Wyjeżdżając do Nepalu, planowałam skorzystać z większości proponowanych wycieczek fakultatywnych, choć ich ceny często przerażały. Wychodziłam jednak z założenia, że najprawdopodobniej nigdy do Nepalu nie wrócę (choć teraz kusi mnie trekking przy Annapurnie ;) ), więc cóż - trzeba korzystać. Już drugiego dnia pobytu mieliśmy okazję skorzystać z pierwszej opcji, szumnie nazwanej w programie Lot nad Himalajami. Co rzadko się zdarza, chętna na ten przelot była prawie cała grupa z naszej wycieczki i ludzie szybko zaczęli rozmawiać, czego można się spodziewać. Rozbrzmiały głosy, że znajomy znajomego uczestniczył w czymś takim i to w sumie nic specjalnego, bo samolot leci między skałami, więc widzi się tylko te ciemne kamienie po bokach, a nie prawdziwe Himalaje. Albo że przecież nie będziemy lecieć na tych ponad 8000 m, więc jakie to mogą być widoki? Z przyzwyczajenia słucham, ale ignoruję takie rozmowy. Nie wiedząc uprzednio, z jaką firmą przyjdzie nam lecieć, nie mogłam też zapoznać się z opiniami w internecie, więc zapłaciłam i stwierdziłam, że co ma być, to będzie ;).
Następnego ranka okazało się, że lecimy lokalnymi liniami Yeti Airlines, które mają w swojej ofercie tzw. Everest Express. Jest to godzinny lot widokowy regularnym samolotem rejsowym, podczas którego można podziwiać Himalaje. Start planowo o 6:30, więc trzeba odpowiednio wcześniej stawić się na lotnisku w Katmandu i przejść przez wszelakie kontrole bezpieczeństwa (na szczęście z całą wycieczką idzie to szybko i w sposób zorganizowany), a potem niemal od razu prowadzą nas do samolotu. W Everest Express sprzedawane są tylko miejsca przy oknie, żeby każdy mógł oglądać widoki. Mam mega pecha, jeśli chodzi o przydzielone mi miejsce - przy skrzydle, gdzie silnik zasłania mi połowę okna. Muszę się nieźle nagimnastykować, by śmigło nie wchodziło w kadr podczas robienia zdjęć, a i tak większość z nich wymagała potem kadrowania w Photoshopie… Do kompletu mam miejsce po lewej stronie samolotu, podczas gdy zarówno współpasażerowie i internet zgodnie twierdzą, że z prawej są lepsze widoki. A jest nas dużo i przesiąść się nie ma jak. Cóż, nic nie poradzę i skupiam się na tym, co widzę pod silnikiem ;).
Siedzimy, czekamy, a samolot nie startuje. Po dłuższej chwili przez pokład przechodzi stewardessa, przepraszając za opóźnienie. Katmandu - jak zwykle zresztą - tonie we mgle i smogu, widoczność nie pozwala na start, więc czekamy na pozwolenie. Takie loty nie bez przyczyny są ustawiane na wczesny ranek - o tej porze zazwyczaj widoczność i warunki pogodowe są najlepsze, a nawet jak coś jest nie tak, to wciąż jest na tyle wcześnie, że można trochę odczekać. Za około dwudziestu minut dostaniemy informację, czy start będzie możliwy - informuje stewardessa, a my cierpliwie czekamy, bo co innego nam zostaje? Po jakimś czasie widzimy, że ze stojącego obok samolotu wysiadają pasażerowie i przez płytę wracają na lotnisko… No chyba nam tego nie zrobicie, jak się z rana zerwaliśmy na taką atrakcję?! Pilotka wychodzi z kokpitu i idzie porozmawiać z kimś na lotnisku. Swoją drogą, cały nasz lot był obsługiwany przez kobiety, co w kraju o tak niskim stopniu równouprawnienia było dla mnie mega pozytywnym zaskoczeniem. W końcu pilotka wraca, siada za sterami, a na wyświetlaczu pojawia się nakaz zapięcia pasów. Z godzinnym opóźnieniem, ale lecimy!
Powoli wznosimy się nad miastem, aż w końcu przebijamy się przez mgłę i chmury, nagle widzimy i słońce… Trasa wygląda w ten sposób, że dolatujemy do Himalajów i szczyty wyłaniają się po lewej stronie. Gdy dolatujemy do Mt. Everestu, samolot powoli zawraca i widoki (podobno lepsze, bo podlatujemy bliżej) są po prawej stronie. Nie jest to więc dosłownie Lot nad Himalajami, jak nam to reklamowano, ale raczej przelot wzdłuż pasma wysokich szczytów, które możemy podziwiać z boku. Na szczęście nie jest to też przelot wśród skał, jak obawiała się jedna z uczestniczek wycieczki. Dostaliśmy kartkę z podpisanymi szczytami, która niemal natychmiast gdzieś mi zaginęła między fotelami. Przy co ciekawszych szczytach (czyli głównie siedmio- i ośmiotysięcznikach) stewardessa chodziła między pasażerami i wskazywała je przez okno. Pomagało to, bo większość pokrytych śniegiem gór wyglądała dość podobnie dla niewprawionego oka.
Siedzimy, czekamy, a samolot nie startuje. Po dłuższej chwili przez pokład przechodzi stewardessa, przepraszając za opóźnienie. Katmandu - jak zwykle zresztą - tonie we mgle i smogu, widoczność nie pozwala na start, więc czekamy na pozwolenie. Takie loty nie bez przyczyny są ustawiane na wczesny ranek - o tej porze zazwyczaj widoczność i warunki pogodowe są najlepsze, a nawet jak coś jest nie tak, to wciąż jest na tyle wcześnie, że można trochę odczekać. Za około dwudziestu minut dostaniemy informację, czy start będzie możliwy - informuje stewardessa, a my cierpliwie czekamy, bo co innego nam zostaje? Po jakimś czasie widzimy, że ze stojącego obok samolotu wysiadają pasażerowie i przez płytę wracają na lotnisko… No chyba nam tego nie zrobicie, jak się z rana zerwaliśmy na taką atrakcję?! Pilotka wychodzi z kokpitu i idzie porozmawiać z kimś na lotnisku. Swoją drogą, cały nasz lot był obsługiwany przez kobiety, co w kraju o tak niskim stopniu równouprawnienia było dla mnie mega pozytywnym zaskoczeniem. W końcu pilotka wraca, siada za sterami, a na wyświetlaczu pojawia się nakaz zapięcia pasów. Z godzinnym opóźnieniem, ale lecimy!
Powoli wznosimy się nad miastem, aż w końcu przebijamy się przez mgłę i chmury, nagle widzimy i słońce… Trasa wygląda w ten sposób, że dolatujemy do Himalajów i szczyty wyłaniają się po lewej stronie. Gdy dolatujemy do Mt. Everestu, samolot powoli zawraca i widoki (podobno lepsze, bo podlatujemy bliżej) są po prawej stronie. Nie jest to więc dosłownie Lot nad Himalajami, jak nam to reklamowano, ale raczej przelot wzdłuż pasma wysokich szczytów, które możemy podziwiać z boku. Na szczęście nie jest to też przelot wśród skał, jak obawiała się jedna z uczestniczek wycieczki. Dostaliśmy kartkę z podpisanymi szczytami, która niemal natychmiast gdzieś mi zaginęła między fotelami. Przy co ciekawszych szczytach (czyli głównie siedmio- i ośmiotysięcznikach) stewardessa chodziła między pasażerami i wskazywała je przez okno. Pomagało to, bo większość pokrytych śniegiem gór wyglądała dość podobnie dla niewprawionego oka.
Jedną z największych atrakcji Everest Express jest możliwość odwiedzenia kokpitu pilotów podczas lotu - stamtąd są zdecydowanie najlepsze widoki. Stewardessa prosi po kilka osób, zaczynając z prawej strony, gdzie chwilowo mało co widać. Kiedy przychodzi moja kolej, okazuje się, że trafiam najlepiej, jak się dało - akurat przelatujemy obok Mt. Everestu, który wskazuje mi sama pilotka. Mam tylko kilkanaście sekund, zanim stewardessa mnie wyprosi, zapraszając kolejną osobę, robię więc zdjęcia i filmik jednocześnie ;). Zatem ta płaska grań pośrodku poniższego zdjęcia to Nuptse (7861 m), na prawo od niej widzimy ośmiotysięcznik Lhotse (8516 m), a z tyłu, pomiędzy nimi, wznosi się trójkąt Mt. Everestu… Wrażenie niezapomniane :).
Wrzucałam to już na Facebooka, ale udostępnię i tutaj - tak właśnie wygląda wizyta w kokpicie pilota, gdy mija się Mt. Everest ;).
Powoli zawracamy i teraz prawa strona samolotu z entuzjazmem rzuca się do okien. W międzyczasie stewardessa chodzi między pasażerami, serwując wszystkim po kieliszku szampana (wina musującego, co się będziemy okłamywać ;) ). Bez śniadania, bo było na nie zdecydowanie za wcześnie, gdy opuszczaliśmy hotel, ale za to z bąbelkami z rana - brzmi wręcz idealnie. Potem dostajemy też certyfikaty na pamiątkę odbytego lotu z Yeti Airlines.
Choć ośnieżone szczyty Himalajów mamy teraz po drugiej stronie, nie znaczy to, że z okien po lewej nie ma żadnego widoku poza chmurami. Wciąż przecież jesteśmy w górach, nawet jeśli nie wznoszą się one tu na wysokość 8000 m. Niższe szczyty wyłaniają się z chmur i mgły - są to kompletnie inne widoki, ale bardzo klimatyczne, więc nie decyduję się na schowanie aparatu, tylko dalej pstrykam gdzieś pod silnikiem… ;)
Kilkadziesiąt minut zleciało nie wiadomo kiedy - samolot powoli zniża lot, a nam nad głowami znów zamigotał znak: zapiąć pasy. Nie wiadomo, gdzie kończą się chmury, a zaczyna mgła i smog, ale w końcu widzimy i Katmandu - miasto zdecydowanie nie wywiera wrażenia, zwłaszcza po dopiero co oglądanych widokach. Samolot ląduje, wysiadamy i autobus zabiera nas do budynku lotniska, gdzie… natrafiamy na zamknięte drzwi i nikogo za nimi. Kierowca macha do stojących za ogrodzeniem lotniska pracowników, z których ktoś podbiega i odsuwa zasuwę (technika… ;) ), by nas wpuścić. Jako że lot był krajowy (w końcu start i lądowanie na tym samym lotnisku), więc kierujemy się prosto do wyjścia, witani w drzwiach przez naszego przewodnika z pytaniem: so how did you like it?!
Mimo że jest we mnie trochę rozgoryczenia przez nietrafione miejsce w samolocie, to samym przelotem byłam naprawdę zachwycona. Nawet jeśli trochę przepłaciłam, bo biletów na Everest Express nie bukowaliśmy bezpośrednio na stronie przewoźnika, tylko zostało to centralnie zorganizowane przez biuro podróży. Do tego zaledwie poprzedniego wieczoru, więc właściwie bez wyprzedzenia. Z tego, co czytam po internetach, taki przelot kosztuje ok. 200 USD (769 zł), na nas zbito więc ok. 10%, bo zapłaciliśmy 220 USD (846 zł). Przemnożone przez mniej więcej trzydziestu chętnych uczestników wycieczki i pieniądz się zgadza ;). Niech im wyjdzie na zdrowie - i tak uważam, że było warto :).
0 Komentarze