycieczkę, zawiązawszy sobie oczy. Zdecydowanie nie zgadzam się z tym twierdzeniem, choć nie zaprzeczę, że taki licznik to fajna rzecz. Wypożyczenie kosztuje 10 dolarów i w naszym autokarze zdecydowało się na to zaledwie kilka osób - w tym, na moje szczęście, siedzący obok mnie Holender. Ja od początku wiedziałam, że takie urządzenie będzie mi bardziej przeszkadzać, bo sam aparat fotograficzny często wymaga przecież użycia obu rąk... Jednak Holender większość wycieczki spędził ze mną, wołając mnie nawet specjalnie, gdy urządzenie wskazywało gdzieś większe promieniowanie (wciąż były to jednak bezpieczne dawki, żeby nie było). Było to dość ciekawe doświadczenie, bo zdarzało się, że w całej okolicy promieniowanie było bardzo małe, a tu na przykład jeden przedmiot, kawałek studzienki kanalizacyjnej czy ziemia koło budynku sprawiały, że licznik wył jak szalony, informując o kilkakrotnie (a czasem i sporo więcej) wyższym promieniowaniu. A już pięć centymetrów dalej było spokojnie... - ot, jakiegoś kawałka nie udało się doczyścić ekipie odpowiedzialnej za doprowadzenie Czarnobyla do porządku.Najgłośniej było jednak, gdy przejeżdżaliśmy przez tzw. Czerwony las. Była to okolica najbardziej skażona promieniowaniem, o czym ludzie przekonali się nieco później - kiedy zielony dotąd las nagle zaczął zmieniać barwę i obumierać. Oczywiście, wydano wtedy rozkaz, by las zrównać z ziemią, a pozostałe drzewa zakopać, ale projekt nie został zakończony - promieniowanie było zbyt silne i zbyt niebezpieczne dla pracowników. Gdy ludzie się stąd wynieśli, w lesie rozpanoszyła się natura... niestety, tak silne skażenie odbiło się także na roślinach i zwierzętach i odnotowano tu całkiem sporo mutacji. W efekcie obszar ten nazwano nawet Lasem cudów. Okolice te wciąż stanowią największy problem dla władz, bo w upalne ukraińskie lato wysuszone drzewa łatwo się zapalają. A każdy pożar to ogromne ilości radioaktywnych substancji znów dostających się do powietrza - miejscowa straż pożarna musi być więc w ciągłej gotowości. O wysokim poziomie promieniowania informują nas też liczniki Geigera, hałasujące w całym autokarze, kiedy przejeżdżamy przez las. To wciąż jedno z najbardziej skażonych miejsc na świecie, autokar nie może się tu nawet zatrzymać ani zwolnić, o wyjściu na zewnątrz nie ma nawet mowy. Podobno było to pierwsze miejsce na Ukrainie, gdzie wprowadzono zakaz poruszania się z minimalną prędkością - im krócej się przebywa w lesie, tym lepiej.
Zanim podjedziemy jeszcze pod samą elektrownię, czeka nas krótka przerwa na lunch w stołówce pracowniczej. Bo w Czarnobylu wciąż, na specjalnych warunkach, mieszka i pracuje całkiem sporo osób i muszą one gdzieś jeść. Przed wejściem na stołówkę poddajemy się kontroli, by sprawdzić nasz poziom napromieniowania, i dopiero, kiedy maszyna wyświetli słówko czysty, możemy przejść dalej. Są tu też łazienki, mają do tego mydło... Cywilizacja! ;) Co do samej stołówki, przewodnicy uprzedzali, by się nie nastawiać na nie wiadomo co - to są proste, tanie posiłki, które mają człowieka nasycić, a nie jakaś ekskluzywna restauracja. Ja tam byłam zachwycona, bo jedzenie było smaczne, a sama kantyna przypominała mi moją stołówkę szkolną z podstawówki. Kucharki w materiałowych chustkach na głowach nalewające barszczu i nakładające mięso z kaszą lub ryżem, do tego nieśmiertelny kompot... Po lunchu wszyscy znów zebraliśmy się w autokarze, nieco zniecierpliwieni - w końcu miał się zacząć główny etap wycieczki!
Autokar robi powolną rundkę wokół terenu elektrowni, byśmy mogli wszystkiemu się przyjrzeć z bliska. Cały kompleks zawierał cztery działające reaktory i dwa w budowie. Trzy pierwsze działały jeszcze po katastrofie i wyłączono je z użycia pomiędzy 1989 a 2000 rokiem. Czwarty, otoczony potężnym, sfinansowanym z międzynarodowych środków sarkofagiem, był przyczyną tragedii z 1986 roku. Reaktorów numer 5 i 6 nigdy nie ukończono - po katastrofie przerwano budowę i do dziś można tu zobaczyć niedokończone budynki otoczone zniszczonymi dźwigami.
Ku mojemu zaskoczeniu podjeżdżamy pod sam sarkofag, gdzie możemy wyjść z autokaru. Konstrukcja jest na tyle szczelna, że liczniki nawet nie alarmują o wysokim promieniowaniu - jest ono tutaj na takim samym poziomie, co w centrum przeciętnego dużego miasta. Przewodnik opowiada trochę o specyfice produkcji energii na Ukrainie (wciąż dominuje energia jądrowa), a także zaznacza, że jest to bezpieczna i bardzo ekologiczna metoda... Na co druga przewodniczka przerywa, wskazując ręką na sarkofag za swoimi plecami - dopóki nie wyleci w powietrze! Przez reaktorem robimy sobie zdjęcia grupowe, oglądamy fotografie sprzed lat, po czym czas zbierać się w dalszą podróż. Podobno kiedyś wycieczki miały tu jeszcze w planie dokarmianie sumów, które sięgały rekordowej wielkości. I nie ze względu na mutacje, ale bardziej przez fakt, że mogły tu żyć latami przez nikogo nie niepokojone - w końcu kto chciałby łowić ryby w Czarnobylu... Okazało się jednak, że ktoś chciał - a mianowicie naukowcy do badań, więc na chwilę obecną ogromnych ryb się tu już nie uświadczy.
PRYPEĆ
Jedno z najbardziej znanych miast-widm na świecie zostało założone w 1970 roku i funkcjonowało zaledwie szesnaście lat. Mieszkało w nim około 50.000 osób, głównie pracowników elektrowni i ich rodzin - zresztą to dla nich stworzono Prypeć. Z samego Czarnobyla do elektrowni było za daleko (prawie 20 km), więc zbudowanie osiedli mieszkalnych bliżej, bo zaledwie 4 km od reaktorów, było tylko kwestią czasu. Autokar zatrzymuje się przed ogromnym, białym znakiem z nazwą miasta i rokiem jego założenia, gdzie większość grupy robi sobie zdjęcia. Po krótkiej jeździe docieramy też do obrzeży Prypeci, gdzie żołnierz wymienia pozdrowienia z przewodnikami i otwiera szlaban. Miasto-widmo, jak i cała strefa w odległości 10 km od reaktora, jest dodatkowo chronione i wymaga kolejnych kontroli. Jedziemy do centrum Prospektem Lenina, główną aleją, która w latach swojej świetności miała po dwa pasy w każdą stronę, oddzielone promenadą dla pieszych. Dziś w użyciu jest tylko jedna jezdnia, wszystko wokół pozarastało i tylko gdzieś wśród drzew migną stare znaki drogowe czy latarnie uliczne.W Prypeci wycieczka dzieli się na dwie grupy, byśmy nie zwiedzali w tłumie. Obie mają zobaczyć to samo, jednak w innej kolejności. Moje grupa startuje na głównym placu Prypeci, pod hotelem Polesie. Zbudowano go dla gości odwiedzających elektrownię jądrową, więc - jak na tamte czasy - miał on wysoki standard. Tutaj też zatrzymywali się przysłani z Moskwy urzędnicy i specjaliści, badający przyczyny katastrofy. Stojąc na centralnym placu, zdaję sobie sprawę, jak wiele tracę, będąc tu tylko na jednodniowej wycieczce. Na Prypeć mamy zaledwie godzinę i musimy trzymać się przewodnika, który wybiera dla nas najważniejsze miejsca. Przy kilkudniowym pobycie w Strefie Wykluczenia na miasto ma się cały dzień. Nie zaglądamy więc do szkoły, gdzie wciąż podobno leżą porozrzucane przybory szkolne i maski gazowe, ani do słynnej kawiarni na wybrzeżu rzeki, ani do szpitala... Nie możemy też wejść do bloków i innych budynków mieszkalnych. Swoją drogą, to ciekawe, czy na dłuższych wycieczkach wciąż można to robić - przewodnik informuje nas, że od jakiegoś czasu w Prypeci obowiązuje zakaz wchodzenia do budynków. Można zaglądać przez wyważone drzwi czy wybite okna, ale nie można wchodzić do środka. Szybko okazuje się jednak, że zakazy zakazami, a życie życiem. Kiedy oddalamy się od centrum i w okolicy nie ma policji, przewodnik każe nam się zbić w grupę i prowadzi nas bezpiecznymi ścieżkami w parę miejsc, które przebijają się chyba na wszystkich zdjęciach z Prypeci. Prosi jedynie, by nie uwieczniać go na żadnym zdjęciu, żeby potem agencja nie miała problemów.
Zwracamy też uwagę na centrum kultury Energetyk - kiedyś jedna z głównych atrakcji Prypeci, dziś jedynie niszczejąca ruina. Zaglądając przez okna, widzimy plakaty propagandowe i portrety, wyciągnięte na szczyt gruzowiska. Przewodnik pozwala nam też przejść przez jedną salę, do uchylonych drzwi, za którymi znajduje się hala koncertowa. Resztki rusztowań i oświetlenia toną dziś w mroku, bo do pomieszczenia nie dociera prawie żadne światło - na szczęście lampa błyskowa w aparacie radzi sobie całkiem nieźle.
Ogromne wrażenie wywiera na mnie też supermarket, z którego już skradziono chyba wszystko, co dało się ukraść. Zardzewiałe koszyki na zakupy i tablice z nazwami działów w sklepie to jedyne, co jeszcze pozwala odróżnić to miejsce. Przewodnik wyjaśnia grupie, jak wielkim wyróżnieniem dla Prypeci jako miasta atomowego było posiadanie supermarketu. Przecież w tamtych czasach w ZSRR królował system kartkowy, a to, że miało się kartki, nie znaczyło, że dostanie się też dany produkt - w końcu sklepy świeciły pustkami. Tymczasem w Prypeci pracownicy elektrowni mogli bez większego problemu kupić dobra, o które ciężko było w Moskwie czy Kijowie.
Następnie przewodnik prowadzi nas do miejsca, które sam nazywa najbardziej turystycznym w Czarnobylu. Opuszczone wesołe miasteczko z zardzewiałym diabelskim młynem stało się już jednym z symboli Strefy Wykluczenia. Okazuje się, że ten park rozrywki tak naprawdę nigdy nie został uruchomiony - jego data otwarcia była przewidziana na 1 maja 1986 roku, a kilka dni wcześniej wybuchł reaktor i całą Prypeć ewakuowano w ciągu zaledwie kilku godzin. Ludność zapewniano, że to tylko czasowa ewakuacja, więc wzięli ze sobą tylko pieniądze i dokumenty. Pozwolono im wrócić po jakimś czasie na chwilę, by mogli zabrać resztę najpotrzebniejszych rzeczy, jednak wszystkie większe sprzęty i właściwie większość dobytku musieli zostawić w mieszkaniach. Na miejscu szybko pojawili się szabrownicy, którzy kradli na potęgę, nie dbając o swoje zdrowie, więc władze podjęły decyzję o oczyszczeniu budynków. Wszystko zostało wyrzucone z mieszkań przez okna i za pomocą buldożerów zniszczone i upchane w jedno miejsce, a potem zakopane. Mieszkania zatem świecą pustkami, budynki użyteczności publicznej są w większości zdewastowane... na ich tle wesołe miasteczko zachowało się zaskakująco dobrze. W końcu trudno ukraść diabelski młyn...
Ostatnie miejsca, do których zaglądamy w Prypeci, to ośrodki sportowe. Najpierw stadion całkowicie porośnięty drzewami - miejsce da się rozpoznać tylko po rozpadających się trybunach. Potem bocznym korytarzem i schodami przewodnik prowadzi nas w kolejne kultowe miejsce na mapie Prypeci. Na początku przechodzimy przez wielką halę sportową, której podłoga jest już w takim stanie, że trzeba uważnie stawiać każdy krok. Na ścianie wciąż przymocowane są tablice do gry w koszykówkę, choć sama obręcz już dawno zniknęła. Potem trafiamy do sali, w której znajduje się słynny basen Lazurowy. Jakkolwiek abstrakcyjnie to brzmi, pływalnia wciąż funkcjonowała po katastrofie (ze specjalnie przygotowaną podłogą i ścianami) - aż do 1998 roku!
CZARNOBYL
Zgodnie z obietnicą przewodników, na samym końcu czeka nas krótka wizyta w Czarnobylu. Okazuje się ona nawet jeszcze krótsza, niż przypuszczaliśmy, bo nad Strefę Wykluczenia nadciąga burza i niezbyt nam się chce wychodzić z autokaru robić zdjęcia przy coraz mocniej zacinającym deszczu. W Czarnobylu mamy trzy postoje. Pierwszy, najkrótszy, przy znaku witającym przyjezdnych. Potem przy niewielkim cmentarzysku pojazdów, gdzie składowano roboty i maszyny pracujące nad usuwaniem skutków katastrofy w miejscach, gdzie ryzyko było za duże, by pozwolić pracować ludziom. Na sam koniec zatrzymujemy się przy pomniku postawionym tutaj przez strażaków z wielce wymownym napisem: Tym, którzy uratowali świat. Po jednej stronie mamy samych strażaków, których wielu poświęciło życie podczas likwidacji skutków katastrofy - ich bohaterstwa nikt nie kwestionuje. Bardziej wymowna jest druga część pomnika: wśród tych, którzy uratowali świat, znaleźli się bowiem też pracownicy elektrowni. Władze sowieckie przez lata próbowały zrzucić całą winę na pracowników, ignorując fakt, że wielu z nich też oddało życie, próbując powstrzymać katastrofę i ograniczyć jej skutki. Pomnik oddaje hołd obu tym grupom, a także lekarzom (ostatni z robotników już upada na kolana, a z tyłu biegnie mu na pomoc medyk), choć ich praca często ograniczała się tylko do łagodzenia bólu i pocieszania napromieniowanych. Przy ówczesnej medycynie niewiele można było zrobić, a często i lekarze cierpieli przez kontakt z napromieniowanymi likwidatorami.Wyjeżdżając ze Strefy Wykluczenia, przechodzimy jeszcze jedną kontrolę stanu napromieniowania (jesteśmy czyści! ;) ), zatrzymujemy się na chwilę, by kupić pamiątki, i wracamy do Kijowa. W niedzielę wieczorem jedzie się bez problemów i w ukraińskiej stolicy jesteśmy ok. 20, czyli wycieczka - łącznie z dojazdem - zajęła dwanaście godzin. Czas zleciał niesamowicie szybko, a zwiedzanie było bardzo intensywne. To był zdecydowanie jeden z najciekawszych wyjazdów mojego życia i gorąco polecam każdemu, kogo choć trochę interesują takie nieco upiorne destynacje. Nie jest tanio, ale z drugiej strony... wrażenia niezapomniane :). Zaś jeśli chodzi o promieniowanie - podczas całego dnia pobytu w Strefie otrzymujemy dawkę promieniowania podobną do tej, co podczas godzinnego lotu samolotem. Czyli tak naprawdę bardziej mnie napromieniowała podróż Wiedeń-Kijów-Wiedeń niż zwiedzanie Czarnobyla. Wystarczy przestrzegać zasad, o których informują nas przewodnicy i wtedy zwiedzanie Strefy Wykluczenia będzie zupełnie bezpieczne :).
0 Komentarze