Jezioro Bled to jedna z największych atrakcji turystycznych Słowenii, a charakterystyczna wysepka z kościołem i górujący nad jeziorem zamek znajdują się w chyba każdym słoweńskim folderze turystycznym. Choć czerwiec nie jest jeszcze szczytem sezonu, zwiedzających jest już na tyle dużo, że jednodniowy wypad nad Bled trzeba trochę zaplanować. Na szczęście z pobliskiej Radovljicy, gdzie mieliśmy nocleg, nad jezioro jest wyjątkowo blisko - zaledwie kilka kilometrów. Wyjeżdżamy więc we wtorek rano, zakładając, że weekendowi turyści powracali już do domów i chociaż oni nie będą robić tłoku... ;) Na szczęście przed 9 rano Bled jest jeszcze spokojny - wjeżdżamy do miasteczka bez korków i bez trudu znajdujemy miejsce parkingowe (postój 2€ za godzinę). Jak zajrzeliśmy na parking w okolicach południa, miejsc już nie było. W informacji turystycznej wzięliśmy mapki, wypytaliśmy o najciekawsze punkty widokowe i wybraliśmy się na spacer wokół jeziora.
Od rana wyjątkowo dopisuje nam pogoda i może dlatego Bled od początku podoba mi się bardziej niż Bohinj. Niby wczesnym popołudniem ma zacząć padać i powoli widzimy gromadzące się na horyzoncie chmury, ale prognoza jakby postanawia się do nas dopasować. Za każdym razem, jak sprawdzam prognozę, dowiaduję się, że deszcz zacznie padać jednak jeszcze godzinę później... i tak do wieczora. Burza nadeszła dopiero, jak wróciliśmy do Radovljicy - lepiej być nie mogło ;).
Wokół długiego na 2,1 km i szerokiego na 1,4 km jeziora biegnie sześciokilometrowa ścieżka, świetnie przystosowana dla pieszych i rowerzystów. Czasem idziemy tuż nad samym brzegiem Bledu, czasem droga trochę odbija, żeby móc ominąć nadbrzeżne hotele czy restauracje. Ciągle mamy przed oczami niewielką wyspę na środku jeziora z kościołem Maryi Dziewicy, do którego prowadzi 99 schodów - nie decydujemy się jednak tam popłynąć. Kilkanaście euro za łódkę, sześć euro za wstęp do kościoła - pomnożone przez trzy osoby... Wolimy jednak kontynuować spacer wokół Bledu ;).
A do kościoła trafiamy i tak - choć na lądzie, a nie na wyspie. Neogotycka świątynia p.w. św. Marcina z początku XX wznosi się nad jeziorem, u stóp wzgórza zamkowego. Pod sam zamek nie podchodzimy, ale do kościoła warto zajrzeć - choćby dla fresków z lat trzydziestych lub kolorowych witraży.
Po dłuższym spacerze docieramy na drugi brzeg jeziora, gdzie znajduje się niewielka plaża oraz wypożyczalnia łódek. Wbrew pozorom plaże nie są rzeczą zbyt oczywistą - nad Bledem do wody można wejść tylko w kilku (bodajże trzech, jeśli dobrze policzyłam po drodze) wyznaczonych miejscach. Bardziej popularne niż kąpieliska są tu raczej kajaki i łódki - a już zwłaszcza te elektryczne, które zabierają turystów na wysepkę pośrodku Bledu ;).
Oczywiście nie mogliśmy też pominąć punktu widokowego! Tak naprawdę po tej stronie jeziora są dwa punkty cieszące się popularnością wśród turystów - Ojstrica (611 m n.p.m.) oraz Osojnica (756 m n.p.m.). My ze względu na ograniczony czas i możliwości fizyczne wybraliśmy pierwsze wzniesienie. Prowadzi na nie ścieżka - na początku dość łagodna, potem jednak wymagająca nieco ostrzejszego podejścia po kamieniach. Całość znad brzegu jeziora zajmuje ok. 20 minut (wejście na Osojnicę to podobno ok. godziny). Szczyt Ojstricy góruje nad lasem, więc świetnie stąd widać cały Bled, a przy bezchmurnym niebie podobno i góry w tle ;).
Skoro już obeszliśmy całe jezioro, zasłużyliśmy sobie na coś słodkiego po takim wysiłku ;). Specjalnością Bledu jest kremna rezina, czyli po prostu kremówka. Deser też stworzono w Hotelu Park (a raczej w jego cukierni) w 1953 roku, jednak dziś można dostać go właściwie w każdej kawiarni w Bledzie. Ciasto francuskie, masa waniliowa, śmietana... całość jest zdecydowanie mniej słodka, niż się tego spodziewałam - zdecydowanie na plus :). Na talerzu nie zostało zupełnie nic - z ostatnimi okruszkami natychmiast poradziły sobie wszechobecne wróble. Po deserze znów podeszliśmy nad jezioro, tym razem, żeby sobie posiedzieć na trawie i przez dłuższą chwilę nic nie robić.
W odległości paru kilometrów od Bledu (nieco dalej, gdy droga okazuje się zamknięta i trzeba jechać naokoło) znajduje się wąwóz Vintgar - kolejna słoweńska perełka, którą wszystkie portale internetowe polecają odwiedzić przy okazji wizyty nad jeziorem. Mnie przekonywać nie muszą - zdecydowanie uwielbiam takie miejsca! Podobno nad ranem potrafią się tu ustawiać kolejki do wejścia, ale my dojeżdżamy gdzieś pomiędzy 15 i 16 i choć trochę ludzi się kręci, to kolejki przed wejściem nie ma żadnej. Płacimy po 9€ za wstęp i wchodzimy na teren wąwozu.
Vintgar został odkryty pod koniec XIX wieku przez Jakoba Žumera - burmistrza sąsiedniego miasteczka Gorje oraz kartografa Benedikta Lergetporera. Oczywiście wtedy nikt nie myślał, by puścić tędy szlak turystyczny, ściany wąwozu wznosiły się nawet do 100 metrów, a dołem płynęła rzeka Radovna. Jednak już w dwa lata zbudowano pierwsze mosty i drewniane ścieżki, a następnie otwarto wąwóz dla zwiedzających. Dziś trasa turystyczna liczy sobie 1,6 km długości i kończy się przy wodospadzie Šum. Mamy tu możliwość albo zawrócić, by dotrzeć na parking tą samą drogą (na co się decydujemy), albo opuścić teren wąwozu i okrężną (choć podobno piękną) drogą wrócić też do punktu wyjścia.
Zdjęcia nie są w stanie oddać uroku Vintgaru - mieniących się w słońcu odcieni wody, wysokich ścian otaczających wąwóz i licznych mostków pozwalających na przechodzenie z jednego brzegu rzeki na drugi. Szybko też zorientowaliśmy się, że jest całkiem sporo osób, które tak jak my połączyły wizytę nad Bledem ze zwiedzaniem Vintgaru. Co jakiś czas na ścieżce migają nam twarze osób, które widzieliśmy parę godzin wcześniej nad jeziorem. Cóż, nie ma się co im dziwić - być w okolicy i nie zajrzeć do wąwozu to niemalże grzech... ;)
Wokół długiego na 2,1 km i szerokiego na 1,4 km jeziora biegnie sześciokilometrowa ścieżka, świetnie przystosowana dla pieszych i rowerzystów. Czasem idziemy tuż nad samym brzegiem Bledu, czasem droga trochę odbija, żeby móc ominąć nadbrzeżne hotele czy restauracje. Ciągle mamy przed oczami niewielką wyspę na środku jeziora z kościołem Maryi Dziewicy, do którego prowadzi 99 schodów - nie decydujemy się jednak tam popłynąć. Kilkanaście euro za łódkę, sześć euro za wstęp do kościoła - pomnożone przez trzy osoby... Wolimy jednak kontynuować spacer wokół Bledu ;).
A do kościoła trafiamy i tak - choć na lądzie, a nie na wyspie. Neogotycka świątynia p.w. św. Marcina z początku XX wznosi się nad jeziorem, u stóp wzgórza zamkowego. Pod sam zamek nie podchodzimy, ale do kościoła warto zajrzeć - choćby dla fresków z lat trzydziestych lub kolorowych witraży.
Po dłuższym spacerze docieramy na drugi brzeg jeziora, gdzie znajduje się niewielka plaża oraz wypożyczalnia łódek. Wbrew pozorom plaże nie są rzeczą zbyt oczywistą - nad Bledem do wody można wejść tylko w kilku (bodajże trzech, jeśli dobrze policzyłam po drodze) wyznaczonych miejscach. Bardziej popularne niż kąpieliska są tu raczej kajaki i łódki - a już zwłaszcza te elektryczne, które zabierają turystów na wysepkę pośrodku Bledu ;).
Oczywiście nie mogliśmy też pominąć punktu widokowego! Tak naprawdę po tej stronie jeziora są dwa punkty cieszące się popularnością wśród turystów - Ojstrica (611 m n.p.m.) oraz Osojnica (756 m n.p.m.). My ze względu na ograniczony czas i możliwości fizyczne wybraliśmy pierwsze wzniesienie. Prowadzi na nie ścieżka - na początku dość łagodna, potem jednak wymagająca nieco ostrzejszego podejścia po kamieniach. Całość znad brzegu jeziora zajmuje ok. 20 minut (wejście na Osojnicę to podobno ok. godziny). Szczyt Ojstricy góruje nad lasem, więc świetnie stąd widać cały Bled, a przy bezchmurnym niebie podobno i góry w tle ;).
Skoro już obeszliśmy całe jezioro, zasłużyliśmy sobie na coś słodkiego po takim wysiłku ;). Specjalnością Bledu jest kremna rezina, czyli po prostu kremówka. Deser też stworzono w Hotelu Park (a raczej w jego cukierni) w 1953 roku, jednak dziś można dostać go właściwie w każdej kawiarni w Bledzie. Ciasto francuskie, masa waniliowa, śmietana... całość jest zdecydowanie mniej słodka, niż się tego spodziewałam - zdecydowanie na plus :). Na talerzu nie zostało zupełnie nic - z ostatnimi okruszkami natychmiast poradziły sobie wszechobecne wróble. Po deserze znów podeszliśmy nad jezioro, tym razem, żeby sobie posiedzieć na trawie i przez dłuższą chwilę nic nie robić.
W odległości paru kilometrów od Bledu (nieco dalej, gdy droga okazuje się zamknięta i trzeba jechać naokoło) znajduje się wąwóz Vintgar - kolejna słoweńska perełka, którą wszystkie portale internetowe polecają odwiedzić przy okazji wizyty nad jeziorem. Mnie przekonywać nie muszą - zdecydowanie uwielbiam takie miejsca! Podobno nad ranem potrafią się tu ustawiać kolejki do wejścia, ale my dojeżdżamy gdzieś pomiędzy 15 i 16 i choć trochę ludzi się kręci, to kolejki przed wejściem nie ma żadnej. Płacimy po 9€ za wstęp i wchodzimy na teren wąwozu.
Vintgar został odkryty pod koniec XIX wieku przez Jakoba Žumera - burmistrza sąsiedniego miasteczka Gorje oraz kartografa Benedikta Lergetporera. Oczywiście wtedy nikt nie myślał, by puścić tędy szlak turystyczny, ściany wąwozu wznosiły się nawet do 100 metrów, a dołem płynęła rzeka Radovna. Jednak już w dwa lata zbudowano pierwsze mosty i drewniane ścieżki, a następnie otwarto wąwóz dla zwiedzających. Dziś trasa turystyczna liczy sobie 1,6 km długości i kończy się przy wodospadzie Šum. Mamy tu możliwość albo zawrócić, by dotrzeć na parking tą samą drogą (na co się decydujemy), albo opuścić teren wąwozu i okrężną (choć podobno piękną) drogą wrócić też do punktu wyjścia.
Zdjęcia nie są w stanie oddać uroku Vintgaru - mieniących się w słońcu odcieni wody, wysokich ścian otaczających wąwóz i licznych mostków pozwalających na przechodzenie z jednego brzegu rzeki na drugi. Szybko też zorientowaliśmy się, że jest całkiem sporo osób, które tak jak my połączyły wizytę nad Bledem ze zwiedzaniem Vintgaru. Co jakiś czas na ścieżce migają nam twarze osób, które widzieliśmy parę godzin wcześniej nad jeziorem. Cóż, nie ma się co im dziwić - być w okolicy i nie zajrzeć do wąwozu to niemalże grzech... ;)
0 Komentarze