Jedynym miejscem, które koniecznie chciałam odwiedzić podczas wizyty w Dublinie, było Guinness Storehouse, czyli Muzeum browaru Guinnessa. Kolega, który swego czasu mieszkał w irlandzkiej stolicy, bardzo zachwalał to miejsce jako główne must-see Dublina. Pomyślałam sobie, że to w sumie fajna okazja, by zobaczyć coś innego. Nie zaprzeczę, że swój wpływ na moją decyzję miał też fakt, że Guinness jest moim ulubionym piwem i nie mogłam sobie odpuścić spróbowania go w miejscu, z którego pochodzi. W końcu od tylu osób słyszałam, że ten eksportowany Guinness to przecież nie to samo! Musiałam to sama sprawdzić ;).
Bilety wstępu warto kupić zawczasu przez internet - w sezonie pewnie pomoże to ominąć kolejki, a niezależnie od sezonu na pewno pozwoli nam to oszczędzić parę euro. Zwłaszcza, że bilet do najtańszych nie należy - ze zniżką za zakup online zapłaciłam i tak 18,50€ (79 zł). Weszłam do budynku i podeszłam do automatów, gdzie wpisuje się numer rezerwacji, a po chwili maszyna drukuje bilet wstępu. Z biletem przeszłam do głównego hallu, gdzie mieści się sklep (zostawiłam go sobie na koniec zwiedzania) i wielka ściana z napisem Guinness. Tutaj znajduje się miejsce zbiórki i wypożyczalnia audioprzewodników dla tych, co nie czują się komfortowo z językiem angielskim. Po chwili czekania do zgromadzonych turystów podeszła przewodniczka z mikrofonem, by powitać ich w Muzeum Guinnessa. Opowiedziała pokrótce o samym miejscu i zasadach jego zwiedzania, po czym dała nam wolną rękę - na szczęście browaru nie zwiedza się z przewodnikiem.
Najpierw zaczynamy zwiedzanie od części zatytułowanej Our brewing story, czyli poznajemy historię Guinnessa i dowiadujemy się, jak w ogóle powstaje to piwo. Przechodzimy wśród jęczmienia i chmielu, obok wodospadu symbolizującego czystą wodę, czytamy o drożdżach - wszystkie składniki potrzebne do wytworzenia piwa. W muzeum Guinnessa postawiono na interaktywność - mnóstwo tu dźwięku i obrazu, niewiele czytania. Podoba mi się, że zdają sobie sprawę z ilości odwiedzających to miejsce i kiedy już dają ekrany multimedialne, to jest ich w każdym miejscu dość sporo. W żadnej części wystawy nie musiałam czekać na swoją kolej, by obejrzeć coś na ekranie. Jedynie czasem ciężko było wszystko usłyszeć z głośników, gdy więcej ludzi rozmawiało jednocześnie.
Potem przechodzimy do degustacji. Jak na degustację przystało, pijemy tylko z niewielkich kieliszków, ot szoty Guinnessa ;). Wchodzimy do niewielkiego pomieszczenia, gdzie z czterech otworów unosi się para o różnych zapachach. Wychodzi do nas pracownik browaru i zaczyna nawijać... z najmocniejszym irlandzkim akcentem, jaki w ogóle słyszałam w Dublinie. Doszłam tu do wniosku, że albo nie rozumiem angielskiego albo jeszcze za mało wypiłam ;).
Po degustacji czas na kolejną wystawę, która zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu. World of advertising, czyli świat reklamy. Najpierw duże pomieszczenie z różnymi zwierzętami i plakatami z jednym z najbardziej znanych haseł reklamowych marki: My Goodness, my Guinness. W kilku miejscach natrafiam też na ekrany multimedialne, na które załadowano mnóstwo reklam (zarówno plakatów, jak i video) Guinnessa sprzed lat. Dla mnie to było bardzo ciekawe, jak zmieniał się sposób reklamowania piwa - przez wiele lat promowano Guinnessa hasłem, że daje on mężczyznom siłę. Okres międzywojenny to hasła w stylu Guinness is good for you czy Guinness for strength. Potem przyszedł czas na słynne reklamy ze zwierzętami i zachęcanie do picia piwa jako sposób na relaks po pracy. Na wystawie znajdziemy też... rybę na rowerze, ze słynnej kampanii z lat dziewięćdziesiątych - wiecie, kobieta potrzebuje mężczyzny tak, jak ryba potrzebuje roweru ;).
Bilet wstępu obejmuje również pintę Guinnessa, więc kiedy obejdziemy już wszystkie wystawy - czas na piwo! Mamy tutaj dwie możliwości. Pierwsza, to po prostu skoczyć do baru na piętrze, w którym zamienią nasz kupon dołączony do biletu na kufel piwa. Druga opcja jest jednak znacznie ciekawsza, choć wymaga odstania trochę w kolejce. To wizyta w Guinness Academy, gdzie nauczymy się poprawnie nalewać piwo, zanim dostaniemy je do wypicia. Chyba nie muszę dodawać, że oczywiście wybrałam tę drugą opcję. Obsługa wpuszcza ludzi z kolejki w kilkuosobowych grupach i podchodzimy do nalewaka, gdzie już czeka na nas instruktorka. Zatem prawidłowe nalanie Guinnessa zajmuje dokładnie 119,5 sekundy. Wymaga ustawienia szklanki pod kątem 45 stopni i nalewania jak na tej instrukcji ;). Idę na pierwszy ogień i już po chwili mam w ręku szklankę ciemnego piwa z gęstą pianą na wierzchu. Nie wiem, czy to atmosfera tego miejsca tak na mnie działa, czy faktycznie Guinness w miejscu produkcji jest znacznie lepszy... ale chyba nigdy w życiu nie wypiłam tak szybko piwa - wchodziło jak woda ;). Po skończonej lekcji możemy dostać wydrukowany certyfikat z naszym imieniem i datą, że nauczyliśmy się nalewać Guinnessa tak, jak trzeba.
Nie chcąc marnować czasu na szukanie restauracji po wyjściu z muzeum, postanawiam zjeść lunch w browarze. Zwłaszcza, że ceny są zaskakująco dobre jak na tak turystyczne miejsce. Za dużą porcję pieczonego indyka z warzywami płacę 14,90€ (63,70 zł), a jedzenie okazuje się też bardzo smaczne. Pinta Guinnessa w restauracji kosztuje 5,50€ (23,50 zł) i możemy tu wybrać również inne piwa z tego browaru, nie tylko stout.
Jeszcze przed wyjściem z browaru, koniecznie trzeba zajrzeć na najwyższe piętro do baru Gravity. Według pani z informacji turystycznej to jednej z najlepszych punktów widokowych w Dublinie. Możemy się obrócić o 360 stopni i zobaczyć miasto z każdej strony - co ciekawsze punkty są też opisane na szybie, byśmy wiedzieli, na co patrzymy. Minus tego miejsca jest jeden, panuje tu niewyobrażalny tłok. Nie ma co liczyć na miejsce siedzące, a i żeby się dopchać na stojąco do okna, trzeba swoje odczekać. Ale widoki faktycznie fajne :)
Na sam koniec zostawiam sobie wizytę w sklepiku Guinnessa na parterze. Chociaż określenie sklepik jest tu zdecydowanym niedopowiedzeniem, to raczej hala handlowa! Można tu kupić chyba każdy rodzaj gadżetu z logo firmy, jaki tylko jesteście sobie w stanie wyobrazić. Podobno największą popularnością cieszą się spersonalizowane kufle - w końcu kto by nie chciał wypić Guinnessa z kufla z własnym imieniem? Ja raczej takich pamiątek nie kupuję, ale z ciekawości sięgnęłam po... czekoladę Guinnessa. Kupiłam i zabiorę na święta do Polski, więc o smaku się jeszcze nie wypowiem - miejmy nadzieję, że warta tych 3€ za tabliczkę ;).
Najpierw zaczynamy zwiedzanie od części zatytułowanej Our brewing story, czyli poznajemy historię Guinnessa i dowiadujemy się, jak w ogóle powstaje to piwo. Przechodzimy wśród jęczmienia i chmielu, obok wodospadu symbolizującego czystą wodę, czytamy o drożdżach - wszystkie składniki potrzebne do wytworzenia piwa. W muzeum Guinnessa postawiono na interaktywność - mnóstwo tu dźwięku i obrazu, niewiele czytania. Podoba mi się, że zdają sobie sprawę z ilości odwiedzających to miejsce i kiedy już dają ekrany multimedialne, to jest ich w każdym miejscu dość sporo. W żadnej części wystawy nie musiałam czekać na swoją kolej, by obejrzeć coś na ekranie. Jedynie czasem ciężko było wszystko usłyszeć z głośników, gdy więcej ludzi rozmawiało jednocześnie.
Potem przechodzimy do degustacji. Jak na degustację przystało, pijemy tylko z niewielkich kieliszków, ot szoty Guinnessa ;). Wchodzimy do niewielkiego pomieszczenia, gdzie z czterech otworów unosi się para o różnych zapachach. Wychodzi do nas pracownik browaru i zaczyna nawijać... z najmocniejszym irlandzkim akcentem, jaki w ogóle słyszałam w Dublinie. Doszłam tu do wniosku, że albo nie rozumiem angielskiego albo jeszcze za mało wypiłam ;).
Po degustacji czas na kolejną wystawę, która zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu. World of advertising, czyli świat reklamy. Najpierw duże pomieszczenie z różnymi zwierzętami i plakatami z jednym z najbardziej znanych haseł reklamowych marki: My Goodness, my Guinness. W kilku miejscach natrafiam też na ekrany multimedialne, na które załadowano mnóstwo reklam (zarówno plakatów, jak i video) Guinnessa sprzed lat. Dla mnie to było bardzo ciekawe, jak zmieniał się sposób reklamowania piwa - przez wiele lat promowano Guinnessa hasłem, że daje on mężczyznom siłę. Okres międzywojenny to hasła w stylu Guinness is good for you czy Guinness for strength. Potem przyszedł czas na słynne reklamy ze zwierzętami i zachęcanie do picia piwa jako sposób na relaks po pracy. Na wystawie znajdziemy też... rybę na rowerze, ze słynnej kampanii z lat dziewięćdziesiątych - wiecie, kobieta potrzebuje mężczyzny tak, jak ryba potrzebuje roweru ;).
Bilet wstępu obejmuje również pintę Guinnessa, więc kiedy obejdziemy już wszystkie wystawy - czas na piwo! Mamy tutaj dwie możliwości. Pierwsza, to po prostu skoczyć do baru na piętrze, w którym zamienią nasz kupon dołączony do biletu na kufel piwa. Druga opcja jest jednak znacznie ciekawsza, choć wymaga odstania trochę w kolejce. To wizyta w Guinness Academy, gdzie nauczymy się poprawnie nalewać piwo, zanim dostaniemy je do wypicia. Chyba nie muszę dodawać, że oczywiście wybrałam tę drugą opcję. Obsługa wpuszcza ludzi z kolejki w kilkuosobowych grupach i podchodzimy do nalewaka, gdzie już czeka na nas instruktorka. Zatem prawidłowe nalanie Guinnessa zajmuje dokładnie 119,5 sekundy. Wymaga ustawienia szklanki pod kątem 45 stopni i nalewania jak na tej instrukcji ;). Idę na pierwszy ogień i już po chwili mam w ręku szklankę ciemnego piwa z gęstą pianą na wierzchu. Nie wiem, czy to atmosfera tego miejsca tak na mnie działa, czy faktycznie Guinness w miejscu produkcji jest znacznie lepszy... ale chyba nigdy w życiu nie wypiłam tak szybko piwa - wchodziło jak woda ;). Po skończonej lekcji możemy dostać wydrukowany certyfikat z naszym imieniem i datą, że nauczyliśmy się nalewać Guinnessa tak, jak trzeba.
Nie chcąc marnować czasu na szukanie restauracji po wyjściu z muzeum, postanawiam zjeść lunch w browarze. Zwłaszcza, że ceny są zaskakująco dobre jak na tak turystyczne miejsce. Za dużą porcję pieczonego indyka z warzywami płacę 14,90€ (63,70 zł), a jedzenie okazuje się też bardzo smaczne. Pinta Guinnessa w restauracji kosztuje 5,50€ (23,50 zł) i możemy tu wybrać również inne piwa z tego browaru, nie tylko stout.
Jeszcze przed wyjściem z browaru, koniecznie trzeba zajrzeć na najwyższe piętro do baru Gravity. Według pani z informacji turystycznej to jednej z najlepszych punktów widokowych w Dublinie. Możemy się obrócić o 360 stopni i zobaczyć miasto z każdej strony - co ciekawsze punkty są też opisane na szybie, byśmy wiedzieli, na co patrzymy. Minus tego miejsca jest jeden, panuje tu niewyobrażalny tłok. Nie ma co liczyć na miejsce siedzące, a i żeby się dopchać na stojąco do okna, trzeba swoje odczekać. Ale widoki faktycznie fajne :)
Na sam koniec zostawiam sobie wizytę w sklepiku Guinnessa na parterze. Chociaż określenie sklepik jest tu zdecydowanym niedopowiedzeniem, to raczej hala handlowa! Można tu kupić chyba każdy rodzaj gadżetu z logo firmy, jaki tylko jesteście sobie w stanie wyobrazić. Podobno największą popularnością cieszą się spersonalizowane kufle - w końcu kto by nie chciał wypić Guinnessa z kufla z własnym imieniem? Ja raczej takich pamiątek nie kupuję, ale z ciekawości sięgnęłam po... czekoladę Guinnessa. Kupiłam i zabiorę na święta do Polski, więc o smaku się jeszcze nie wypowiem - miejmy nadzieję, że warta tych 3€ za tabliczkę ;).
0 Komentarze