Początkowo planowałam poświęcić na Kijów 2,5 dnia i według moich wyliczeń, powinno to wystarczyć z nawiązką do zwiedzenia miasta i wejścia do kilku kościołów i muzeów. Ale potem wymyśliłam sobie, by muzeum poświęcone katastrofie w Czarnobylu zamienić na samą wycieczkę do Czarnobyla i wtedy nagle zostało mi już tylko 1,5 dnia na Kijów. I to takie naciągane 1,5 dnia, bo skoro wczesnym wieczorem muszę być na lotnisku, to przecież nie mam całego dnia do dyspozycji... Ale decyzja została podjęta, Czarnobyl też chciałam zobaczyć, więc pozostało mi tylko rozplanować pozostały czas w ten sposób, by jak najwięcej w Kijowie zobaczyć. I chyba udało mi się to całkiem nieźle... :)
Zatrzymałam się na nocleg w hotelu pomiędzy dworcem a soborem św. Włodzimierza - lokalizacja wręcz idealna, bo wszędzie blisko. Tak naprawdę mogłabym zejść całe centrum na piechotę, ale przynajmniej pierwszego dnia zdecydowałam się skorzystać z metra. Chciałam zacząć od słynnej Ławry Peczerskiej, bo założyłam, że tam spędzę najwięcej czasu, a nie chcę się spieszyć w dniu wylotu. A że kompleks świątynny jest otwarty do późna, więc spokojnie mogłam się tam wybrać pierwszego dnia, po przylocie na Ukrainę. Kijowskie metro wywiera na mnie pozytywne wrażenie - zadbane, stacje są dość ciekawe, a za bilet (kosztujący zaledwie 8 hrywien - 1,15 zł) można zapłacić po prostu zbliżając kartę płatniczą do bramki. Nie trzeba nic kupować, nigdzie stać, niczego tłumaczyć - ot, przykładasz kartę, ściąga ci z niej 8 hrywien i bramka się otwiera, droga wolna. Wygoda niesamowita :).
Żeby dotrzeć do Ławry Peczerskiej, muszę wysiąść na stacji Arsenalna. Znajduje się ona na głębokości 105 metrów i jest najgłębiej położoną stacją metra na świecie. I jak z natury jestem osobą, która skraca sobie czas, wspinając się po ruchomych schodach, tak tutaj się poddałam. Wyjazd na powierzchnię trwał ładnych parę minut i jakoś wolałam nie patrzeć w dół ;).
Po wyjściu z metra czeka mnie jeszcze krótki spacer, ale widzę w końcu charakterystyczne złote kopuły, informujące mnie, że dotarłam w końcu do Ławry Peczerskiej. Przed bramą stoi ochroniarz, który ruchem ręki wskazuje niewielkie okienko z kasą i wywieszonym przed nią cennikiem. Wstęp na teren Ławry - 40 UAH (5,75 zł)). Wstęp na teren plus wnętrza - 80 UAH (11,50 zł). Wstęp na różne wystawy, dzwonnice... Lista długa, a ja już na początku się gubię w tym, co chcę zobaczyć. Oczywiście, jak przystało na obiekt turystyczny w stolicy europejskiego kraju, nikt nie mówi po angielsku. Mieszanką polskiego, angielskiego i śladowego rosyjskiego, którego się niby w szkole uczyłam, próbuję wytłumaczyć, że chcę po prostu zobaczyć świątynie - również w środku. Dostaję więc bilet za 80 hrywien i szybko się przekonuję, że zupełnie wystarczyłby ten o połowę tańszy. Bo wstęp na teren Ławry obejmuje też cerkwie, a wnętrza to jakieś boczne sale z niewielkimi wystawami... oczywiście po ukraińsku.
Ławra Peczerska to klasztor, swoją historią sięgający XI wieku, choć świątynie były wielokrotnie powiększane i przebudowywane. Ostatnia renowacja odbyła się w drugiej połowie XX wieku i polegała głównie na odbudowie słynnego Soboru Zaśnięcia Matki Bożej, zniszczonego podczas II wojny światowej. Nazwa kompleksu pochodzi od ukraińskiego słowa peczera (печера) oznaczającego jaskinię. Właśnie w grotach znajdował się pierwszy, średniowieczny kościół i do dziś w podziemiach znajdują się cerkwie i krypty. Część podziemną sobie odpuszczam, bo robi się za późno na trasę z przewodnikiem.
Wchodzę za to do innych świątyń i choć w wielu trwają nabożeństwa, wydaje się, że tutaj turyści i wierni koegzystują tak jak nigdzie indziej. Część się modli i śpiewa, druga część chodzi za plecami tej pierwszej z aparatami... Było to dla mnie dość dziwne, zazwyczaj staram się zwiedzać kościoły, kiedy nie ma w nich nabożeństw. Tutaj też raczej stawałam z boku, starając się nikomu nie przeszkadzać i nie zwracać na siebie uwagi.
Decyduję się też na wejście na dzwonnicę - za dodatkowe 65 hrywien (9,33 zł). Z wieży mogę spojrzeć na Ławrę z góry i w końcu objąć cały ten teren wzrokiem. Gdzie nie spojrzę, wszędzie nad miastem górują złote kopuły cerkwi - widok naprawdę niesamowity! Po mojej prawej wznosi się też wysoka na 102 metry (razem z postumentem) Matka Ojczyzna - monumentalny pomnik to jeden z symboli Kijowa.
Robi się wczesny wieczór i wiem już, że nigdzie więcej tego dnia nie wejdę do środka. W niczym mi to jednak nie przeszkadza - planuję pospacerować po centrum i piechotą wrócić do hotelu. Po drodze mijam położony koło Ławry park, w którym znajdują się takie pomniki jak Nieznanego Żołnierza czy Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu.
Trochę przypadkiem trafiam też na Pałac Maryjski, barokową perełkę z połowy XVIII wieku. Pałac zbudowano na życzenie carycy Elżbiety (córki Piotra Wielkiego), która jednak nigdy go nie odwiedziła. Dziś jest to oficjalny budynek reprezentacyjny prezydenta Ukrainy, nic więc dziwnego, że na teren pałacu nie ma wstępu - pilnują go ze wszystkich stron ;). Za to przed bramą biegnie szeroka promenada - można tu pospacerować, pojeździć na rolkach czy rowerze, albo po prostu usiąść z książką i odpocząć :).
Kończę zwiedzanie na Majdanie Niezależności (tak, wiem, że tłumaczy się to jako Plac Niepodległości, ale jakoś osłuchałam się z ukraińską nazwą i wolę dalej jej używać), gdzie zresztą zajrzę jeszcze w poniedziałek. Niewiele już tu zostało śladów po Euromajdanie i pomarańczowej rewolucji - ot, tablica ze zdjęciami i krótki opis historii. Podobno jeszcze nie tak dawno temu walały się tu opony i inne rzeczy użyte do budowy barykad...
Za poleceniem kolegi pochodzącego z Kijowa, zaglądam do Ostatniej Barykady (Остання Барикада) - znajdującej się na Majdanie restauracji. Dobre opinie i dobre ceny - warto było zajrzeć... ale i tak najbardziej zakochałam się w znajdującej się tuż obok siedzi fast foodów. Zresztą, też z polecenia tego samego kolegi. Puzata chata (Пузата Хата) to sieciówka, którą znajdziemy w wielu miejscach w Kijowie i gorąco polecam zajrzeć tam chociaż raz. Owszem, to fast food, ale tylko dlatego, że dania dostajemy tam od ręki - jednak jest to pyszna, domowa kuchnia na wagę. Do tego w naprawdę fajnych cenach - ja za obiad zapłaciłam kilkanaście złotych, Holender poznany w Czarnobylu napchał sobie na talerze mnóstwo przeróżnego jedzenia i wątpię, by kosztowało go to więcej niż dwadzieścia parę złotych... Dlatego, jeśli chcecie dobrze, tanio i dużo zjeść w Kijowie - szukajcie Puzatej chaty! :)
W poniedziałek rano wymeldowuję się z hotelu, ale zostawiam tam bagaż, wychodząc na miasto z plecakiem, w którym mam tylko aparat, portfel i dużą butelkę wody mineralnej. Zapowiadane 32 stopnie w cieniu (i niewiele cienia) to nawet dla mnie trochę za dużo, gdy w planach mam całodzienne zwiedzanie miasta. Spacer zaczynam z rana, od nieotwartej jeszcze o tej porze Złotej Bramy. Legenda głosi, że to o nią wyszczerbił miecz Bolesław Chrobry... choć, oczywiście, z oryginalnej bramy do dziś zostały tylko resztki ruin. Dziś w Kijowie stoi rekonstrukcja wybudowana z okazji 1500-lecia istnienia miasta, a w środku znajduje się muzeum.
Moje kijowskie must-see obejmuje jeszcze dwie świątynie, na szczęście obie położone są obok siebie. Na razie mijam średniowieczną katedrę i kieruję się do błyszczących w słońcu innych kopuł. Moją uwagę zwraca też górujący nad placem katedralnym pomnik jeźdźca na koniu, który okazuje się samym Bohdanem Chmielnickim - ta postać już chyba zawsze będzie mi się kojarzyła z sienkiewiczowskim Ogniem i mieczem ;).
A rzucająca się już z daleka w oczy świątynia to Monaster św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach (Михайлівський золотоверхий монастир). Jest to nowe miejsce na mapie Kijowa, bo obecny sobór św. Michała zbudowano dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych. A właściwie odbudowano, bo pierwsza świątynia stała tu już w XII wieku. Aż człowieka skręca, gdy sobie pomyśli, że jeszcze w XVIII wieku był to jeden z najwspanialszych rosyjskich klasztorów, a potem przyszły lata trzydzieste ubiegłego wieku i stalinowska walka z religią... Zaczęto kwestionować wartość historyczną i artystyczną soboru, twierdzono, że i tak przeszedł tyle renowacji i zmian, że niewiele zostało z jego oryginalnego wyglądu, więc nie będzie to zbyt wielka strata, kiedy całość wysadzi się za pomocą dynamitu. Podobno jeden profesor sprzeciwiał się zniszczeniu świątyni, więc skończył w sowieckim więzieniu - problem solved, jak to się mówi. Podczas rekonstrukcji udało się odzyskać z Rosji trochę cenniejszych elementów z oryginalnego wystroju (wiadomo, zanim podłożono dynamit, wyniesiono to, co miało jakąkolwiek wartość) i dziś niebieski klasztor wywiera ogromne wrażenie. Niestety, nie można robić zdjęć w środku, ale ciekawym polecam poszukanie w internecie :).
Mijam ponownie plac katedralny i przechodzę przez bramę, znajdującą się pod XVIII-wieczną dzwonnicą. Za 100 hrywien (14,35 zł) kupuję bilet wstępu do katedry i muzeum, odpuszczając sobie już refektarz i dzwonnicę. Muzeum jest malutkie, obchodzę je w parę minut, przy wyjściu zostaję też poproszona o wpis do księgi gości. Oczywiście po ukraińsku, bo tu też z angielskim są trochę na bakier ;). Pani jest zachwycona, że zrozumiałam, więc dalej nawija do mnie po swojemu (zadziwiająco dużo rozumiem), a ja znów próbuję odpowiadać, mieszając polski i rosyjski...
No i w końcu katedra, czyli Sobór Mądrości Bożej - punkt obowiązkowy podczas wizyty w Kijowie. Prawdziwa perełka z początku XI wieku, w której wciąż zostało sporo średniowiecznych elementów i która od 1990 roku znajduje się na liście UNESCO. Władze stalinowskie wyznaczyły dla katedry taki sam los, jaki spotkał sąsiedni monaster - ukradziono wszystko, co cenne, podminowano... i świątynię uratował atak hitlerowców. I choć Niemcy też sporo nakradli i wywieźli do Rzeszy, to jednak oczyścili sobór z rosyjskich ładunków wybuchowych. Chociaż wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby późniejsza stalinowska propaganda i tak nie zrzuciła na hitlerowców winy za zniszczenie wnętrz kościelnych...
Katedra szybko staje się moim numerem jeden w Kijowie. To genialne miejsce! Piękny ikonostas i odnowione malowidła świetnie współgrają z tym, co zostało z czasów średniowiecza. XI-wieczna mozaika górująca nad ikonostasem (Matka Boża Orantka) wygląda wciąż świetnie i nigdy bym nie uwierzyła, że liczy sobie już tysiąc lat. Po bokach świątyni rozstawiono kamienne sarkofagi, wśród nich samego Jarosława Mądrego (jego i jego ojca uważa się za fundatorów soboru). Do tego mnóstwo średniowiecznych fresków i mozaik, zachowanych w przeróżnym stanie. Widziałam już wiele starych świątyń, ale w żadnej z nich nie zachowało się tak wiele z oryginalnego wyglądu kościoła. W soborze spędziłam mnóstwo czasu, a wciąż mi było mało...
Nad brzegiem Dniepru wznosi się charakterystyczny pomnik w kształcie łuku, a pod nim stoją dwie trzymające się za rękę postacie. To Łuk Przyjaźni Narodów, symbolizujący przyjaźń ukraińsko-radziecką (jak idzie się domyślić, nie jest to najnowsza struktura...). Podobno na niektóre wydarzenia łuk zdobiono w tęczowe kolory, tak samo oświetlany jest nocą... i reakcje co niektórych były podobne do tych co niektórych na warszawską tęczę na Placu Zbawiciela. Z tym, że kamiennego pomnika się tak łatwo nie da podpalić ;). Przy Łuku znajduje się też taras widokowy, skąd możemy zobaczyć wybrzeże Dniepru.
Zanim jeszcze skieruję się na lotnisko, podchodzę spacerem pod słynny Dom z chimerami - to jeden z budynków prezydenckich (dlatego też ogrodzony jest tak, że nie da się bliżej podejść...), zaprojektowany przez polskiego architekta Władysława Horodeckiego na początku XX wieku. Charakterystyczne rzeźby na fasadzie są widoczne z daleka i przedstawiają różnorodne sceny z udziałem zwierząt i myśliwych.
Dość intensywnie wykorzystując 1,5 dnia w Kijowie, udało mi się w tym mieście zobaczyć wszystko to, co planowałam. Oczywiście musiałam sobie odpuścić zwiedzanie muzeów i, jeśli chodzi o wnętrza, widziałam tylko wspomniane wyżej sobory. Z drugiej strony, pogoda była przez cały weekend tak piękna, że grzechem byłoby nie skorzystać i nie spędzać jak najwięcej czasu na dworze... :)
Zatrzymałam się na nocleg w hotelu pomiędzy dworcem a soborem św. Włodzimierza - lokalizacja wręcz idealna, bo wszędzie blisko. Tak naprawdę mogłabym zejść całe centrum na piechotę, ale przynajmniej pierwszego dnia zdecydowałam się skorzystać z metra. Chciałam zacząć od słynnej Ławry Peczerskiej, bo założyłam, że tam spędzę najwięcej czasu, a nie chcę się spieszyć w dniu wylotu. A że kompleks świątynny jest otwarty do późna, więc spokojnie mogłam się tam wybrać pierwszego dnia, po przylocie na Ukrainę. Kijowskie metro wywiera na mnie pozytywne wrażenie - zadbane, stacje są dość ciekawe, a za bilet (kosztujący zaledwie 8 hrywien - 1,15 zł) można zapłacić po prostu zbliżając kartę płatniczą do bramki. Nie trzeba nic kupować, nigdzie stać, niczego tłumaczyć - ot, przykładasz kartę, ściąga ci z niej 8 hrywien i bramka się otwiera, droga wolna. Wygoda niesamowita :).
Żeby dotrzeć do Ławry Peczerskiej, muszę wysiąść na stacji Arsenalna. Znajduje się ona na głębokości 105 metrów i jest najgłębiej położoną stacją metra na świecie. I jak z natury jestem osobą, która skraca sobie czas, wspinając się po ruchomych schodach, tak tutaj się poddałam. Wyjazd na powierzchnię trwał ładnych parę minut i jakoś wolałam nie patrzeć w dół ;).
Po wyjściu z metra czeka mnie jeszcze krótki spacer, ale widzę w końcu charakterystyczne złote kopuły, informujące mnie, że dotarłam w końcu do Ławry Peczerskiej. Przed bramą stoi ochroniarz, który ruchem ręki wskazuje niewielkie okienko z kasą i wywieszonym przed nią cennikiem. Wstęp na teren Ławry - 40 UAH (5,75 zł)). Wstęp na teren plus wnętrza - 80 UAH (11,50 zł). Wstęp na różne wystawy, dzwonnice... Lista długa, a ja już na początku się gubię w tym, co chcę zobaczyć. Oczywiście, jak przystało na obiekt turystyczny w stolicy europejskiego kraju, nikt nie mówi po angielsku. Mieszanką polskiego, angielskiego i śladowego rosyjskiego, którego się niby w szkole uczyłam, próbuję wytłumaczyć, że chcę po prostu zobaczyć świątynie - również w środku. Dostaję więc bilet za 80 hrywien i szybko się przekonuję, że zupełnie wystarczyłby ten o połowę tańszy. Bo wstęp na teren Ławry obejmuje też cerkwie, a wnętrza to jakieś boczne sale z niewielkimi wystawami... oczywiście po ukraińsku.
Ławra Peczerska to klasztor, swoją historią sięgający XI wieku, choć świątynie były wielokrotnie powiększane i przebudowywane. Ostatnia renowacja odbyła się w drugiej połowie XX wieku i polegała głównie na odbudowie słynnego Soboru Zaśnięcia Matki Bożej, zniszczonego podczas II wojny światowej. Nazwa kompleksu pochodzi od ukraińskiego słowa peczera (печера) oznaczającego jaskinię. Właśnie w grotach znajdował się pierwszy, średniowieczny kościół i do dziś w podziemiach znajdują się cerkwie i krypty. Część podziemną sobie odpuszczam, bo robi się za późno na trasę z przewodnikiem.
Wchodzę za to do innych świątyń i choć w wielu trwają nabożeństwa, wydaje się, że tutaj turyści i wierni koegzystują tak jak nigdzie indziej. Część się modli i śpiewa, druga część chodzi za plecami tej pierwszej z aparatami... Było to dla mnie dość dziwne, zazwyczaj staram się zwiedzać kościoły, kiedy nie ma w nich nabożeństw. Tutaj też raczej stawałam z boku, starając się nikomu nie przeszkadzać i nie zwracać na siebie uwagi.
Decyduję się też na wejście na dzwonnicę - za dodatkowe 65 hrywien (9,33 zł). Z wieży mogę spojrzeć na Ławrę z góry i w końcu objąć cały ten teren wzrokiem. Gdzie nie spojrzę, wszędzie nad miastem górują złote kopuły cerkwi - widok naprawdę niesamowity! Po mojej prawej wznosi się też wysoka na 102 metry (razem z postumentem) Matka Ojczyzna - monumentalny pomnik to jeden z symboli Kijowa.
Robi się wczesny wieczór i wiem już, że nigdzie więcej tego dnia nie wejdę do środka. W niczym mi to jednak nie przeszkadza - planuję pospacerować po centrum i piechotą wrócić do hotelu. Po drodze mijam położony koło Ławry park, w którym znajdują się takie pomniki jak Nieznanego Żołnierza czy Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu.
Trochę przypadkiem trafiam też na Pałac Maryjski, barokową perełkę z połowy XVIII wieku. Pałac zbudowano na życzenie carycy Elżbiety (córki Piotra Wielkiego), która jednak nigdy go nie odwiedziła. Dziś jest to oficjalny budynek reprezentacyjny prezydenta Ukrainy, nic więc dziwnego, że na teren pałacu nie ma wstępu - pilnują go ze wszystkich stron ;). Za to przed bramą biegnie szeroka promenada - można tu pospacerować, pojeździć na rolkach czy rowerze, albo po prostu usiąść z książką i odpocząć :).
Kończę zwiedzanie na Majdanie Niezależności (tak, wiem, że tłumaczy się to jako Plac Niepodległości, ale jakoś osłuchałam się z ukraińską nazwą i wolę dalej jej używać), gdzie zresztą zajrzę jeszcze w poniedziałek. Niewiele już tu zostało śladów po Euromajdanie i pomarańczowej rewolucji - ot, tablica ze zdjęciami i krótki opis historii. Podobno jeszcze nie tak dawno temu walały się tu opony i inne rzeczy użyte do budowy barykad...
Za poleceniem kolegi pochodzącego z Kijowa, zaglądam do Ostatniej Barykady (Остання Барикада) - znajdującej się na Majdanie restauracji. Dobre opinie i dobre ceny - warto było zajrzeć... ale i tak najbardziej zakochałam się w znajdującej się tuż obok siedzi fast foodów. Zresztą, też z polecenia tego samego kolegi. Puzata chata (Пузата Хата) to sieciówka, którą znajdziemy w wielu miejscach w Kijowie i gorąco polecam zajrzeć tam chociaż raz. Owszem, to fast food, ale tylko dlatego, że dania dostajemy tam od ręki - jednak jest to pyszna, domowa kuchnia na wagę. Do tego w naprawdę fajnych cenach - ja za obiad zapłaciłam kilkanaście złotych, Holender poznany w Czarnobylu napchał sobie na talerze mnóstwo przeróżnego jedzenia i wątpię, by kosztowało go to więcej niż dwadzieścia parę złotych... Dlatego, jeśli chcecie dobrze, tanio i dużo zjeść w Kijowie - szukajcie Puzatej chaty! :)
W poniedziałek rano wymeldowuję się z hotelu, ale zostawiam tam bagaż, wychodząc na miasto z plecakiem, w którym mam tylko aparat, portfel i dużą butelkę wody mineralnej. Zapowiadane 32 stopnie w cieniu (i niewiele cienia) to nawet dla mnie trochę za dużo, gdy w planach mam całodzienne zwiedzanie miasta. Spacer zaczynam z rana, od nieotwartej jeszcze o tej porze Złotej Bramy. Legenda głosi, że to o nią wyszczerbił miecz Bolesław Chrobry... choć, oczywiście, z oryginalnej bramy do dziś zostały tylko resztki ruin. Dziś w Kijowie stoi rekonstrukcja wybudowana z okazji 1500-lecia istnienia miasta, a w środku znajduje się muzeum.
Moje kijowskie must-see obejmuje jeszcze dwie świątynie, na szczęście obie położone są obok siebie. Na razie mijam średniowieczną katedrę i kieruję się do błyszczących w słońcu innych kopuł. Moją uwagę zwraca też górujący nad placem katedralnym pomnik jeźdźca na koniu, który okazuje się samym Bohdanem Chmielnickim - ta postać już chyba zawsze będzie mi się kojarzyła z sienkiewiczowskim Ogniem i mieczem ;).
A rzucająca się już z daleka w oczy świątynia to Monaster św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach (Михайлівський золотоверхий монастир). Jest to nowe miejsce na mapie Kijowa, bo obecny sobór św. Michała zbudowano dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych. A właściwie odbudowano, bo pierwsza świątynia stała tu już w XII wieku. Aż człowieka skręca, gdy sobie pomyśli, że jeszcze w XVIII wieku był to jeden z najwspanialszych rosyjskich klasztorów, a potem przyszły lata trzydzieste ubiegłego wieku i stalinowska walka z religią... Zaczęto kwestionować wartość historyczną i artystyczną soboru, twierdzono, że i tak przeszedł tyle renowacji i zmian, że niewiele zostało z jego oryginalnego wyglądu, więc nie będzie to zbyt wielka strata, kiedy całość wysadzi się za pomocą dynamitu. Podobno jeden profesor sprzeciwiał się zniszczeniu świątyni, więc skończył w sowieckim więzieniu - problem solved, jak to się mówi. Podczas rekonstrukcji udało się odzyskać z Rosji trochę cenniejszych elementów z oryginalnego wystroju (wiadomo, zanim podłożono dynamit, wyniesiono to, co miało jakąkolwiek wartość) i dziś niebieski klasztor wywiera ogromne wrażenie. Niestety, nie można robić zdjęć w środku, ale ciekawym polecam poszukanie w internecie :).
Mijam ponownie plac katedralny i przechodzę przez bramę, znajdującą się pod XVIII-wieczną dzwonnicą. Za 100 hrywien (14,35 zł) kupuję bilet wstępu do katedry i muzeum, odpuszczając sobie już refektarz i dzwonnicę. Muzeum jest malutkie, obchodzę je w parę minut, przy wyjściu zostaję też poproszona o wpis do księgi gości. Oczywiście po ukraińsku, bo tu też z angielskim są trochę na bakier ;). Pani jest zachwycona, że zrozumiałam, więc dalej nawija do mnie po swojemu (zadziwiająco dużo rozumiem), a ja znów próbuję odpowiadać, mieszając polski i rosyjski...
No i w końcu katedra, czyli Sobór Mądrości Bożej - punkt obowiązkowy podczas wizyty w Kijowie. Prawdziwa perełka z początku XI wieku, w której wciąż zostało sporo średniowiecznych elementów i która od 1990 roku znajduje się na liście UNESCO. Władze stalinowskie wyznaczyły dla katedry taki sam los, jaki spotkał sąsiedni monaster - ukradziono wszystko, co cenne, podminowano... i świątynię uratował atak hitlerowców. I choć Niemcy też sporo nakradli i wywieźli do Rzeszy, to jednak oczyścili sobór z rosyjskich ładunków wybuchowych. Chociaż wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby późniejsza stalinowska propaganda i tak nie zrzuciła na hitlerowców winy za zniszczenie wnętrz kościelnych...
Katedra szybko staje się moim numerem jeden w Kijowie. To genialne miejsce! Piękny ikonostas i odnowione malowidła świetnie współgrają z tym, co zostało z czasów średniowiecza. XI-wieczna mozaika górująca nad ikonostasem (Matka Boża Orantka) wygląda wciąż świetnie i nigdy bym nie uwierzyła, że liczy sobie już tysiąc lat. Po bokach świątyni rozstawiono kamienne sarkofagi, wśród nich samego Jarosława Mądrego (jego i jego ojca uważa się za fundatorów soboru). Do tego mnóstwo średniowiecznych fresków i mozaik, zachowanych w przeróżnym stanie. Widziałam już wiele starych świątyń, ale w żadnej z nich nie zachowało się tak wiele z oryginalnego wyglądu kościoła. W soborze spędziłam mnóstwo czasu, a wciąż mi było mało...
Nad brzegiem Dniepru wznosi się charakterystyczny pomnik w kształcie łuku, a pod nim stoją dwie trzymające się za rękę postacie. To Łuk Przyjaźni Narodów, symbolizujący przyjaźń ukraińsko-radziecką (jak idzie się domyślić, nie jest to najnowsza struktura...). Podobno na niektóre wydarzenia łuk zdobiono w tęczowe kolory, tak samo oświetlany jest nocą... i reakcje co niektórych były podobne do tych co niektórych na warszawską tęczę na Placu Zbawiciela. Z tym, że kamiennego pomnika się tak łatwo nie da podpalić ;). Przy Łuku znajduje się też taras widokowy, skąd możemy zobaczyć wybrzeże Dniepru.
Zanim jeszcze skieruję się na lotnisko, podchodzę spacerem pod słynny Dom z chimerami - to jeden z budynków prezydenckich (dlatego też ogrodzony jest tak, że nie da się bliżej podejść...), zaprojektowany przez polskiego architekta Władysława Horodeckiego na początku XX wieku. Charakterystyczne rzeźby na fasadzie są widoczne z daleka i przedstawiają różnorodne sceny z udziałem zwierząt i myśliwych.
Dość intensywnie wykorzystując 1,5 dnia w Kijowie, udało mi się w tym mieście zobaczyć wszystko to, co planowałam. Oczywiście musiałam sobie odpuścić zwiedzanie muzeów i, jeśli chodzi o wnętrza, widziałam tylko wspomniane wyżej sobory. Z drugiej strony, pogoda była przez cały weekend tak piękna, że grzechem byłoby nie skorzystać i nie spędzać jak najwięcej czasu na dworze... :)
0 Komentarze