Od samego początku nasz pobyt na Słowenii planowaliśmy podzielić na dwie części - pierwszą, z bazą wypadową w Radovljicy, i drugą, na słoweńskim wybrzeżu. Ten drugi punkt z założenia miał być krótszy, zresztą nie ma co szaleć, bo linia brzegowa Słowenii liczy sobie nieco powyżej 40 km. Więc nawet i gdybyśmy chcieli, dużo nie moglibyśmy tam zobaczyć ;). Pierwszy pełny dzień nad Adriatykiem postanowiliśmy spędzić w sposób łączony - trochę plażowania, trochę zwiedzania (całego dnia plażowania nie wytrzymałabym psychicznie :P). Zaparkowaliśmy więc w Portorož i skierowaliśmy się na plażę.
Słowenia, tak jak i sąsiednia Chorwacja, słynie raczej z kamienistych plaż albo wielkich, betonowych płyt z jakiegoś powodu również nazywanych plażami. Na tle tych wszystkich kamieni Portorož zdecydowanie się wyróżnia - utworzono tu dużą, piaszczystą plażę z darmowym wstępem. Chętni za kilka euro mogą wypożyczyć też parasole i leżaki. Oczywiście, w sezonie ludzi jest tu całkiem sporo, ale wciąż udaje nam się znaleźć miejsce, by się rozłożyć z rzeczami. Do wody wchodzę tylko na chwilę, by odhaczyć - ja wiem, że lato, że Adriatyk, że 30 stopni na dworze... woda była dla mnie za zimna na kąpiel i koniec :P. To już lepiej coś poczytać na słońcu albo po prostu pospacerować z aparatem wzdłuż wybrzeża...
Centrum Piranu dzielą od plaży w Portorož zaledwie cztery kilometry - odcinek na tyle krótki, że nie było co nawet myśleć o przejechaniu go samochodem. Zwłaszcza, że w małym miasteczku nie spodziewaliśmy się znaleźć parkingów na każdym rogu ;). Dopłaciliśmy więc za kilka kolejnych godzin w parkomacie w Portorož i spacerem wzdłuż wybrzeża skierowaliśmy się do Piranu, po drodze zatrzymując się jeszcze na obiad w jednej z polecanych przez internety restauracji.
No i wiecie, człowiek tak płaci za ten parking, szacując, że czasu mu wystarczy z nawiązką... A tu jeszcze zbieranie się z plaży, powolny spacer dłuższą trasą wzdłuż wybrzeża, jedzenie też swoje zajmuje... I kiedy w końcu docieramy do centrum Piranu, to okazuje się, że - jeśli będziemy wracać na parking krótszą drogą i lepszym tempem - to na zwiedzanie miasteczka mamy aż... jedną godzinę ;). Cóż robić, bierzemy z informacji turystycznej mapy i zabieramy się za ekspresowe zwiedzanie ;).
Miasteczko, nazywane często też małym Dubrownikiem, podobnie do chorwackiej perełki charakteryzuje się mnóstwem czerwonych dachów górujących nad morzem. Sam Dubrownik podobał mi się jednak znacznie bardziej, Piran zaś okazuje się być tak malutki, że na pewno nie potrzeba by tu spędzać całego dnia.
Zaczynamy od głównego placu im. Tartiniego - urodzonego w Piranie sławnego kompozytora. Następnie pozwalamy sobie trochę pobłądzić po wąskich uliczkach, tak charakterystycznych dla tej części Europy. Tak trafiamy do klasztoru franciszkanów, który najprawdopodobniej pochodzi z przełomu XIII i XIV wieku. Kościół p.w. św. Franciszka z Asyżu jest udostępniony zwiedzającym, podobnie jak niewielki dziedziniec i znajdujące się za nim pomieszczenie z dziełami sztuki. Sama świątynia jest dość prosta i nie wywarła na mnie szczególnego wrażenia, choć spodobała mi się ogromna muszla na wodę święconą.
Wchodzimy też na wzgórze, górujące nad miastem, na którym wzniesiono katedrę św. Jerzego. Tu możemy tylko spojrzeć przez kraty, a szkoda, bo świątynię zbudowano już w XII wieku, choć część barokowego wystroju to efekt XVII-wiecznej renowacji. Przy katedrze wznosi się wysoka dzwonnica, ale wejście na szczyt sobie odpuszczamy, zarówno ze względu na brak czasu, jak i na fakt, że i ze wzgórza widoki są niczego sobie ;).
No właśnie, widoki! Wzgórze z katedrą św. Jerzego to najpopularniejszy punkt widokowy w Piranie. Zobaczymy stąd nie tylko czerwone dachy starego miasta, ale też mieniące się w słońcu morze oraz mury miejskie, spacer po których jest podobno ogromną atrakcją... i na które, oczywiście, zabrakło nam czasu.
Na zakończenie naszego ekspresowego zwiedzania, znów zeszliśmy na wybrzeże - do małego kościoła na samym końcu cypla. Wzdłuż brzegu ciągną się liczne skały, które miejscowym i turystom chyba robią za lokalną plażę - wciąż chyba uważam, że piasek jest wygodniejszy nawet od najbardziej miękkiego kamienia ;).
Pewnie gdybym zwiedzała sama, inaczej rozdzieliłabym dzień, skracając o połowę czas spędzony na plaży i dając sobie więcej niż tylko godzinę na zobaczenie Piranu. No ale w końcu są wakacje i przeżyję, jeśli czegoś nie zobaczę ;). A Piran, choć ma swój urok, to chorwackiemu czy czarnogórskiemu wybrzeżu jednak nie dorasta do pięt, mimo wszystko... ;)
Centrum Piranu dzielą od plaży w Portorož zaledwie cztery kilometry - odcinek na tyle krótki, że nie było co nawet myśleć o przejechaniu go samochodem. Zwłaszcza, że w małym miasteczku nie spodziewaliśmy się znaleźć parkingów na każdym rogu ;). Dopłaciliśmy więc za kilka kolejnych godzin w parkomacie w Portorož i spacerem wzdłuż wybrzeża skierowaliśmy się do Piranu, po drodze zatrzymując się jeszcze na obiad w jednej z polecanych przez internety restauracji.
No i wiecie, człowiek tak płaci za ten parking, szacując, że czasu mu wystarczy z nawiązką... A tu jeszcze zbieranie się z plaży, powolny spacer dłuższą trasą wzdłuż wybrzeża, jedzenie też swoje zajmuje... I kiedy w końcu docieramy do centrum Piranu, to okazuje się, że - jeśli będziemy wracać na parking krótszą drogą i lepszym tempem - to na zwiedzanie miasteczka mamy aż... jedną godzinę ;). Cóż robić, bierzemy z informacji turystycznej mapy i zabieramy się za ekspresowe zwiedzanie ;).
Miasteczko, nazywane często też małym Dubrownikiem, podobnie do chorwackiej perełki charakteryzuje się mnóstwem czerwonych dachów górujących nad morzem. Sam Dubrownik podobał mi się jednak znacznie bardziej, Piran zaś okazuje się być tak malutki, że na pewno nie potrzeba by tu spędzać całego dnia.
Zaczynamy od głównego placu im. Tartiniego - urodzonego w Piranie sławnego kompozytora. Następnie pozwalamy sobie trochę pobłądzić po wąskich uliczkach, tak charakterystycznych dla tej części Europy. Tak trafiamy do klasztoru franciszkanów, który najprawdopodobniej pochodzi z przełomu XIII i XIV wieku. Kościół p.w. św. Franciszka z Asyżu jest udostępniony zwiedzającym, podobnie jak niewielki dziedziniec i znajdujące się za nim pomieszczenie z dziełami sztuki. Sama świątynia jest dość prosta i nie wywarła na mnie szczególnego wrażenia, choć spodobała mi się ogromna muszla na wodę święconą.
Wchodzimy też na wzgórze, górujące nad miastem, na którym wzniesiono katedrę św. Jerzego. Tu możemy tylko spojrzeć przez kraty, a szkoda, bo świątynię zbudowano już w XII wieku, choć część barokowego wystroju to efekt XVII-wiecznej renowacji. Przy katedrze wznosi się wysoka dzwonnica, ale wejście na szczyt sobie odpuszczamy, zarówno ze względu na brak czasu, jak i na fakt, że i ze wzgórza widoki są niczego sobie ;).
No właśnie, widoki! Wzgórze z katedrą św. Jerzego to najpopularniejszy punkt widokowy w Piranie. Zobaczymy stąd nie tylko czerwone dachy starego miasta, ale też mieniące się w słońcu morze oraz mury miejskie, spacer po których jest podobno ogromną atrakcją... i na które, oczywiście, zabrakło nam czasu.
Na zakończenie naszego ekspresowego zwiedzania, znów zeszliśmy na wybrzeże - do małego kościoła na samym końcu cypla. Wzdłuż brzegu ciągną się liczne skały, które miejscowym i turystom chyba robią za lokalną plażę - wciąż chyba uważam, że piasek jest wygodniejszy nawet od najbardziej miękkiego kamienia ;).
Pewnie gdybym zwiedzała sama, inaczej rozdzieliłabym dzień, skracając o połowę czas spędzony na plaży i dając sobie więcej niż tylko godzinę na zobaczenie Piranu. No ale w końcu są wakacje i przeżyję, jeśli czegoś nie zobaczę ;). A Piran, choć ma swój urok, to chorwackiemu czy czarnogórskiemu wybrzeżu jednak nie dorasta do pięt, mimo wszystko... ;)
0 Komentarze