Kiedy rumuński kolega z pracy zaprosił cały nasz team na wesele, byliśmy święcie przekonani, że sobie z nas żartuje. Rozumiem, że można zaprosić z jedną czy dwie osoby, z którymi się bliżej przyjaźni, ale kto zaprasza całą dziewięcioosobową grupę? Kolega się jednak naszymi komentarzami nie przejmował, rzucił tylko, że zaproszenia są na poważnie i obejmują też osoby towarzyszące. Tu wszyscy temat olali równo - nikt nie zamierzał brać partnerów na imprezę z ludźmi z pracy ;). Na dziewięć osób trzy z różnych powodów nie mogły przyjechać, więc pozostałą szóstką zaczęliśmy planować wyjazd. Ślub i wesele miały odbyć się w Alba Iulia - miasteczku, o którym nikt z nas wcześniej nie słyszał. Znajduje się ono gdzieś pomiędzy Sybinem a Kluż-Napoką, więc za radą kolegi zarezerwowaliśmy loty Wiedeń-Sybin (w cenie niewiele niższej niż mój masakrycznie drogi przelot do Lublina na święta), a tam na lotnisku wynajęliśmy mini-busa, którym dotarliśmy do Alba Iulia. Co najważniejsze, dotarliśmy w jednym kawałku, w co powoli zaczynałam wątpić, gdy kierowca rozpędził samochód prawie do 150 km/godz., po czym zapytał, czy możemy sprawdzić w internecie, jakie w ogóle jest ograniczenie prędkości w Rumunii... Dobry początek ;).
W hotelu zameldowaliśmy się w piątek po 16, umawiając się na kolację o 19 w restauracji La Conac, polecanej przez kolegę. Część z grupy (do której i ja, oczywiście, należałam) stwierdziła, że nie będziemy siedzieć prawie trzech godzin w hotelu bez celu, więc po szybkim ogarnięciu się wyszliśmy na zwiedzanie okolicy. Choć niby mamy Unię, zniesiony roaming i te sprawy, internet w telefonach nieszczególnie chciał z nami współpracować, więc postanowiliśmy dopytać w recepcji hotelowej, jak dojść do centrum. Niestety, angielski obsługi hotelowej był na równie wysokim poziomie jak szybkość naszego internetu mobilnego. Naprawdę uwierzyliśmy, że do centrum jest daleko i warto skorzystać z taksówki, zanim się zorientowaliśmy, że pani w recepcji na każde pytanie odpowiada yes!, ale pytania do niej chyba nie do końca docierają ;). Daleko do centrum? - Tak! Powinniśmy wziąć taksówkę? - Tak! Na mapie odkrywamy, że jakieś pięć minut piechotą od hotelu znajduje się brama wejściowa do fortecy, która stanowi centralną część Alba Iulia. O której jutro serwujecie śniadanie? - pytamy jeszcze na odchodnym. - Tak! Także tego...
Do fortecy zajrzeliśmy zarówno w piątek po południu, jak i w sobotę i niedzielę rano. Było bardzo blisko, nie chcieliśmy siedzieć w hotelu, a centrum Alba Iulia to idealne miejsce na spacery. Za każdym razem wybieraliśmy trochę inną trasę spaceru - raz obeszliśmy wnętrze fortecy, raz przeszliśmy się wokół murów dołem, raz górą... Wszystkie poniższe i powyższe zdjęcia były robione podczas tych trzech spacerów, z chronologią mieszaną ;). Ponadto były robione telefonem, co wciąż mnie boli pod względem jakości, ale cóż - lecąc na wesele z bagażem podręcznym, bardziej dbałam o to, by w plecaku zmieściła mi się sukienka, buty i kosmetyki, a nie aparat... chyba po raz pierwszy w życiu ;).
Cytadela znana jest pod nazwą Alba Carolina na cześć cesarza Karola VI Habsburga, jako że w czasach budowy fortecy (I połowa XVIII wieku) Alba Iulia znajdowała się pod austriackim panowaniem. Zresztą wtedy znana była jako Karlsburg, co natychmiast przywiodło na myśl moim współpracownikom duńskie piwo ;). Twierdza jest ogromna, więc by przygotować pod nią miejsce na rozkaz Austriaków wyburzono dużą część średniowiecznego miasta. Ma ona kształt gwiazdy otoczonej podwójnymi murami, a na jej teren prowadzi sześć bram.
Mamy to szczęście, że trafiamy na jakieś inscenizacje na terenie fortecy, choć - niestety - wszystko odbywa się tylko po rumuńsku. Widowni też za dużej nie ma - śmiejemy się, że zgromadzeni odwiedzający to pewnie najbliżsi aktorów. Punkt o 12 przez cytadelę przechodzą i przejeżdżają na koniach żołnierze w dawnych strojach, przy dźwiękach muzyki. W piątkowy wieczór zaś przenosimy się do czasów starożytnych i przyglądamy się ćwiczeniom wojskowym... Szkoda, że nic nie rozumiałam z wyjaśnień prowadzącego.
Na szczęście nie muszę też przekonywać moich współpracowników, byśmy zajrzeli i do kościołów - na terenie cytadeli znajdują się dwie katedry, katolicka i prawosławna, jedna obok drugiej. Ta prawosławna wywiera zdecydowanie większe wrażenie - niestety, trwa właśnie nabożeństwo, więc tylko po cichu zaglądamy do środka nad głowami modlących się, ale nie wchodzimy i nie robimy zdjęć. Katedra prawosławna nosi wezwanie św. Trójcy i zbudowano ją na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku w miejscu poprzedniej, zburzonej przez Austriaków, by zrobić miejsce pod cytadelę. Świątynia otoczona jest przepięknym ogrodem, wokół którego biegną charakterystyczne, żółte krużganki.
Na spokojnie udało się zaś wejść do katolickiej katedry p.w. św. Michała. Jest to średniowieczna perełka (pochodząca z końca XIII wieku), której - chyba ze względu na jej historyczną wartość - nie zdecydowano się wyburzyć podczas budowy fortecy. Świątynia łączy w sobie styl romański i gotycki i stanowi jeden z największych zabytków architektury sakralnej w Transylwanii. Niestety, z oryginalnego wystroju wnętrza niewiele się zachowało i katedra wydaje się dość pusta. Z moim zainteresowaniem szukaniem polskich śladów za granicą, bardzo się ucieszyłam, gdy odkryłam w świątyni sarkofag Izabeli Jagiellonki - córki Zygmunta Starego, (u boku Jana Zápolyi) królowej Węgier. Jagiellonka zmarła w 1559 roku właśnie w Alba Iulii i tu została pochowana.
Co nam także wpadło w oko podczas spacerów po Alba Iulii, to mnogość wszelakich rzeźb i pomników. Bardzo często przedstawiały one zwykłych ludzi i po prostu urozmaicały krajobraz miejski - przywiodło mi to na myśl trochę ulicę Piotrkowską w Łodzi... :)
A przechodząc do samego ślubu i wesela... Zaczęło się ono o 12:30 uroczystością religijną, którą postanowiliśmy sobie odpuścić, skoro i tak nie znamy ani języka rumuńskiego, ani miejscowego obrządku religijnego. Następnie na zaproszeniu wydzielono ślub cywilny o 14 i wesele od 15 - wszystko w jednym podmiejskim hotelu, do którego dotarliśmy ok. 13:40. Po sali krzątali się kelnerzy, nanosząc ostatnie poprawki w dekoracjach, ale poza tym pusto - żadnych gości. Stwierdziliśmy, że pewnie wszyscy są na ślubie kościelnym i zjadą się chwilę przed 14 razem z młodymi. Owszem, trochę osób zjechało, ale było nas łącznie na pewno mniej niż setka, zaś całe wesele było przygotowane na ponad 250 gości. Młodzi się tym nie przejmowali, chwilę po 14 powiedzieli sobie tak przed urzędnikiem i podpisali odpowiednie papiery. Potem był toast i wszyscy składali im życzenia - w międzyczasie zaczęło się schodzić coraz więcej osób. Rozbrajali mnie ludzie, którzy przyjeżdżali po 14:30 i rozglądali się zdziwieni: "o, to oni już się pobrali!?". Potem przestałam się już dziwić - goście zjeżdżali się i po 15, gdy i samo wesele już trwało i widać dla wszystkich było to normalne.
Wesele zaczęło się chwilę przed 15 i - podobno - skończyło się ok. 3. Mówię podobno, bo my zmyliśmy się trochę po północy i naprawdę wiele osób wyszło wcześniej niż my. Dla Rumunów znakiem, że wesele dobiega końca, jest wnoszony tort - tutaj pojawił się on po 23 i faktycznie dla wielu osób (w tym i dla zespołu muzycznego) był to sygnał, by zacząć się zbierać.
Podobnie jak u nas - wesele to przeplatanie tańca i posiłków/picia. Było to niemałe zdziwienie dla większości moich kolegów z pracy, bo w ich krajach (Austria, Ukraina, Węgry) najpierw serwuje się cały obiad, a dopiero potem jest impreza do tańczenia. Choć docenili fakt, że ten rumuński (i polski ;) ) zwyczaj pozwala lepiej zachować trzeźwość, to jednak zgodnie twierdzili, że jak co chwilę się siada do jedzenia i picia / wstaje do tańca, to ani jednym ani drugim nie można się w pełni nacieszyć... Cóż, tu się nie zgodzę, ale ja w sumie nie lubię tańczyć i dla mnie tego tańca jest zawsze za dużo :P.
Najpierw podano pierwszy starter, jedzenia było tyle, że naprawdę myśleliśmy, iż to porcja na cały stół (mini-sznycle, kawałki kurczaka, klopsiki mięsne, różne rodzaje sera i warzyw...). Jednak każdy z nas dostał taki sam talerz - wystarczyłoby to na cały wieczór, ale mając świadomość, że potem jest drugi starter, potem zupa, danie główne i deser, połowę zostawiliśmy. Wolę nawet nie myśleć, ile tego wieczora zmarnowało się tam jedzenia...
Pierwszy taniec, łapanie welonu, fotobudka... Ten sam standard, co i u nas. Na szczęście brakowało wszelakich głupich gier weselnych, jedynym takim urozmaiceniem była piosenka napisana i zaśpiewana przez pana młodego dla młodej. Oczywiście po rumuńsku, a gdy zapytaliśmy kogoś o przetłumaczenie, usłyszeliśmy: on śpiewa, jak bardzo ją kocha. Serio? Nie spodziewalibyśmy się :P.
Co do prezentów - chyba w całej Europie Środkowo-Wschodniej króluje po prostu gotówka. Kolega mówił, że w Rumunii wesele się bardzo często zwraca, a on zna nawet osoby, które robiły wesela po kosztach, a zebrane pieniądze wystarczały czasem i na kupno mieszkania! To raczej naszym znajomym nie grozi, bo na wesele się faktycznie wykosztowali, ale mam nadzieję, że choć się im zwróci... :) Nie było żadnego konkretnego momentu, by wręczać prezenty, ale na stołach znajdowały się koperty, kartki, długopisy, naklejki - na miejscu można było przygotować kartkę z życzeniami i po prostu do niej dołączyć banknoty. My - jako że pracujemy w firmie produkującej sprzęt AGD - postanowiliśmy dać pieniądze w plastikowej, przezroczystej obudowie jednego z naszych produktów, który specjalnie przytaszczyliśmy na ślub (po powrocie do Wiednia dostał resztę sprzętu, nie to, że tylko tę część... ;) ). Urządzenie pełne banknotów wywołało śmiech młodych, więc mamy nadzieję, że prezent zostanie zapamiętany... :)
Choć wróciliśmy do hotelu przed 1, to jednak piątkowy wieczór przy dużej ilości wina, a do tego jednak ponad 10 godzin na weselu zrobiło swoje i w niedzielę byliśmy półprzytomni. A że w dzień było ciepło, w nocy masakrycznie zimno, a my w lekkich ubraniach, po alkoholu... 1/3 grupy w pracy na chorobowym w tym tygodniu, czyli znaczy to, że wyjazd się udał, prawda? ;)
Do fortecy zajrzeliśmy zarówno w piątek po południu, jak i w sobotę i niedzielę rano. Było bardzo blisko, nie chcieliśmy siedzieć w hotelu, a centrum Alba Iulia to idealne miejsce na spacery. Za każdym razem wybieraliśmy trochę inną trasę spaceru - raz obeszliśmy wnętrze fortecy, raz przeszliśmy się wokół murów dołem, raz górą... Wszystkie poniższe i powyższe zdjęcia były robione podczas tych trzech spacerów, z chronologią mieszaną ;). Ponadto były robione telefonem, co wciąż mnie boli pod względem jakości, ale cóż - lecąc na wesele z bagażem podręcznym, bardziej dbałam o to, by w plecaku zmieściła mi się sukienka, buty i kosmetyki, a nie aparat... chyba po raz pierwszy w życiu ;).
Cytadela znana jest pod nazwą Alba Carolina na cześć cesarza Karola VI Habsburga, jako że w czasach budowy fortecy (I połowa XVIII wieku) Alba Iulia znajdowała się pod austriackim panowaniem. Zresztą wtedy znana była jako Karlsburg, co natychmiast przywiodło na myśl moim współpracownikom duńskie piwo ;). Twierdza jest ogromna, więc by przygotować pod nią miejsce na rozkaz Austriaków wyburzono dużą część średniowiecznego miasta. Ma ona kształt gwiazdy otoczonej podwójnymi murami, a na jej teren prowadzi sześć bram.
Mamy to szczęście, że trafiamy na jakieś inscenizacje na terenie fortecy, choć - niestety - wszystko odbywa się tylko po rumuńsku. Widowni też za dużej nie ma - śmiejemy się, że zgromadzeni odwiedzający to pewnie najbliżsi aktorów. Punkt o 12 przez cytadelę przechodzą i przejeżdżają na koniach żołnierze w dawnych strojach, przy dźwiękach muzyki. W piątkowy wieczór zaś przenosimy się do czasów starożytnych i przyglądamy się ćwiczeniom wojskowym... Szkoda, że nic nie rozumiałam z wyjaśnień prowadzącego.
Na szczęście nie muszę też przekonywać moich współpracowników, byśmy zajrzeli i do kościołów - na terenie cytadeli znajdują się dwie katedry, katolicka i prawosławna, jedna obok drugiej. Ta prawosławna wywiera zdecydowanie większe wrażenie - niestety, trwa właśnie nabożeństwo, więc tylko po cichu zaglądamy do środka nad głowami modlących się, ale nie wchodzimy i nie robimy zdjęć. Katedra prawosławna nosi wezwanie św. Trójcy i zbudowano ją na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku w miejscu poprzedniej, zburzonej przez Austriaków, by zrobić miejsce pod cytadelę. Świątynia otoczona jest przepięknym ogrodem, wokół którego biegną charakterystyczne, żółte krużganki.
Na spokojnie udało się zaś wejść do katolickiej katedry p.w. św. Michała. Jest to średniowieczna perełka (pochodząca z końca XIII wieku), której - chyba ze względu na jej historyczną wartość - nie zdecydowano się wyburzyć podczas budowy fortecy. Świątynia łączy w sobie styl romański i gotycki i stanowi jeden z największych zabytków architektury sakralnej w Transylwanii. Niestety, z oryginalnego wystroju wnętrza niewiele się zachowało i katedra wydaje się dość pusta. Z moim zainteresowaniem szukaniem polskich śladów za granicą, bardzo się ucieszyłam, gdy odkryłam w świątyni sarkofag Izabeli Jagiellonki - córki Zygmunta Starego, (u boku Jana Zápolyi) królowej Węgier. Jagiellonka zmarła w 1559 roku właśnie w Alba Iulii i tu została pochowana.
Co nam także wpadło w oko podczas spacerów po Alba Iulii, to mnogość wszelakich rzeźb i pomników. Bardzo często przedstawiały one zwykłych ludzi i po prostu urozmaicały krajobraz miejski - przywiodło mi to na myśl trochę ulicę Piotrkowską w Łodzi... :)
A przechodząc do samego ślubu i wesela... Zaczęło się ono o 12:30 uroczystością religijną, którą postanowiliśmy sobie odpuścić, skoro i tak nie znamy ani języka rumuńskiego, ani miejscowego obrządku religijnego. Następnie na zaproszeniu wydzielono ślub cywilny o 14 i wesele od 15 - wszystko w jednym podmiejskim hotelu, do którego dotarliśmy ok. 13:40. Po sali krzątali się kelnerzy, nanosząc ostatnie poprawki w dekoracjach, ale poza tym pusto - żadnych gości. Stwierdziliśmy, że pewnie wszyscy są na ślubie kościelnym i zjadą się chwilę przed 14 razem z młodymi. Owszem, trochę osób zjechało, ale było nas łącznie na pewno mniej niż setka, zaś całe wesele było przygotowane na ponad 250 gości. Młodzi się tym nie przejmowali, chwilę po 14 powiedzieli sobie tak przed urzędnikiem i podpisali odpowiednie papiery. Potem był toast i wszyscy składali im życzenia - w międzyczasie zaczęło się schodzić coraz więcej osób. Rozbrajali mnie ludzie, którzy przyjeżdżali po 14:30 i rozglądali się zdziwieni: "o, to oni już się pobrali!?". Potem przestałam się już dziwić - goście zjeżdżali się i po 15, gdy i samo wesele już trwało i widać dla wszystkich było to normalne.
Wesele zaczęło się chwilę przed 15 i - podobno - skończyło się ok. 3. Mówię podobno, bo my zmyliśmy się trochę po północy i naprawdę wiele osób wyszło wcześniej niż my. Dla Rumunów znakiem, że wesele dobiega końca, jest wnoszony tort - tutaj pojawił się on po 23 i faktycznie dla wielu osób (w tym i dla zespołu muzycznego) był to sygnał, by zacząć się zbierać.
Podobnie jak u nas - wesele to przeplatanie tańca i posiłków/picia. Było to niemałe zdziwienie dla większości moich kolegów z pracy, bo w ich krajach (Austria, Ukraina, Węgry) najpierw serwuje się cały obiad, a dopiero potem jest impreza do tańczenia. Choć docenili fakt, że ten rumuński (i polski ;) ) zwyczaj pozwala lepiej zachować trzeźwość, to jednak zgodnie twierdzili, że jak co chwilę się siada do jedzenia i picia / wstaje do tańca, to ani jednym ani drugim nie można się w pełni nacieszyć... Cóż, tu się nie zgodzę, ale ja w sumie nie lubię tańczyć i dla mnie tego tańca jest zawsze za dużo :P.
Najpierw podano pierwszy starter, jedzenia było tyle, że naprawdę myśleliśmy, iż to porcja na cały stół (mini-sznycle, kawałki kurczaka, klopsiki mięsne, różne rodzaje sera i warzyw...). Jednak każdy z nas dostał taki sam talerz - wystarczyłoby to na cały wieczór, ale mając świadomość, że potem jest drugi starter, potem zupa, danie główne i deser, połowę zostawiliśmy. Wolę nawet nie myśleć, ile tego wieczora zmarnowało się tam jedzenia...
Pierwszy taniec, łapanie welonu, fotobudka... Ten sam standard, co i u nas. Na szczęście brakowało wszelakich głupich gier weselnych, jedynym takim urozmaiceniem była piosenka napisana i zaśpiewana przez pana młodego dla młodej. Oczywiście po rumuńsku, a gdy zapytaliśmy kogoś o przetłumaczenie, usłyszeliśmy: on śpiewa, jak bardzo ją kocha. Serio? Nie spodziewalibyśmy się :P.
Co do prezentów - chyba w całej Europie Środkowo-Wschodniej króluje po prostu gotówka. Kolega mówił, że w Rumunii wesele się bardzo często zwraca, a on zna nawet osoby, które robiły wesela po kosztach, a zebrane pieniądze wystarczały czasem i na kupno mieszkania! To raczej naszym znajomym nie grozi, bo na wesele się faktycznie wykosztowali, ale mam nadzieję, że choć się im zwróci... :) Nie było żadnego konkretnego momentu, by wręczać prezenty, ale na stołach znajdowały się koperty, kartki, długopisy, naklejki - na miejscu można było przygotować kartkę z życzeniami i po prostu do niej dołączyć banknoty. My - jako że pracujemy w firmie produkującej sprzęt AGD - postanowiliśmy dać pieniądze w plastikowej, przezroczystej obudowie jednego z naszych produktów, który specjalnie przytaszczyliśmy na ślub (po powrocie do Wiednia dostał resztę sprzętu, nie to, że tylko tę część... ;) ). Urządzenie pełne banknotów wywołało śmiech młodych, więc mamy nadzieję, że prezent zostanie zapamiętany... :)
Choć wróciliśmy do hotelu przed 1, to jednak piątkowy wieczór przy dużej ilości wina, a do tego jednak ponad 10 godzin na weselu zrobiło swoje i w niedzielę byliśmy półprzytomni. A że w dzień było ciepło, w nocy masakrycznie zimno, a my w lekkich ubraniach, po alkoholu... 1/3 grupy w pracy na chorobowym w tym tygodniu, czyli znaczy to, że wyjazd się udał, prawda? ;)
0 Komentarze