Zaczynam się specjalizować w wyjazdach kompletnie niezorganizowanych, a październikowy Dublin to zdecydowanie szczyt szczytów mojego braku organizacji ostatnimi czasy ;). Z końcem sierpnia spojrzałam w kalendarz i odkryłam, że choć listopad i grudzień mam już całkiem nieźle ogarnięte, to na październik wciąż nie mam żadnych planów. A ja się bardzo niekomfortowo czuję bez żadnych planów wyjazdowych w najbliższym czasie... ;) Z pomocą Skyscannera zaczęłam przeglądać, gdzie mogę tanio wyskoczyć na weekend w połowie października i szybko wyskoczyła mi podpowiedź: Dublin. Nigdy nie byłam w Irlandii, bilety w miarę przystępnej cenie, co się będę zastanawiała - rezerwuję. Po jakimś czasie przyszło mi na myśl, że wypadałoby też poszukać noclegów i tu już nie było tak wesoło. Z miesięcznym wyprzedzeniem znalezienie sensownego noclegu, bez konieczności dzielenia pokoju / łazienki, za poniżej 100€/noc było właściwie niemożliwe. W końcu znalazłam hostel, gdzie za staroświecki pokój ze śniadaniem (mieli chleb tostowy, margarynę i dżem) zapłaciłam tylko 96€/noc. Mając już nocleg, mogłam resztę zaplanować w ostatnim tygodniu przed wyjazdem, jak zwykle. Tyle, że nagle okazało się, że ten tydzień to nadgodziny związane z budżetem, wyjście na afterwork połączone z Oktoberfest, rozmowa kwalifikacyjna do jednej firmy... I w pewnym momencie ocknęłam się w Uberze na lotnisko (kurczę, mam samolot za 2 godziny, wypadałoby wyjść z pracy!) z biletem wstępu do muzeum Guinnessa w plecaku - jedyna rzecz polecona przez kolegę w pracy, którą zaplanowałam... tzn. zarezerwowałam w ciemno, bo miało być fajne.
Samolot ląduje na dublińskim lotnisku chwilę po 18, a jeszcze zanim dojedzie do budynku, ja próbuję wygooglać, jak w ogóle powinnam dojechać do hostelu. Internet podpowiada Leap Visitor Card, z którą mogę nie tylko dojechać do miasta, ale też przez cały weekend po tym mieście jeździć. Brzmi to całkiem sensownie, więc wychodzę na dwór na przystanek autobusowy, gdzie uczynna pani cofa mnie na terminal - kartę kupię tylko w kiosku w środku. Po kilku minutach stania w kolejce, która się prawie nie ruszyła, poddaję się. Stwierdzam, że obejdę się bez karty na komunikację i w sumie dobrze na tym wychodzę, bo tym razem Google Maps mi podpowiada autobus nr 16, który może jedzie nieco dłużej niż te główne lotniskowe, ale zatrzymuje się przynajmniej pod moim hostelem... Bilet też o połowę tańszy - jedyny drobny szczegół: płatność gotówką, w odliczonych kwotach. A w moim portfelu niestety tylu monet brak, więc jeszcze na tempo biegiem wracam na terminal, by kupić coś do picia i rozmienić 5€. Zdążyłam, wsiadam do autobusu, płacę i ruszamy - do miasta jedzie się dobrą godzinę, więc w końcu mam czas wyciągnąć telefon i zapytać Google'a: gdzie jest informacja turystyczna w Dublinie? W piątek wieczorem i tak już nic nie zobaczę, ale przynajmniej będę wiedziała, dokąd się kierować w sobotni poranek.
Do hostelu docieram po 20 - czekają już tylko na mnie i po wręczeniu klucza obsługa zapada się pod ziemię. Wchodzę do pokoju, siadam na łóżku, starając się jak najmniej skrzypieć - ściany są tak cienkie, że słyszę nawet, jak sąsiad podłącza ładowarkę do gniazdka... W sumie dobry pomysł, mój telefon po całym dniu też wymaga dostawy prądu. Wyciągam kabel i wpatruję się półprzytomnie w gniazdko. Mam kupioną w tym roku przejściówkę z brytyjskich (i irlandzkich) wtyczek na nasze. Mam. W domu. W Wiedniu. Bo kto by w nawale rzeczy w ubiegłym tygodniu w ogóle pomyślał o irlandzkich gniazdkach i przejściówce...? Znów z pomocą przychodzi wujek Google sugerujący, że 100 metrów stąd znajduje się niewielki sklep, w którym - na szczęście - mają i przejściówki. Z całą swoją wiedzą technologiczną i zmęczonym uśmiechem odpowiadam sprzedawcy na pytanie, jakie wtyczki mają pasować - Normalne. Europejskie. Dla niego normalne są chyba miejscowe... i też europejskie :P. Najważniejsze, że udało się kupić to, co pasowało.
Zatem telefon do ładowania, a Gabi do spania - biorąc pod uwagę cienkie ściany, nie najwygodniejsze łóżko plus mój dość lekki sen, telefon nad ranem miał znacznie więcej energii niż ja. Czekam do 8 na śniadanie, szybko jem kawałek tosta z dżemem, rozgrzewam się gorącą herbatą i już jestem gotowa do wyjścia. Informację turystyczną otwierają o 9, więc akurat powinnam dojść na czas, decydując się na szybki spacer. O innym nie ma co myśleć, bo o tej porze na dworze nie ma nawet 10 stopni, słońce ledwo co wzeszło, a ja po prostu zamarzam.
W informacji jestem pierwszą odwiedzającą w sobotni poranek i pani z uśmiechem rozkłada przede mną mapę. Mam dwa dni, chcę zobaczyć Dublin - nie lubię sztuki, interesuję się historią. I nie mam pojęcia, co zobaczyć w tym mieście. Wyrastają przede mną ulotki muzeów poświęconych historii i kościołów. Kobieta jest w swoim żywiole i co rusz zaznacza mi jakiś punkt na mapie, wszystko w zasięgu spaceru - mam za mało czasu, by dojeżdżać jeszcze na obrzeża Dublina. W pewnym momencie obie patrzymy na pooznaczaną mapę i rzucam tylko: tego się chyba nie da zobaczyć w jeden weekend... Ano nie. Ale można spróbować ;). Biorę mapę i ulotki i, nie zwlekając, kieruję się do pierwszego miejsca zaznaczonego na mapce przez panią z informacji. Trinity College.
Trinity College, czyli Kolegium Trójcy Świętej, to uniwersytet założony przez Elżbietę I w 1592 roku. Czyli swoje lata ma i nic dziwnego, że pani z informacji poradziła mi skierować się tutaj, skoro lubię historię. Wchodzę przez bramę na teren uniwersytetu, mijając niewielki punkt, gdzie studenci zapraszają na trasę z przewodnikiem - fanką zwiedzania z przewodnikiem nigdy nie byłam, więc przechodzę dalej, decydując się na samodzielne zwiedzanie. Zwłaszcza, gdy widzę grupkę stojącą przed przewodnikiem - przy tych temperaturach, bez ruchu, brrr... Dziękuję, wolę pospacerować ;). Przechodzę przez Plac Parlamentarny (Parliament Square) i staję przed charakterystyczną dzwonnicą. Zbudowano ją w połowie XIX wieku i stanowi dziś jeden z symboli Dublina. Po obejściu terenów uniwersyteckich odbijam w bok za strzałką z napisem Book of Kells. Gdy tylko usłyszałam w informacji hasło Stara biblioteka, wiedziałam, że będzie to miejsce, które zechcę odwiedzić. Przyszło mi się nad tym po raz drugi zastanowić, gdy zobaczyłam kolejkę do wejścia. Kolejkę stojącą, co warto zauważyć, w cieniu budynku, a mi i na słońcu było zimno... Ale stanęłam, jednocześnie wyciągając telefon i sprawdzając opcję kupna biletów online. Owszem, istnieje, ale wszystko na najbliższe trzy godziny jest już wyprzedane. Widzę jednak, że na krótko przed zamknięciem bilety są tańsze, więc postanawiam zarezerwować wstęp na 16:30 i po prostu wrócić tu po południu.
Znów zerkam na mapę, co z miejsc zaznaczonych w okolicy wygląda najciekawiej. Tym razem celuję jednak w pomieszczenia zamknięte - spędziłam na zewnątrz już 1,5 godziny i moja ciepłolubna natura domaga się pobytu w miejscu wyposażonym w grzejnik. Wybieram więc Małe Muzeum Dublina (Little Museum of Dublin), na które - jeśli wierzyć wujkowi Google - powinna mi wystarczyć mniej więcej godzina. Szczęśliwym trafem wchodzę do środka akurat parę minut przed rozpoczęciem kolejnej trasy z przewodnikiem, zanim się ona rozpocznie, w sali zbierze się około dwudziestu osób. Uśmiechnięta przewodniczka w średnim wieku chce rozruszać grupę żartami o podtekście narodowym, ale ku jej rozczarowaniu nie ma wśród nas nikogo z Anglii lub Francji. Po kilku nieudanych próbach odgadnięcia, przewodniczka rozgląda się po grupie - serio wszyscy jesteście Amerykanami?! Wybuch grupowego entuzjazmu, a gdy się uciszył, podniosłam rękę - ja tam jestem z Polski. Do końca wycieczki zostałam już zapamiętana ;). A zwiedzanie samo w sobie okazało się dla mnie niemałym wyzwaniem, kiedy w dużej grupie byłam jedyną, dla której angielski nie był językiem ojczystym, a grupa przerzucała się komentarzami z silnym akcentem irlandzkim (w przypadku przewodniczki) lub pochodzącym z różnorodnych Stanów (w przypadku innych turystów). Co to za różnica, czy żołnierz karmił psy czy kaczki, skoro dogs i ducks można wymówić tak samo...
Little Museum of Dublin to muzeum dość specyficzne, które swoją drogą zajęło pierwsze miejsce wśród irlandzkich muzeów na TripAdvisorze w 2018 roku. Zajmuje ono kilka niewielkich pomieszczeń na trzech piętrach, a wszystkie zgromadzone tu przedmioty zostały podarowane przez mieszkańców Dublina. Muzeum skupia się na dwudziestowiecznej historii miasta. Najpierw 29-minutowa trasa z przewodnikiem (tak przynajmniej informują, bo nie patrzyłam na zegarek ;) ), a po skończonym oprowadzaniu, obejmującym tylko dwa pomieszczenia i mnóstwo usłyszanych ciekawostek, można na spokojnie samemu przejść się po pozostałych pokojach. Mi najbardziej w oko wpadła wystawa U2: Made in Dublin, pełna przedmiotów podarowanych przez fanów zespołu - zwiedzać można było w rytm muzyki U2 i przy migających światłach, jak na koncercie.
Minęła 11 i choć na dworze niewiele się ociepliło, to przynajmniej słońce zaczęło delikatnie przygrzewać. Naprzeciwko wyjścia z muzeum rozpościera się teren zielony - park miejski St. Stephen's Green. Ma on prostokątny kształt i ze wszystkich stron jest otoczony ulicą St. Green (odpowiednio North, South, West, East - przynajmniej łatwo zapamiętać). W środku znajduje się oczko wodne z łabędziami i kaczkami - swoją drogą, to właśnie tutaj karmiono kaczki (ducks, not dogs) podczas rewolucji. Kolorowe, jesienne drzewa pięknie mienią się w słońcu, więc nie dziwi mnie, że spotykam tu całkiem sporo osób z aparatami fotograficznymi. A tak z ciekawostek - St. Stephen's Green otworzono dla odwiedzających w lipcu 1880 roku, w oparciu o nowy projekt stworzony przez Williama Shepparda.
Po spacerze w parku i przerwie na kubek gorącej czekolady - nie tyle nawet po to, by się rozgrzać, co żeby spokojnie rozłożyć gdzieś mapę, wyciągnąć telefon i móc rozplanować resztę dnia. Takie zwiedzanie w stylu: wychodzę z miejsca X i zaczynam się zastanawiać, gdzie mogę dalej iść zaczyna mnie irytować. Na szczęście nie potrzebuję dużo czasu, by z wielu zaznaczonych na mapie kółeczek wybrać te, które interesują mnie najbardziej. W czołówce zdecydowanie są dwie katedry - św. Patryka oraz Kościoła Chrystusowego, oddalone jedna od drugiej zaledwie o 500 metrów, więc zaglądam do obu po kolei. Św. Patryk zachwyca niesamowitym wnętrzem i mnóstwem szczegółów, Kościół Chrystusowy chwali się piękną architekturą oraz rozległymi, pełnymi ciekawostek kryptami. Poświęcę im oddzielny wpis, bo gdybym chciała się jeszcze w tym poście zachwycać świątyniami, to nigdy bym go nie skończyła... ;) W katedrach spędzam dużo czasu, a gdy wychodzę, nie mogę uwierzyć w swoje szczęście do pogody. Słońce tak pięknie grzeje, mimo ledwo 15 stopni na termometrze, że decyduję się na spacer wzdłuż wybrzeży Liffey. A według prognozy miało lać cały weekend!
Zostały mi dwie godziny do wykupionego wejścia do biblioteki w Trinity College, a w sumie chciałabym jeszcze zwiedzić zamek... Odbijam więc od rzeki na wysokości Ratusza (nie wygląda jakoś specjalnie) i docieram na dziedziniec zamkowy. Zamek Dubliński to osiemnastowieczna twierdza (choć zachowały się tu elementy poprzednich, zniszczonych warowni - najstarsze jeszcze z XIII wieku), której część dziś jest udostępniona turystom, a część oddano do użytku irlandzkiemu rządowi. Zamek można zwiedzać na dwa sposoby - na własną rękę (za 8€) zobaczymy apartamenty i wystawę, albo z przewodnikiem (za 12€), z którym zwiedzimy nie tylko apartamenty, ale też sekcję średniowieczną i królewską kaplicę. Biorąc pod uwagę, że interesują mnie tylko te dwa ostatnie punkty, o samodzielnym zwiedzaniu nawet nie myślę. Niestety, okazuje się, że trasę z przewodnikiem też muszę sobie odpuścić, bo najbliższa jest już wyprzedana, a zapisując się na kolejną, nie zdążyłabym na mój już wykupiony wstęp do biblioteki. Nieco rozczarowana odchodzę więc od kas biletowych i opuszczam teren zamku, nie myśląc nawet o tym, by go obejść dookoła z zewnątrz. Teraz sobie pluję w brodę, bo w ten sposób nie zobaczyłam nawet ogrodów zamkowych ani wież... - dziedziniec wygląda na najnudniejszą część twierdzy. Notatka zapisana: wrócić do Dublina i zobaczyć zamek. Tak porządnie. ;)
No dobra, cały dzień nie może być niebieskie niebo, prawda? Choć właściwie to niebo nadal jest niebieskie, kiedy zaczyna kropić, a chwilę później lać. Najpierw chowam się w paru sklepach z pamiątkami, gdzie zaopatruję się w kartki, znaczki i magnes na lodówkę, ale wygląda na to, że pogoda nie zamierza już się poprawić. Przypomina mi się, że na jednej z otrzymanych w informacji ulotek wyczytałam o muzeum archeologicznym z darmowym wstępem. Chowając telefon przed deszczem, sprawdzam trasę w Google Maps i w muzeum postanawiam przeczekać czas do 16:15, kiedy będę w końcu mogła zbierać się do biblioteki...
Przy ulicy Kildare znajduje się oddział Archeologia Narodowego Muzeum Irlandii (National Museum of Ireland - Archaeology). Zgodnie z ulotką wstęp jest darmowy, ale szybki rzut oka na mapkę muzeum pozwala mi stwierdzić, że nie zdążę zobaczyć wszystkiego. No chyba, że chciałabym biegiem przelecieć wszystkie pomieszczenia... tylko przecież nie o to chodzi. Ze spisu wybieram zatem dwie wystawy, które interesują mnie najbardziej: Irlandia Wikingów oraz Średniowieczna Irlandia 1150-1550, tam też kieruję swoje kroki. Najpierw zatem cofam się do ery Wikingów, poznaję wpływ kultury skandynawskiej na irlandzką, widoczny szczególnie na przedmiotach znalezionych podczas wykopalisk. Przechodząc z jednej wystawy na drugą, czytam też o bitwie pod Clontarf z 1014 roku (gdy wrzucam w Google Clontarf 1014 wyskakuje mi jednak... whisky!), o której - wstyd przyznać - pierwsze słyszę. Znów robię sobie notatki, o czym muszę jeszcze doczytać, bo ta część historii Irlandii wydaje mi się niezmiernie fascynująca ;).
Kiedy wychodzę z muzeum, już nie pada, nie muszę więc kryć się pod daszkami i balkonami, kierując się do Trinity College. O tej porze nie ma już dużej kolejki, a ja do tego mam przecież kupiony bilet, więc wchodzę od razu. Największą atrakcją tego miejsca jest Księga z Kells (Book of Kells) - pozwolę sobie tutaj zacytować Wikipedię: manuskrypt z około 800 roku, bogato iluminowany przez celtyckich mnichów(...). Będąc jednym z najważniejszych zabytków chrześcijaństwa irlandzkiego i dzieł irlandzko-saskiej sztuki, stanowi również jeden z najpiękniejszych iluminowanych manuskryptów średniowiecznych, jakie zachowały się do naszych czasów. Zatem Trinity College może poszczycić się takim cudem w swoich zbiorach, nic więc dziwnego, że poświęcono mu oddzielną wystawę. Najpierw przechodzimy przez ogromny pokój, gdzie szczegółowo opisano księgę - zarówno jej historię, jak i sam proces jej tworzenia. Na tyle szczegółowo, że analizowano nawet, z czego robiono poszczególne barwniki do zdobienia liter! Na samej wystawie można robić zdjęcia, ale gdy przejdziemy potem do pomieszczeń, gdzie wystawiane są manuskrypty, obowiązuje całkowity zakaz fotografowania.
Po manuskryptach przechodzimy do kolejnego pomieszczenia, które mnie osobiście zachwyciło najbardziej - Długa Sala Starej Biblioteki (Long Room of Old Library). Szczerze uwielbiam dawne biblioteki, stare książki - nie znoszę tylko tłumów, które też chcą odwiedzić te miejsca ;). Główne pomieszczenie Starej Biblioteki powstało w pierwszej połowie XVIII wieku i ma 65 metrów długości. W sali znajdziemy ok. 200.000 najstarszych książek z uniwersyteckiej biblioteki (niestety, nie można podejść zbyt blisko), średniowieczną harfę, na której wzorowano irlandzki herb (Brian Boru's harp) oraz jedną z niewielu zachowanych kopii deklaracji z 1916, ogłaszającej powstanie Republiki Irlandzkiej. Biorąc pod uwagę tyle skarbów zgromadzonych w jednym miejscu, a do tego przepiękny wystrój samej biblioteki, nie dziwi, że gromadzą się tu tłumy zwiedzających.
Cały dzień intensywnego zwiedzania sprawił, że zdążyłam zapomnieć, iż chodzę tylko na dwóch kromkach chleba tostowego i kubku gorącej czekolady. W sumie nawet nie ma czasu myśleć o głodzie :). Ale można się w końcu skierować do głównej dzielnicy irlandzkich pubów z najsłynniejszym z nich - Temple Bar. Tutaj to dopiero są tłumy! Zaglądam na chwilę do środka, ale nie ma tu nawet gdzie stanąć, o siedzeniu nawet nie myślę. Rozglądam się po okolicy i wchodzę w końcu do BadBobs Temple Bar, gdzie mam szczęście załapać się na ostatni wolny, niezarezerwowany stolik. Zamawiam hamburgera (którego jestem w stanie wcisnąć w siebie może do połowy) oraz - w końcu - szklankę Guinnessa! Od zawsze uwielbiam to piwo, ale muszę przyznać, w Irlandii smakuje ono o niebo lepiej, choć nie wiem, czy to kwestia piwa czy atmosfery ;).
Po zjedzeniu i wypiciu Guinnessa, i jeszcze kolejnego Guinnesa, zbieram się w końcu z powrotem do hostelu. Robi się już ciemno i zimno, znów zaczyna padać, a ja chcę jeszcze trochę poczytać przed snem, no i wypisać pocztówki ;). Całą noc leje i nad ranem nie wygląda na to, by miało się wypogodzić. Na 10:30 mam wykupione zwiedzanie Browaru Guinnessa i chcąc nie chcąc muszę wyjść na zewnątrz w taką pogodę. Według Google Maps dojście pieszo do browaru albo dojście na przystanek i dojazd autobusem zajmuje tyle samo czasu, a w obu przypadkach i tak zmoknę... Idę więc pieszo - niespełna półgodzinny spacer sprawia, że kurtkę mogłabym wyciskać. Przez pierwsze dwie godziny w Guinnessie schnę i kulę się z zimna (następnego dnia obudziłam się z masakrycznymi zakwasami, bo z zimna kurczyły mi się mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia....), na szczęście w środku spędzam prawie cztery godziny. Guinness Storehouse to zdecydowanie jedno z najfajniejszych miejsc w Dublinie, któremu też poświęcę potem oddzielny wpis :).
Ale te cztery godziny zrobiły swoje - kurtka mi w miarę wyschła, a na dworze przestało padać! Niestety, nie zostało mi już zbyt dużo czasu w Dublinie, niedługo wypadałoby łapać autobus na lotnisko. Jednak zanim to zrobię, mijam jeszcze stare mury miejskie i zaglądam do kościoła St. Audoen - najstarszego kościoła parafialnego w Dublinie (do którego, swoją drogą, przytuliła się polska parafia rzymskokatolicka). Kościół jest poświęcony żyjącemu w VII wieku biskupowi Rouen, świętemu patronowi Normandii. Wejście do świątyni jest darmowe (miłe zaskoczenie), a oprócz mnie w środku jest tylko jedna turystka. Może dlatego pan przy wejściu jest bardzo rozmowny i z uśmiechem wprowadza mnie do środka i opowiada o kościele.
Czas się kończy, wypadałoby powoli wracać na lotnisko... Mam ogromne poczucie, że wciąż zostało mi mnóstwo miejsc do zobaczenia w Dublinie i bardzo chcę wrócić na dłużej! Pewnie tylko przyjdzie mi wcześniej trochę oszczędzać na taki dłuższy wyjazd, bo jednak Dublin swoje kosztuje :).
- 74,98€ (320,89 zł) - Ryanair Wiedeń-Dublin i z powrotem
- 196€ (838,83 zł) - hostel / 2 noce
- 2 x 3,30€ (14,12 zł) - autobus lotniskowy w dwie strony
- 5€ (21,40 zł) - przejściówka do gniazdka
- 10€ (42,80 zł) - Małe Muzeum Dublina
- 11€ (47,08 zł) - Stara Biblioteka (bilet online)
- 15€ (64,20 zł) - obie katedry
- 3,50€ (14,98 zł) - magnes na lodówkę
- 0,40€ (1,71 zł) - pocztówka
- 1,80€ (7,70 zł) - znaczek
- 12,95€ (55,42 zł) - burger w barze
- 5,80€ (24,82 zł) - pinta Guinnessa w dzielnicy Temple Bar
- 4,75€ (20,33 zł) - kubek gorącej czekolady
- 18,50€ (79,18 zł) - wstęp do Guinness Storehouse (bilet online)
- 20,45€ (87,52 zł) - lunch i pinta Guinnessa w Guinness Storehouse
- 3€ (12,84 zł) - czekolada z Guinnessa ;)
A to tylko część wydatków, bo czasem się kupiło przecież jeszcze coś do picia (kolejnego Guinnessa ;) ) czy słodką przekąskę, więcej pamiątek, w Wiedniu na lotnisko musiałam brać Ubera, by zdążyć z pracy... Skumulowało się, łącznie do jakichś 460€ - prawie 2000 zł - za weekendowy wyjazd. Prawie połowę z tego zabrał nocleg w podrzędnym hostelu. Ale warto było, bo Dublin mnie naprawdę zachwycił i tylko dwa razy zmokłam, wróciłam bez żadnego przeziębienia... Cuda jakieś ;)
Do hostelu docieram po 20 - czekają już tylko na mnie i po wręczeniu klucza obsługa zapada się pod ziemię. Wchodzę do pokoju, siadam na łóżku, starając się jak najmniej skrzypieć - ściany są tak cienkie, że słyszę nawet, jak sąsiad podłącza ładowarkę do gniazdka... W sumie dobry pomysł, mój telefon po całym dniu też wymaga dostawy prądu. Wyciągam kabel i wpatruję się półprzytomnie w gniazdko. Mam kupioną w tym roku przejściówkę z brytyjskich (i irlandzkich) wtyczek na nasze. Mam. W domu. W Wiedniu. Bo kto by w nawale rzeczy w ubiegłym tygodniu w ogóle pomyślał o irlandzkich gniazdkach i przejściówce...? Znów z pomocą przychodzi wujek Google sugerujący, że 100 metrów stąd znajduje się niewielki sklep, w którym - na szczęście - mają i przejściówki. Z całą swoją wiedzą technologiczną i zmęczonym uśmiechem odpowiadam sprzedawcy na pytanie, jakie wtyczki mają pasować - Normalne. Europejskie. Dla niego normalne są chyba miejscowe... i też europejskie :P. Najważniejsze, że udało się kupić to, co pasowało.
Zatem telefon do ładowania, a Gabi do spania - biorąc pod uwagę cienkie ściany, nie najwygodniejsze łóżko plus mój dość lekki sen, telefon nad ranem miał znacznie więcej energii niż ja. Czekam do 8 na śniadanie, szybko jem kawałek tosta z dżemem, rozgrzewam się gorącą herbatą i już jestem gotowa do wyjścia. Informację turystyczną otwierają o 9, więc akurat powinnam dojść na czas, decydując się na szybki spacer. O innym nie ma co myśleć, bo o tej porze na dworze nie ma nawet 10 stopni, słońce ledwo co wzeszło, a ja po prostu zamarzam.
W informacji jestem pierwszą odwiedzającą w sobotni poranek i pani z uśmiechem rozkłada przede mną mapę. Mam dwa dni, chcę zobaczyć Dublin - nie lubię sztuki, interesuję się historią. I nie mam pojęcia, co zobaczyć w tym mieście. Wyrastają przede mną ulotki muzeów poświęconych historii i kościołów. Kobieta jest w swoim żywiole i co rusz zaznacza mi jakiś punkt na mapie, wszystko w zasięgu spaceru - mam za mało czasu, by dojeżdżać jeszcze na obrzeża Dublina. W pewnym momencie obie patrzymy na pooznaczaną mapę i rzucam tylko: tego się chyba nie da zobaczyć w jeden weekend... Ano nie. Ale można spróbować ;). Biorę mapę i ulotki i, nie zwlekając, kieruję się do pierwszego miejsca zaznaczonego na mapce przez panią z informacji. Trinity College.
Trinity College, czyli Kolegium Trójcy Świętej, to uniwersytet założony przez Elżbietę I w 1592 roku. Czyli swoje lata ma i nic dziwnego, że pani z informacji poradziła mi skierować się tutaj, skoro lubię historię. Wchodzę przez bramę na teren uniwersytetu, mijając niewielki punkt, gdzie studenci zapraszają na trasę z przewodnikiem - fanką zwiedzania z przewodnikiem nigdy nie byłam, więc przechodzę dalej, decydując się na samodzielne zwiedzanie. Zwłaszcza, gdy widzę grupkę stojącą przed przewodnikiem - przy tych temperaturach, bez ruchu, brrr... Dziękuję, wolę pospacerować ;). Przechodzę przez Plac Parlamentarny (Parliament Square) i staję przed charakterystyczną dzwonnicą. Zbudowano ją w połowie XIX wieku i stanowi dziś jeden z symboli Dublina. Po obejściu terenów uniwersyteckich odbijam w bok za strzałką z napisem Book of Kells. Gdy tylko usłyszałam w informacji hasło Stara biblioteka, wiedziałam, że będzie to miejsce, które zechcę odwiedzić. Przyszło mi się nad tym po raz drugi zastanowić, gdy zobaczyłam kolejkę do wejścia. Kolejkę stojącą, co warto zauważyć, w cieniu budynku, a mi i na słońcu było zimno... Ale stanęłam, jednocześnie wyciągając telefon i sprawdzając opcję kupna biletów online. Owszem, istnieje, ale wszystko na najbliższe trzy godziny jest już wyprzedane. Widzę jednak, że na krótko przed zamknięciem bilety są tańsze, więc postanawiam zarezerwować wstęp na 16:30 i po prostu wrócić tu po południu.
Znów zerkam na mapę, co z miejsc zaznaczonych w okolicy wygląda najciekawiej. Tym razem celuję jednak w pomieszczenia zamknięte - spędziłam na zewnątrz już 1,5 godziny i moja ciepłolubna natura domaga się pobytu w miejscu wyposażonym w grzejnik. Wybieram więc Małe Muzeum Dublina (Little Museum of Dublin), na które - jeśli wierzyć wujkowi Google - powinna mi wystarczyć mniej więcej godzina. Szczęśliwym trafem wchodzę do środka akurat parę minut przed rozpoczęciem kolejnej trasy z przewodnikiem, zanim się ona rozpocznie, w sali zbierze się około dwudziestu osób. Uśmiechnięta przewodniczka w średnim wieku chce rozruszać grupę żartami o podtekście narodowym, ale ku jej rozczarowaniu nie ma wśród nas nikogo z Anglii lub Francji. Po kilku nieudanych próbach odgadnięcia, przewodniczka rozgląda się po grupie - serio wszyscy jesteście Amerykanami?! Wybuch grupowego entuzjazmu, a gdy się uciszył, podniosłam rękę - ja tam jestem z Polski. Do końca wycieczki zostałam już zapamiętana ;). A zwiedzanie samo w sobie okazało się dla mnie niemałym wyzwaniem, kiedy w dużej grupie byłam jedyną, dla której angielski nie był językiem ojczystym, a grupa przerzucała się komentarzami z silnym akcentem irlandzkim (w przypadku przewodniczki) lub pochodzącym z różnorodnych Stanów (w przypadku innych turystów). Co to za różnica, czy żołnierz karmił psy czy kaczki, skoro dogs i ducks można wymówić tak samo...
Little Museum of Dublin to muzeum dość specyficzne, które swoją drogą zajęło pierwsze miejsce wśród irlandzkich muzeów na TripAdvisorze w 2018 roku. Zajmuje ono kilka niewielkich pomieszczeń na trzech piętrach, a wszystkie zgromadzone tu przedmioty zostały podarowane przez mieszkańców Dublina. Muzeum skupia się na dwudziestowiecznej historii miasta. Najpierw 29-minutowa trasa z przewodnikiem (tak przynajmniej informują, bo nie patrzyłam na zegarek ;) ), a po skończonym oprowadzaniu, obejmującym tylko dwa pomieszczenia i mnóstwo usłyszanych ciekawostek, można na spokojnie samemu przejść się po pozostałych pokojach. Mi najbardziej w oko wpadła wystawa U2: Made in Dublin, pełna przedmiotów podarowanych przez fanów zespołu - zwiedzać można było w rytm muzyki U2 i przy migających światłach, jak na koncercie.
Minęła 11 i choć na dworze niewiele się ociepliło, to przynajmniej słońce zaczęło delikatnie przygrzewać. Naprzeciwko wyjścia z muzeum rozpościera się teren zielony - park miejski St. Stephen's Green. Ma on prostokątny kształt i ze wszystkich stron jest otoczony ulicą St. Green (odpowiednio North, South, West, East - przynajmniej łatwo zapamiętać). W środku znajduje się oczko wodne z łabędziami i kaczkami - swoją drogą, to właśnie tutaj karmiono kaczki (ducks, not dogs) podczas rewolucji. Kolorowe, jesienne drzewa pięknie mienią się w słońcu, więc nie dziwi mnie, że spotykam tu całkiem sporo osób z aparatami fotograficznymi. A tak z ciekawostek - St. Stephen's Green otworzono dla odwiedzających w lipcu 1880 roku, w oparciu o nowy projekt stworzony przez Williama Shepparda.
Po spacerze w parku i przerwie na kubek gorącej czekolady - nie tyle nawet po to, by się rozgrzać, co żeby spokojnie rozłożyć gdzieś mapę, wyciągnąć telefon i móc rozplanować resztę dnia. Takie zwiedzanie w stylu: wychodzę z miejsca X i zaczynam się zastanawiać, gdzie mogę dalej iść zaczyna mnie irytować. Na szczęście nie potrzebuję dużo czasu, by z wielu zaznaczonych na mapie kółeczek wybrać te, które interesują mnie najbardziej. W czołówce zdecydowanie są dwie katedry - św. Patryka oraz Kościoła Chrystusowego, oddalone jedna od drugiej zaledwie o 500 metrów, więc zaglądam do obu po kolei. Św. Patryk zachwyca niesamowitym wnętrzem i mnóstwem szczegółów, Kościół Chrystusowy chwali się piękną architekturą oraz rozległymi, pełnymi ciekawostek kryptami. Poświęcę im oddzielny wpis, bo gdybym chciała się jeszcze w tym poście zachwycać świątyniami, to nigdy bym go nie skończyła... ;) W katedrach spędzam dużo czasu, a gdy wychodzę, nie mogę uwierzyć w swoje szczęście do pogody. Słońce tak pięknie grzeje, mimo ledwo 15 stopni na termometrze, że decyduję się na spacer wzdłuż wybrzeży Liffey. A według prognozy miało lać cały weekend!
Zostały mi dwie godziny do wykupionego wejścia do biblioteki w Trinity College, a w sumie chciałabym jeszcze zwiedzić zamek... Odbijam więc od rzeki na wysokości Ratusza (nie wygląda jakoś specjalnie) i docieram na dziedziniec zamkowy. Zamek Dubliński to osiemnastowieczna twierdza (choć zachowały się tu elementy poprzednich, zniszczonych warowni - najstarsze jeszcze z XIII wieku), której część dziś jest udostępniona turystom, a część oddano do użytku irlandzkiemu rządowi. Zamek można zwiedzać na dwa sposoby - na własną rękę (za 8€) zobaczymy apartamenty i wystawę, albo z przewodnikiem (za 12€), z którym zwiedzimy nie tylko apartamenty, ale też sekcję średniowieczną i królewską kaplicę. Biorąc pod uwagę, że interesują mnie tylko te dwa ostatnie punkty, o samodzielnym zwiedzaniu nawet nie myślę. Niestety, okazuje się, że trasę z przewodnikiem też muszę sobie odpuścić, bo najbliższa jest już wyprzedana, a zapisując się na kolejną, nie zdążyłabym na mój już wykupiony wstęp do biblioteki. Nieco rozczarowana odchodzę więc od kas biletowych i opuszczam teren zamku, nie myśląc nawet o tym, by go obejść dookoła z zewnątrz. Teraz sobie pluję w brodę, bo w ten sposób nie zobaczyłam nawet ogrodów zamkowych ani wież... - dziedziniec wygląda na najnudniejszą część twierdzy. Notatka zapisana: wrócić do Dublina i zobaczyć zamek. Tak porządnie. ;)
No dobra, cały dzień nie może być niebieskie niebo, prawda? Choć właściwie to niebo nadal jest niebieskie, kiedy zaczyna kropić, a chwilę później lać. Najpierw chowam się w paru sklepach z pamiątkami, gdzie zaopatruję się w kartki, znaczki i magnes na lodówkę, ale wygląda na to, że pogoda nie zamierza już się poprawić. Przypomina mi się, że na jednej z otrzymanych w informacji ulotek wyczytałam o muzeum archeologicznym z darmowym wstępem. Chowając telefon przed deszczem, sprawdzam trasę w Google Maps i w muzeum postanawiam przeczekać czas do 16:15, kiedy będę w końcu mogła zbierać się do biblioteki...
Przy ulicy Kildare znajduje się oddział Archeologia Narodowego Muzeum Irlandii (National Museum of Ireland - Archaeology). Zgodnie z ulotką wstęp jest darmowy, ale szybki rzut oka na mapkę muzeum pozwala mi stwierdzić, że nie zdążę zobaczyć wszystkiego. No chyba, że chciałabym biegiem przelecieć wszystkie pomieszczenia... tylko przecież nie o to chodzi. Ze spisu wybieram zatem dwie wystawy, które interesują mnie najbardziej: Irlandia Wikingów oraz Średniowieczna Irlandia 1150-1550, tam też kieruję swoje kroki. Najpierw zatem cofam się do ery Wikingów, poznaję wpływ kultury skandynawskiej na irlandzką, widoczny szczególnie na przedmiotach znalezionych podczas wykopalisk. Przechodząc z jednej wystawy na drugą, czytam też o bitwie pod Clontarf z 1014 roku (gdy wrzucam w Google Clontarf 1014 wyskakuje mi jednak... whisky!), o której - wstyd przyznać - pierwsze słyszę. Znów robię sobie notatki, o czym muszę jeszcze doczytać, bo ta część historii Irlandii wydaje mi się niezmiernie fascynująca ;).
Kiedy wychodzę z muzeum, już nie pada, nie muszę więc kryć się pod daszkami i balkonami, kierując się do Trinity College. O tej porze nie ma już dużej kolejki, a ja do tego mam przecież kupiony bilet, więc wchodzę od razu. Największą atrakcją tego miejsca jest Księga z Kells (Book of Kells) - pozwolę sobie tutaj zacytować Wikipedię: manuskrypt z około 800 roku, bogato iluminowany przez celtyckich mnichów(...). Będąc jednym z najważniejszych zabytków chrześcijaństwa irlandzkiego i dzieł irlandzko-saskiej sztuki, stanowi również jeden z najpiękniejszych iluminowanych manuskryptów średniowiecznych, jakie zachowały się do naszych czasów. Zatem Trinity College może poszczycić się takim cudem w swoich zbiorach, nic więc dziwnego, że poświęcono mu oddzielną wystawę. Najpierw przechodzimy przez ogromny pokój, gdzie szczegółowo opisano księgę - zarówno jej historię, jak i sam proces jej tworzenia. Na tyle szczegółowo, że analizowano nawet, z czego robiono poszczególne barwniki do zdobienia liter! Na samej wystawie można robić zdjęcia, ale gdy przejdziemy potem do pomieszczeń, gdzie wystawiane są manuskrypty, obowiązuje całkowity zakaz fotografowania.
Po manuskryptach przechodzimy do kolejnego pomieszczenia, które mnie osobiście zachwyciło najbardziej - Długa Sala Starej Biblioteki (Long Room of Old Library). Szczerze uwielbiam dawne biblioteki, stare książki - nie znoszę tylko tłumów, które też chcą odwiedzić te miejsca ;). Główne pomieszczenie Starej Biblioteki powstało w pierwszej połowie XVIII wieku i ma 65 metrów długości. W sali znajdziemy ok. 200.000 najstarszych książek z uniwersyteckiej biblioteki (niestety, nie można podejść zbyt blisko), średniowieczną harfę, na której wzorowano irlandzki herb (Brian Boru's harp) oraz jedną z niewielu zachowanych kopii deklaracji z 1916, ogłaszającej powstanie Republiki Irlandzkiej. Biorąc pod uwagę tyle skarbów zgromadzonych w jednym miejscu, a do tego przepiękny wystrój samej biblioteki, nie dziwi, że gromadzą się tu tłumy zwiedzających.
Cały dzień intensywnego zwiedzania sprawił, że zdążyłam zapomnieć, iż chodzę tylko na dwóch kromkach chleba tostowego i kubku gorącej czekolady. W sumie nawet nie ma czasu myśleć o głodzie :). Ale można się w końcu skierować do głównej dzielnicy irlandzkich pubów z najsłynniejszym z nich - Temple Bar. Tutaj to dopiero są tłumy! Zaglądam na chwilę do środka, ale nie ma tu nawet gdzie stanąć, o siedzeniu nawet nie myślę. Rozglądam się po okolicy i wchodzę w końcu do BadBobs Temple Bar, gdzie mam szczęście załapać się na ostatni wolny, niezarezerwowany stolik. Zamawiam hamburgera (którego jestem w stanie wcisnąć w siebie może do połowy) oraz - w końcu - szklankę Guinnessa! Od zawsze uwielbiam to piwo, ale muszę przyznać, w Irlandii smakuje ono o niebo lepiej, choć nie wiem, czy to kwestia piwa czy atmosfery ;).
Po zjedzeniu i wypiciu Guinnessa, i jeszcze kolejnego Guinnesa, zbieram się w końcu z powrotem do hostelu. Robi się już ciemno i zimno, znów zaczyna padać, a ja chcę jeszcze trochę poczytać przed snem, no i wypisać pocztówki ;). Całą noc leje i nad ranem nie wygląda na to, by miało się wypogodzić. Na 10:30 mam wykupione zwiedzanie Browaru Guinnessa i chcąc nie chcąc muszę wyjść na zewnątrz w taką pogodę. Według Google Maps dojście pieszo do browaru albo dojście na przystanek i dojazd autobusem zajmuje tyle samo czasu, a w obu przypadkach i tak zmoknę... Idę więc pieszo - niespełna półgodzinny spacer sprawia, że kurtkę mogłabym wyciskać. Przez pierwsze dwie godziny w Guinnessie schnę i kulę się z zimna (następnego dnia obudziłam się z masakrycznymi zakwasami, bo z zimna kurczyły mi się mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia....), na szczęście w środku spędzam prawie cztery godziny. Guinness Storehouse to zdecydowanie jedno z najfajniejszych miejsc w Dublinie, któremu też poświęcę potem oddzielny wpis :).
Ale te cztery godziny zrobiły swoje - kurtka mi w miarę wyschła, a na dworze przestało padać! Niestety, nie zostało mi już zbyt dużo czasu w Dublinie, niedługo wypadałoby łapać autobus na lotnisko. Jednak zanim to zrobię, mijam jeszcze stare mury miejskie i zaglądam do kościoła St. Audoen - najstarszego kościoła parafialnego w Dublinie (do którego, swoją drogą, przytuliła się polska parafia rzymskokatolicka). Kościół jest poświęcony żyjącemu w VII wieku biskupowi Rouen, świętemu patronowi Normandii. Wejście do świątyni jest darmowe (miłe zaskoczenie), a oprócz mnie w środku jest tylko jedna turystka. Może dlatego pan przy wejściu jest bardzo rozmowny i z uśmiechem wprowadza mnie do środka i opowiada o kościele.
Czas się kończy, wypadałoby powoli wracać na lotnisko... Mam ogromne poczucie, że wciąż zostało mi mnóstwo miejsc do zobaczenia w Dublinie i bardzo chcę wrócić na dłużej! Pewnie tylko przyjdzie mi wcześniej trochę oszczędzać na taki dłuższy wyjazd, bo jednak Dublin swoje kosztuje :).
- 74,98€ (320,89 zł) - Ryanair Wiedeń-Dublin i z powrotem
- 196€ (838,83 zł) - hostel / 2 noce
- 2 x 3,30€ (14,12 zł) - autobus lotniskowy w dwie strony
- 5€ (21,40 zł) - przejściówka do gniazdka
- 10€ (42,80 zł) - Małe Muzeum Dublina
- 11€ (47,08 zł) - Stara Biblioteka (bilet online)
- 15€ (64,20 zł) - obie katedry
- 3,50€ (14,98 zł) - magnes na lodówkę
- 0,40€ (1,71 zł) - pocztówka
- 1,80€ (7,70 zł) - znaczek
- 12,95€ (55,42 zł) - burger w barze
- 5,80€ (24,82 zł) - pinta Guinnessa w dzielnicy Temple Bar
- 4,75€ (20,33 zł) - kubek gorącej czekolady
- 18,50€ (79,18 zł) - wstęp do Guinness Storehouse (bilet online)
- 20,45€ (87,52 zł) - lunch i pinta Guinnessa w Guinness Storehouse
- 3€ (12,84 zł) - czekolada z Guinnessa ;)
A to tylko część wydatków, bo czasem się kupiło przecież jeszcze coś do picia (kolejnego Guinnessa ;) ) czy słodką przekąskę, więcej pamiątek, w Wiedniu na lotnisko musiałam brać Ubera, by zdążyć z pracy... Skumulowało się, łącznie do jakichś 460€ - prawie 2000 zł - za weekendowy wyjazd. Prawie połowę z tego zabrał nocleg w podrzędnym hostelu. Ale warto było, bo Dublin mnie naprawdę zachwycił i tylko dwa razy zmokłam, wróciłam bez żadnego przeziębienia... Cuda jakieś ;)
0 Komentarze