Pokhara - drugie największe miasto Nepalu - jest miejscem dość specyficznym, jeśli chodzi o turystykę. To idealna baza wypadowa w góry, szczególnie w rejon Annapurny, ale nie tak daleko stąd też do Manaslu czy Dhaulagiri. Z tego względu centrum Pokhary jest świetnie przygotowane dla międzynarodowych turystów (i wspinaczy) - moim zdaniem przebija pod tym względem o głowę nawet samo Katmandu. W miarę czyste ulice, mnóstwo sklepów (przyjmujących nawet płatności kartą), barów, hoteli o standardzie europejskim... Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że to turystyczne centrum jest kompletnie różne od prawdziwego Nepalu i przeciętny Nepalczyk nigdy w życiu nie będzie mógł sobie pozwolić na życie w takich warunkach. Jednak takie centrum Pokhary istnieje i jest pełne obcokrajowców. Tyle, że ci turyści, o ile nie wyjeżdżają już zaraz w góry, to mają w sumie niemały problem - co tu w tej Pokharze robić?
Do Pokhary dojechaliśmy wieczorem, po całym dniu podróży z Katmandu. Niby to niecałe 300 km, ale przy nepalskich drogach... do tego postój na obiad i już, 11 godzin zleciało. Więc pierwszego dnia mogłyśmy co najwyżej wyskoczyć na drinka wieczorem, a praktyczne zwiedzanie zostawić na kolejny dzień. Plan zakładał czas wolny do 14, a po południu zorganizowane zwiedzanie miasta. Czas wolny w praktyce oznaczał możliwość skorzystania z atrakcji dodatkowych, takich jak zapalanie szczytów, przelot helikopterem do bazy pod Annapurną czy lot paralotnią. W gruncie rzeczy to dla tych atrakcji dodatkowych przyjechaliśmy do Pokhary. Jednak trzeba się było liczyć z tym, że część grupy może nie chcieć skorzystać z żadnych opcji fakultatywnych i głównie z myślą o nich dodano także program w samej Pokharze. Jak to ujęła pilotka - atrakcje Pokhary to coś raczej dla miejscowych, którzy chcą gdzieś spędzić z dziećmi dzień wolny, a nie dla zagranicznych turystów, ale coś zobaczyć trzeba. W końcu nie można całego dnia spędzić na zakupach... ;)
Miasto położone jest nad jeziorem Phewa - jeziorem, w którym przy pięknej pogodzie odbijają się szczyty Himalajów. Aż trudno było uwierzyć w pocztówkowe obrazki (zajrzyjcie chociażby tutaj), na których Pokhara otoczona jest ośnieżonymi górami. Przez cały nasz pobyt miasto tonęło we mgle, która zresztą sporo opóźniła start naszego helikoptera. I - z tego, co czytam - to niestety taka mglista pogoda kompletnie zasłaniająca widoki jest czymś dużo częstszym niż błękitne niebo... Góry na horyzoncie musieliśmy sobie wyobrazić ;). Spacerując wzdłuż brzegu jeziora, dotarłyśmy też do lokalnego Disneylandu (naprawdę tak to nazwali), który bardziej niż Disneyland przypominał mi raczej opuszczony park rozrywki w Czarnobylu... Na żadną z tych atrakcji nie odważyłabym się wsiąść. Jak podeszłyśmy bliżej, park był zamknięty - mam nadzieję, że to permanentne zamknięcie, a nie że nie trafiłyśmy w godziny otwarcie...
Jak już wspomniałam, mgła opóźniła nasz poranny przelot do obozu pod Annapurną. Opóźnienie wyniosło około pięciu godzin, więc w pewnym momencie przestałyśmy już wierzyć, że uda się wylecieć. Kiedy odwieziono nas z powrotem do hotelu z zamkniętego lotniska, stwierdziłyśmy, że nie będziemy tak siedzieć kolejnych godzin, czekając nie wiadomo na co. Upewniłam się w hotelowej recepcji, że Międzynarodowe Muzeum Gór (znane też jako Muzeum Himalaizmu) jest czynne w soboty i wyskoczyliśmy tam czteroosobową grupą. To chyba jedyna większa atrakcja turystyczna w Pokharze, która nie była uwzględniona w programie wycieczki - mam nadzieję, że się to zmieni, bo jest zdecydowanie lepsza od pozostałych ;). Zamówiliśmy taksówkę, kierowca za przejazd w dwie strony i czekanie na nas pod muzeum wziął 500 rupii (17 zł) od osoby. Pewnie można by się było targować, ale widząc biedę w tym kraju, naprawdę źle bym się czuła, wykłócając się o złotówkę czy dwie... Zarówno nasz przewodnik, jak i taksówkarz, twierdzili, że muzeum jest na godzinę zwiedzania, więc obiecaliśmy taksówkarzowi, że wrócimy po godzinie - płacić mieliśmy dopiero po powrocie, mogliśmy więc być pewni, że na nas zaczeka ;). Wstęp do muzeum kosztuje 500 rupii i już po chwili z biletem w garści znalazłam się w środku.
Na wstępie od razu zaznaczę, że jeśli nie interesują was góry - nie ma najmniejszego sensu tam wchodzić. Ale jeśli lubicie taką tematykę, dajcie sobie na spokojnie ze dwie godziny, bo muzeum jest dość duże. Poczytamy tu o zwyczajach nepalskich ludzi gór, czyli plemion mieszkających u podnóża Himalajów (to nie tylko Szerpowie, choć ci są najbardziej znani), obejrzymy mnóstwo pięknych zdjęć, dowiemy się o pierwszych zdobywcach wszystkich ośmiotysięczników... Zgromadzono tu też sporo przedmiotów związanych ze wspinaczką górską, niemałe wrażenie na mnie wywarły stosy zużytych kuchenek gazowych i butli tlenowych. Żałuję, że mieliśmy tylko godzinę na to muzeum - nie tylko dlatego, że czekał na nas taksówkarz, ale też dostaliśmy telefon od przewodnika, że mamy się zbierać na lotnisko, jeśli chcemy lecieć pod Annapurnę... Chcieliśmy ;). Jeszcze zanim wyszliśmy z muzeum, na tempo szukaliśmy polskiej wystawy, bo podobno taka była. W końcu znaleźliśmy - seria plakatów opisana nawet po polsku: Wystawa prezentująca największe osiągnięcia polskich alpinistów w Himalajach i Karakorum przygotowana z okazji setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Co jak co, Polacy zapisali się już na zawsze w historii światowego himalaizmu. Na wystawie wspomniano o zjeździe Andrzeja Bargiela na nartach z K2, o polskich próbach zdobycia tego szczytu zimą (wspomniano też o misji ratunkowej pod Nanga Parbat przeprowadzonej przez Bieleckiego i Urubkę), o pierwszym kobiecym wejściu na Nangę, zdobytą przez Rutkiewicz, Czerwińską i Palmowską... Oczywiście jest tego znacznie więcej i fajnie było znaleźć taki polski akcent gdzieś w dalekim Nepalu :)
O 14 zaś zaczęliśmy zorganizowane zwiedzanie Pokhary, z rejsem łódkami po jeziorze Phewa na początek. Nawet dostaliśmy kapoki dla zachowania jakichś pozorów bezpieczeństwa ;). Na końcu każdej kilkuosobowej łódki stał chłopak, który wiosłował i wyznaczał trasę - szczerze, to żadnemu z nich nie dałabym osiemnastu lat... Niestety, Nepal to jest kraj z wysokim odsetkiem pracy nieletnich, którzy od najmłodszych lat sami muszą zarabiać na swoje wyżywienie i utrzymanie.
Generalnie łódkę można wynająć w dwóch celach. Po pierwsze - jako sposób dotarcia do celu, którym zazwyczaj jest albo znajdująca się na wzgórzu po drugiej stronie pagoda pokoju (Shanti stupa) albo świątynia Tal Bahari na niewielkiej wyspie po środku jeziora. Nasz plan dnia niestety nie uwzględniał żadnej z tych świątyń. Druga opcja to właśnie rejs widokowy, który mieliśmy w programie. Gdyby nie było mgły i chmur (marzenie ściętej głowy), moglibyśmy zobaczyć wznoszące się nad miastem szczyty. W chwilach przejaśnienia dawało się zauważyć charakterystyczny, trójkątny zarys Machhapuchhare (6.993 m n.p.m.), ale było to widać ledwo tak jak na poniższym zdjęciu. Łódki podpływały też do brzegu po drugiej stronie, gdzie dżungla sięgała wody i mogliśmy obserwować skaczące po drzewach małpy.
Gdy łódki dobiły do brzegu, od razu pojechaliśmy na kolejny punkt wycieczki - wodospad Devi. Szczerze, to pierwszy z brzegu wodospad w Tatrach zapewni nam piękniejsze widoki niż Pokhara... Wejście na teren wokół wodospadu jest płatne, na szczęście kosztuje tylko 30 rupii (1 zł). Miejsce to zasłynęło z powodu wypadku, jaki się tu wydarzył w lipcu 1961 roku. Szwajcarka o nazwisku Davis została porwana przez wodospad i zginęła (biorąc pod uwagę wysokość wodospadu, to raczej uderzyła o skałę, bo utopić się tu chyba ciężko...). Szybko przyjęło się, by nazywać to miejsce jej nazwiskiem. Potem ktoś wpadł na pomysł, by Davis zmienić na Devi, co brzmi podobnie, ale oznacza boginię - i tak oto śmierć Szwajcarki doprowadziła do tego, że oglądaliśmy wodospad bogini ;).
Krótki spacer dzielił wodospad Devi od kolejnej atrakcji Pokhary, którą mieliśmy zaplanowaną na to popołudnie. Wejście do jaskini Gupteshwor Mahadev otoczone jest ze wszystkich stron lokalnym bazarem i żeby dojść na miejsce, musimy przepychać się przez tłum Nepalczyków. Strona internetowa zachwala jaskinię jako najsłynniejszą w Nepalu i jedną z najatrakcyjniejszych w południowej Azji... Wiedzą, jak się reklamować. Wstęp kosztuje zaledwie 100 rupii (3,35 zł) - już tak niska cena może rodzić jakieś podejrzenia. Jednak już samo wejście do jaskini robi wrażenie - schodzimy w dół po ciekawie rzeźbionych, spiralnych schodach.
Ledwo schodzimy pod ziemię, ciężko jest złapać oddech - tak tu duszno i parno. Najpierw przechodzimy przez część świątynną, gdzie obowiązuje bezwzględny zakaz robienia zdjęć, a potem długim korytarzem schodzimy w głąb jaskini. Jest wąsko i ciasno, a Nepalczycy próbują się przepychać i wchodzić pod prąd. Niestety, byliśmy tam w sobotę, która jest dniem wolnym dla miejscowych i sporo z nich najwidoczniej też wybrało jaskinię na miejsce do odwiedzenia podczas weekendu... Gdy po krótkim marszu i dłuższym staniu w kolejce docieram do głównej części jaskini, jestem rozczarowana widokiem. Jeśli to jest jedna z najatrakcyjniejszych jaskiń w tej części Azji, to chyba się nie skuszę na wizytę w tych mniej atrakcyjnych ;).
Na sam koniec zwiedzania Pokhary zostawiliśmy wizytę w tzw. Małym Tybecie, niewielkim ośrodku dla uchodźców tybetańskich na obrzeżu miasta. Szacuje się, że podczas konfliktu chińsko-tybetańskiego ponad 20.000 Tybetańczyków szukało schronienia w Nepalu - do dziś zostało ich tu około 13.500. Uchodźcy są skupieni głównie w ośrodkach w Katmandu, okolicach Pokhary oraz w północnych regionach kraju. Mały Tybet to niewielkie osiedle w Pokharze, wzdłuż którego ciągnie się rząd tybetańskich sklepików z pamiątkami.
Do bazy pod Annapurną miałyśmy lecieć o 6:45, więc byłyśmy nieprzytomne po porannym wstawaniu (zresztą, któryś raz z rzędu). A jednak następnego ranka po raz kolejny zdecydowałyśmy się zerwać o nieludzkiej porze - tym razem nawet po 4, bo chwilę po 5 odjeżdżały busy mające zabrać nas do Sarangkot. Jedna z największych atrakcji okolic Pokhary - zapalanie szczytów. Na miejsce jedziemy jeszcze w kompletnej ciemności, przysypiając w telepiącym się busie. W pewnym momencie na drodze zrobił się zator i nie możemy jechać dalej - wysiadamy więc i resztę drogi pod górę pokonujemy pieszo. Wokół nas rośnie coraz większy tłum turystów - głównie azjatyckich, przepychających się i przekrzykujących, jak to mają w zwyczaju. Uprzedzano nas już wcześniej, że w Sarangkot trzeba być tak wcześnie, jak to tylko możliwe, i od razu zająć sobie dobre miejsce, bo później nie da się przepchać przez Chińczyków. Gdy docieramy do punktu widokowego, zaczyna się rozjaśniać, choć do wschodu słońca zostało jeszcze trochę czasu. Znajdujemy w miarę dobre miejsca, skąd jeszcze wszystko widać, choć głowy przed nami i tak ciągle wchodzą w kadr...
Choć okolica tonie we mgle, to jednak da się rozpoznać szczyty gór - podobno wycieczka poprzedniego dnia nie miała nawet tyle szczęścia. Kiedy wschodzi słońce, widoczność się nieco poprawia i rozpoczyna się słynne zapalanie szczytów. Promienie padają najpierw na znajdujące się obok siebie szczyty Annapurny, Annapurny Południowej oraz Hiunchuli, nadając śniegowi na szczytach barwę wręcz pomarańczową. Później rozświetla się tzw. rybi ogon, czyli Machhapuchhare, który widzieliśmy z łódek w Pokharze. Nieco mniej wyraźnie mienią się też w słońcu niższe szczyty Annapurny. Całość trwa zaledwie parę minut, ale widok jest na tyle piękny, że przepędza mi z oczu resztki snu. Zdjęcia nie są w stanie oddać efektu, jaki wywołuje wschodzące słońce na ośnieżonych szczytach...
Wróciliśmy do hotelu przed 7, a już wczesnym popołudniem byliśmy w drodze do kolejnego punktu wycieczki - parku narodowego Chitwan. Mimo mgły, chmur i smogu Pokhara przypadła mi do gustu. Chciałabym tu kiedyś wrócić i wybrać się na trekking wokół Annapurny... gdy będę miała więcej urlopu ;).
Miasto położone jest nad jeziorem Phewa - jeziorem, w którym przy pięknej pogodzie odbijają się szczyty Himalajów. Aż trudno było uwierzyć w pocztówkowe obrazki (zajrzyjcie chociażby tutaj), na których Pokhara otoczona jest ośnieżonymi górami. Przez cały nasz pobyt miasto tonęło we mgle, która zresztą sporo opóźniła start naszego helikoptera. I - z tego, co czytam - to niestety taka mglista pogoda kompletnie zasłaniająca widoki jest czymś dużo częstszym niż błękitne niebo... Góry na horyzoncie musieliśmy sobie wyobrazić ;). Spacerując wzdłuż brzegu jeziora, dotarłyśmy też do lokalnego Disneylandu (naprawdę tak to nazwali), który bardziej niż Disneyland przypominał mi raczej opuszczony park rozrywki w Czarnobylu... Na żadną z tych atrakcji nie odważyłabym się wsiąść. Jak podeszłyśmy bliżej, park był zamknięty - mam nadzieję, że to permanentne zamknięcie, a nie że nie trafiłyśmy w godziny otwarcie...
Jak już wspomniałam, mgła opóźniła nasz poranny przelot do obozu pod Annapurną. Opóźnienie wyniosło około pięciu godzin, więc w pewnym momencie przestałyśmy już wierzyć, że uda się wylecieć. Kiedy odwieziono nas z powrotem do hotelu z zamkniętego lotniska, stwierdziłyśmy, że nie będziemy tak siedzieć kolejnych godzin, czekając nie wiadomo na co. Upewniłam się w hotelowej recepcji, że Międzynarodowe Muzeum Gór (znane też jako Muzeum Himalaizmu) jest czynne w soboty i wyskoczyliśmy tam czteroosobową grupą. To chyba jedyna większa atrakcja turystyczna w Pokharze, która nie była uwzględniona w programie wycieczki - mam nadzieję, że się to zmieni, bo jest zdecydowanie lepsza od pozostałych ;). Zamówiliśmy taksówkę, kierowca za przejazd w dwie strony i czekanie na nas pod muzeum wziął 500 rupii (17 zł) od osoby. Pewnie można by się było targować, ale widząc biedę w tym kraju, naprawdę źle bym się czuła, wykłócając się o złotówkę czy dwie... Zarówno nasz przewodnik, jak i taksówkarz, twierdzili, że muzeum jest na godzinę zwiedzania, więc obiecaliśmy taksówkarzowi, że wrócimy po godzinie - płacić mieliśmy dopiero po powrocie, mogliśmy więc być pewni, że na nas zaczeka ;). Wstęp do muzeum kosztuje 500 rupii i już po chwili z biletem w garści znalazłam się w środku.
Na wstępie od razu zaznaczę, że jeśli nie interesują was góry - nie ma najmniejszego sensu tam wchodzić. Ale jeśli lubicie taką tematykę, dajcie sobie na spokojnie ze dwie godziny, bo muzeum jest dość duże. Poczytamy tu o zwyczajach nepalskich ludzi gór, czyli plemion mieszkających u podnóża Himalajów (to nie tylko Szerpowie, choć ci są najbardziej znani), obejrzymy mnóstwo pięknych zdjęć, dowiemy się o pierwszych zdobywcach wszystkich ośmiotysięczników... Zgromadzono tu też sporo przedmiotów związanych ze wspinaczką górską, niemałe wrażenie na mnie wywarły stosy zużytych kuchenek gazowych i butli tlenowych. Żałuję, że mieliśmy tylko godzinę na to muzeum - nie tylko dlatego, że czekał na nas taksówkarz, ale też dostaliśmy telefon od przewodnika, że mamy się zbierać na lotnisko, jeśli chcemy lecieć pod Annapurnę... Chcieliśmy ;). Jeszcze zanim wyszliśmy z muzeum, na tempo szukaliśmy polskiej wystawy, bo podobno taka była. W końcu znaleźliśmy - seria plakatów opisana nawet po polsku: Wystawa prezentująca największe osiągnięcia polskich alpinistów w Himalajach i Karakorum przygotowana z okazji setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Co jak co, Polacy zapisali się już na zawsze w historii światowego himalaizmu. Na wystawie wspomniano o zjeździe Andrzeja Bargiela na nartach z K2, o polskich próbach zdobycia tego szczytu zimą (wspomniano też o misji ratunkowej pod Nanga Parbat przeprowadzonej przez Bieleckiego i Urubkę), o pierwszym kobiecym wejściu na Nangę, zdobytą przez Rutkiewicz, Czerwińską i Palmowską... Oczywiście jest tego znacznie więcej i fajnie było znaleźć taki polski akcent gdzieś w dalekim Nepalu :)
O 14 zaś zaczęliśmy zorganizowane zwiedzanie Pokhary, z rejsem łódkami po jeziorze Phewa na początek. Nawet dostaliśmy kapoki dla zachowania jakichś pozorów bezpieczeństwa ;). Na końcu każdej kilkuosobowej łódki stał chłopak, który wiosłował i wyznaczał trasę - szczerze, to żadnemu z nich nie dałabym osiemnastu lat... Niestety, Nepal to jest kraj z wysokim odsetkiem pracy nieletnich, którzy od najmłodszych lat sami muszą zarabiać na swoje wyżywienie i utrzymanie.
Generalnie łódkę można wynająć w dwóch celach. Po pierwsze - jako sposób dotarcia do celu, którym zazwyczaj jest albo znajdująca się na wzgórzu po drugiej stronie pagoda pokoju (Shanti stupa) albo świątynia Tal Bahari na niewielkiej wyspie po środku jeziora. Nasz plan dnia niestety nie uwzględniał żadnej z tych świątyń. Druga opcja to właśnie rejs widokowy, który mieliśmy w programie. Gdyby nie było mgły i chmur (marzenie ściętej głowy), moglibyśmy zobaczyć wznoszące się nad miastem szczyty. W chwilach przejaśnienia dawało się zauważyć charakterystyczny, trójkątny zarys Machhapuchhare (6.993 m n.p.m.), ale było to widać ledwo tak jak na poniższym zdjęciu. Łódki podpływały też do brzegu po drugiej stronie, gdzie dżungla sięgała wody i mogliśmy obserwować skaczące po drzewach małpy.
Gdy łódki dobiły do brzegu, od razu pojechaliśmy na kolejny punkt wycieczki - wodospad Devi. Szczerze, to pierwszy z brzegu wodospad w Tatrach zapewni nam piękniejsze widoki niż Pokhara... Wejście na teren wokół wodospadu jest płatne, na szczęście kosztuje tylko 30 rupii (1 zł). Miejsce to zasłynęło z powodu wypadku, jaki się tu wydarzył w lipcu 1961 roku. Szwajcarka o nazwisku Davis została porwana przez wodospad i zginęła (biorąc pod uwagę wysokość wodospadu, to raczej uderzyła o skałę, bo utopić się tu chyba ciężko...). Szybko przyjęło się, by nazywać to miejsce jej nazwiskiem. Potem ktoś wpadł na pomysł, by Davis zmienić na Devi, co brzmi podobnie, ale oznacza boginię - i tak oto śmierć Szwajcarki doprowadziła do tego, że oglądaliśmy wodospad bogini ;).
Krótki spacer dzielił wodospad Devi od kolejnej atrakcji Pokhary, którą mieliśmy zaplanowaną na to popołudnie. Wejście do jaskini Gupteshwor Mahadev otoczone jest ze wszystkich stron lokalnym bazarem i żeby dojść na miejsce, musimy przepychać się przez tłum Nepalczyków. Strona internetowa zachwala jaskinię jako najsłynniejszą w Nepalu i jedną z najatrakcyjniejszych w południowej Azji... Wiedzą, jak się reklamować. Wstęp kosztuje zaledwie 100 rupii (3,35 zł) - już tak niska cena może rodzić jakieś podejrzenia. Jednak już samo wejście do jaskini robi wrażenie - schodzimy w dół po ciekawie rzeźbionych, spiralnych schodach.
Ledwo schodzimy pod ziemię, ciężko jest złapać oddech - tak tu duszno i parno. Najpierw przechodzimy przez część świątynną, gdzie obowiązuje bezwzględny zakaz robienia zdjęć, a potem długim korytarzem schodzimy w głąb jaskini. Jest wąsko i ciasno, a Nepalczycy próbują się przepychać i wchodzić pod prąd. Niestety, byliśmy tam w sobotę, która jest dniem wolnym dla miejscowych i sporo z nich najwidoczniej też wybrało jaskinię na miejsce do odwiedzenia podczas weekendu... Gdy po krótkim marszu i dłuższym staniu w kolejce docieram do głównej części jaskini, jestem rozczarowana widokiem. Jeśli to jest jedna z najatrakcyjniejszych jaskiń w tej części Azji, to chyba się nie skuszę na wizytę w tych mniej atrakcyjnych ;).
Na sam koniec zwiedzania Pokhary zostawiliśmy wizytę w tzw. Małym Tybecie, niewielkim ośrodku dla uchodźców tybetańskich na obrzeżu miasta. Szacuje się, że podczas konfliktu chińsko-tybetańskiego ponad 20.000 Tybetańczyków szukało schronienia w Nepalu - do dziś zostało ich tu około 13.500. Uchodźcy są skupieni głównie w ośrodkach w Katmandu, okolicach Pokhary oraz w północnych regionach kraju. Mały Tybet to niewielkie osiedle w Pokharze, wzdłuż którego ciągnie się rząd tybetańskich sklepików z pamiątkami.
Do bazy pod Annapurną miałyśmy lecieć o 6:45, więc byłyśmy nieprzytomne po porannym wstawaniu (zresztą, któryś raz z rzędu). A jednak następnego ranka po raz kolejny zdecydowałyśmy się zerwać o nieludzkiej porze - tym razem nawet po 4, bo chwilę po 5 odjeżdżały busy mające zabrać nas do Sarangkot. Jedna z największych atrakcji okolic Pokhary - zapalanie szczytów. Na miejsce jedziemy jeszcze w kompletnej ciemności, przysypiając w telepiącym się busie. W pewnym momencie na drodze zrobił się zator i nie możemy jechać dalej - wysiadamy więc i resztę drogi pod górę pokonujemy pieszo. Wokół nas rośnie coraz większy tłum turystów - głównie azjatyckich, przepychających się i przekrzykujących, jak to mają w zwyczaju. Uprzedzano nas już wcześniej, że w Sarangkot trzeba być tak wcześnie, jak to tylko możliwe, i od razu zająć sobie dobre miejsce, bo później nie da się przepchać przez Chińczyków. Gdy docieramy do punktu widokowego, zaczyna się rozjaśniać, choć do wschodu słońca zostało jeszcze trochę czasu. Znajdujemy w miarę dobre miejsca, skąd jeszcze wszystko widać, choć głowy przed nami i tak ciągle wchodzą w kadr...
Choć okolica tonie we mgle, to jednak da się rozpoznać szczyty gór - podobno wycieczka poprzedniego dnia nie miała nawet tyle szczęścia. Kiedy wschodzi słońce, widoczność się nieco poprawia i rozpoczyna się słynne zapalanie szczytów. Promienie padają najpierw na znajdujące się obok siebie szczyty Annapurny, Annapurny Południowej oraz Hiunchuli, nadając śniegowi na szczytach barwę wręcz pomarańczową. Później rozświetla się tzw. rybi ogon, czyli Machhapuchhare, który widzieliśmy z łódek w Pokharze. Nieco mniej wyraźnie mienią się też w słońcu niższe szczyty Annapurny. Całość trwa zaledwie parę minut, ale widok jest na tyle piękny, że przepędza mi z oczu resztki snu. Zdjęcia nie są w stanie oddać efektu, jaki wywołuje wschodzące słońce na ośnieżonych szczytach...
Wróciliśmy do hotelu przed 7, a już wczesnym popołudniem byliśmy w drodze do kolejnego punktu wycieczki - parku narodowego Chitwan. Mimo mgły, chmur i smogu Pokhara przypadła mi do gustu. Chciałabym tu kiedyś wrócić i wybrać się na trekking wokół Annapurny... gdy będę miała więcej urlopu ;).
0 Komentarze