Przelot helikopterem do bazy pod Annapurną był dla mnie najbardziej wyczekiwaną częścią wycieczki do Nepalu. Wyczekiwaną z odrobiną niepewności, bo w Pokharze, z której odbywał się wylot, byłyśmy zaledwie jeden dzień. Czy pogoda pozwoli na wylot akurat tego dnia? Nigdy nie wiadomo. W programie wycieczki lot helikopterem wyceniono na ok. 370$ (1.409 zł) - nie tylko najbardziej wyczekiwana atrakcja, ale też najdroższa. Z drugiej strony nigdy w życiu nie leciałam helikopterem, więc kusiły mnie tu nie tylko Himalaje, ale i sam przelot. Gdy dojeżdżałyśmy do Pokhary, pilotka wycieczki wspomniała, że przez ostatnie trzy dni nie odbył się żaden lot - pogoda nie pozwalała. Nie brzmiało to zachęcająco...
Na miejscu okazało się, że korzystając z oferty biura podróży, zapłaciłybyśmy zdecydowanie za dużo. W Pokharze jest mnóstwo agencji oferujących przelot helikopterem do Annapurna Base Camp (ABC) i większość ma niższe ceny niż te wspomniane 370$ za osobę. My skorzystałyśmy z oferty Prabhu Helicopter, gdzie helikoptery były mniejsze, pięcioosobowe (wraz z pilotem) - mniejsza maszyna była też bardziej oszklona, więc nawet pasażerowie siedzący z tyłu mieli świetne widoki. Za przelot zapłaciłyśmy 290$ (1.105 zł) - wiadomo, nadal nie jest to tania przyjemność, ale 80 dolarów jednak robi różnicę. Podobno najtaniej załapać się na lot towarowy - jeśli jest się w Pokharze nieco dłużej, warto wypytywać agencję o taką możliwość. Helikoptery przewożą też do bazy sporo potrzebnych produktów, ale firmy często - jeśli waga na to pozwala - dorzucają do takiego lotu jeszcze jednego czy dwóch pasażerów. Za lot i tak płaci zamawiający towary, a dodatkowy pasażer to czysty zysk, nawet po niższej niż normalna cenie.
Chętnych na lot było kilkanaście osób z naszej grupy, ale my trafiłyśmy do pierwszej tury - wraz z sześcioma innymi osobami, bo mieliśmy lecieć na dwa helikoptery. Zebraliśmy się jakoś ok. 6:30 w lobby hotelowym - podobnie, jak to miało miejsce z Everest Express, liczono na lepszą pogodę z samego rana. Pośrednikiem między nami a agencją był nasz lokalny przewodnik i w sumie do dzisiaj nie wiem, czy to on nas wykiwał, czy agencja ;). Bo był tylko jeden pilot, zatem i jeden helikopter - drugi pilot był od tygodnia na urlopie, więc jakoś nie wierzę, że nikt o tym nie wiedział poprzedniego dnia, kiedy rezerwowaliśmy loty. Pewnie się bali, że stracą kilkunastu klientów, mówiąc od razu prawdę - jeszcze byśmy wybrali inną firmę, która na pewno przewiezie tyle osób szybciej... Cóż, rano wyboru już nie mieliśmy, a z przyjaciółką trafiłyśmy do drugiej tury. Nie oznacza to, że pierwsza już wyruszyła - co to, to nie. Kazano nam godzinę czekać, bo mgła nad lotniskiem. W sumie z balkonu hotelowego widoczność też nie była najlepsza, poza tym przecież ostatnimi dniami nic nie startowało... Byłam niewyspana i trochę zestresowana, uda się czy nie? W okolicy ósmej zabrano całą naszą ósemkę busem na lotnisko, które wciąż było zamknięte i otoczone białą jak mleko mgłą. Przywieziono nas tu chyba tylko po to, żebyśmy się sami przekonali, że wylot jest niemożliwy, no i żeby zgarnąć od nas po kilka dolarów za busa... Poczekaliśmy trochę na dworze przy lotnisku, zanim kazano nam wracać do hotelu. Przewodnik był cały czas na telefonie z przewoźnikiem i powiedział, że następny update będzie za godzinę. Polska pilotka tylko pokręciła głową, nie wierzyła, że uda się tego dnia polecieć, ale zaproponowała ponowną próbę następnego ranka, opóźniając trochę nasz wyjazd do parku Chitwan. Nie wierzyłyśmy już, że polecimy, więc razem z parą, która dopełniała naszą helikopterową czwórkę, wybraliśmy się do Muzeum Himalaizmu. Na wszelki wypadek pozostawałyśmy jednak w kontakcie telefonicznym z przewodnikiem i pilotką wycieczki i jakie było nasze zdumienie, gdy pierwsza tura znów pojechała na lotnisko. Kilkanaście minut później przewodnik mówi, że tamci wsiadają już do helikoptera, niedługo polecą, więc hej, zbierajcie się na lotnisko! Grube ubrania zostawiłyśmy w hotelu, bo po co nam one w muzeum... A tymczasem tak, jak staliśmy, musieliśmy jechać na lotnisko, kompletnie nieprzygotowani do warunków panujący na ponad 4.000 m. Raz się żyje! Tym razem wszystko poszło gładko, bo podczas porannej wizyty na lotnisku już dawaliśmy paszporty, więc teraz właściwie w drzwiach dano nam bilety i od razu przeprowadzono przez wszystkie kontrole bezpieczeństwa i wyprowadzono na płytę lotniska. Mgła się faktycznie rozwiewała, choć widoczność jeszcze nie była zbyt idealna.
Na całość ma się około godziny. 15 minut trwa lot w jedną stronę, pół godziny jest się na miejscu (w tym czasie pilot zabiera poprzednią grupę z bazy na lotnisko, a potem przywozi kolejną) i 15 minut na powrót. Krótko i intensywnie. Czekając, aż helikopter wróci z ABC, zostaliśmy zabrani do niewielkiej siedziby firmy Prabhu, tuż obok lądowiska. Na wstępie nas ważono, razem ze wszystkimi rzeczami - ten helikopter może zabrać ok. 360 kg ciężaru, czyli średnio 90 kg na osobę. Nie dobiliśmy ;). Podpisujemy się i w końcu słyszymy szum śmigła. Wchodzimy na pokład od wyznaczonej strony, zapinamy pasy, zakładamy słuchawki wygłuszające hałas i już po chwili helikopter znów podrywa się do lotu. Jak wspomniałam, był to mój pierwszy lot helikopterem, więc uczucie jednak dość dziwne, zdecydowanie inne niż samolotowe. Największe wrażenie na mnie wywarło, jak lecieliśmy pomiędzy górami, bardzo blisko skał - przelot odbywa się przez wąską dolinę pomiędzy szczytami Hiunchuli i Machapuchare (charakterystyczny rozdwojony wierzchołek na poniższych zdjęciach). Właściwie przez cały czas nie byłam w stanie oderwać wzroku od okna, widoki były niesamowite.
I wylądowałyśmy! Annapurna Base Camp, zwane też Sanktuarium Annapurny, znajduje się na wysokości 4.130 m n.p.m. To kawałek płaskowyżu, otoczony pierścieniem gór z pasma Annapurny - choć człowiek znajduje się na zaledwie 4.000 m, wszystko dookoła to siedmio- i ośmiotysięczniki. Niektóre wciąż toną we chmurach, inne rysują się ostro na tle nieba. Zarówno w hinduizmie, jak i w buddyzmie, wierzono, że w Sanktuarium mieszkają bóstwa. Zresztą i pobliskim górom nie ma co odmówić świętości. Wysoki na 6.993 m szczyt Machapuchare nigdy nie został oficjalnie zdobyty (choć były pogłoski o nielegalnych próbach / wejściach), a rząd Nepalu nie wydaje pozwoleń właśnie ze względu na świętość góry. A i sama Annapurna jest uważana za siedzibę bogini (wcielenia Parwati) o tym samym imieniu.
Helikoptery są dla tych, co nie mają za dużo czasu - tak jak i my. Większość turystów dociera jednak do Sanktuarium pieszo. Annapurna Base Camp trek to jeden z dwóch najpopularniejszych szlaków trekkingowych w okolicy (drugi - i dłuższy - to Annapurna Circuit, który biegnie dookoła masywu Annapurny). W zależności od tempa marszu i postojów, trekking może zająć od 7 do 12 dni. Jak patrzyłam po zdjęciach, widoki po drodze bywają nieziemskie ;). Pilotka wspominała, że ABC to baza turystyczna, a nie ta, z której startują himalaiści, chcący zdobyć ośmiotysięcznik. A w gruncie rzeczy nie ma ich tak wielu - Annapurna ma najwyższy wskaźnik wypadków śmiertelnych pośród wszystkich ośmiotysięczników. Średnio co trzeci wspinacz nie wraca z Annapurny... Ci, co wybierają się tylko na trekking do Sanktuarium, mogą jednak liczyć na lepsze warunki. Murowane domki, w których można się przespać w normalnej pościeli, wziąć prysznic, a podobno nawet i na Wi-Fi nie można narzekać. Cywilizacja dotarła już na najczęściej uczęszczane szlaki w Nepalu.
Choć według prognozy pogody w ABC było około zera stopni, nie brakuje mi kurtki zimowej. Temperatura odczuwalna jest zdecydowanie wyższa, a pewnie w słoneczne dni można by tu stać i w koszulce z krótkim rękawem. Przylot zamiast powolnego wejścia wpływa jednak na brak aklimatyzacji - powietrze jest tu dużo rzadsze niż na dole i oddycha się zdecydowanie inaczej. Próba wejścia trochę wyżej ponad bazę podczas rozmowy niemal natychmiast wywołuje zadyszkę. Na szczęście jesteśmy tu za krótko, by odczuć jakieś nieprzyjemności - podczas zaledwie kilkudziesięciu minut organizm nie zdąży jeszcze zareagować na wysokość w inny sposób niż spłycony oddech.
W Sanktuarium Annapurny znajdują się też tabliczki ku pamięci himalaistów, którzy zginęli podczas prób zdobycia szczytu. Wszystko otaczają kolorowe flagi modlitewne, tak charakterystyczne dla tego regionu. Co ciekawe, wśród ofiar - tych, którzy zginęli podczas zdobywania Annapurny I (najwyższy ze szczytów w pasmie) - nie ma Polaków, choć nasi zapisali się w historii tej góry. W 1987 roku zespół w składzie Kukuczka, Hajzer, Rutkiewicz i Wielicki (czyli, jakby nie patrzeć, legendy polskiego himalaizmu) podjęli próbę pierwszego zimowego wejścia na szczyt, a dwóm pierwszym się to udało.
Pół godziny zleciało nie wiedzieć kiedy, a zdążyłyśmy tylko obejść sam obóz oraz górną część, otoczoną flagami. Nie zeszłyśmy na dół, gdzie jest jeszcze tabliczka z napisem Namaste / Thank you i wysokością ABC. Nie chciałyśmy jednak ryzykować, bo czasu już nie zostało zbyt wiele, a helikopter podlatuje, trzeba szybko wsiąść i od razu się leci. Nie spodziewałyśmy się, że przyjdzie nam czekać jeszcze dobre dziesięć minut na helikopter - przy takich widokach i tak się nie nudziłyśmy, ale przynajmniej nie stałybyśmy w miejscu :).
Chmury coraz bardziej zasłaniały poszczególne szczyty i szybko się okazało, że to jest powodem opóźnienia helikoptera. W końcu przyleciał - już bez nowych pasażerów, ale tylko po to, żeby nas zabrać. Podnoszące się szybko chmury uniemożliwiły dalsze loty tego dnia - z naszej wycieczki poleciały tylko dwie pierwsze tury. Na pocieszenie pozostałym udało się polecieć następnego ranka i mieli słoneczną pogodę, wynagradzającą zmarnowane na czekanie pół dnia poprzedniego. W drodze powrotnej część trasy przez dolinę lecieliśmy już przez chmury, widoczność zmieniła się niesamowicie zaledwie w ciągu kilkudziesięciu minut. Było w tym też trochę stresu, bo pamiętałam, jak blisko skał lecieliśmy i zakładałam, że teraz lecimy równie blisko, a otaczało nas tylko mleko... Choć i tak miałyśmy szczęście - czasem pogoda pogarsza się tak szybko, że helikopter nie zdąży już polecieć i odebrać pasażerów z Sanktuarium i muszą oni czekać na poprawę pogody, co może nastąpić po paru godzinach albo po paru dniach. Trzeba się z tym liczyć, więc choć bagażu większego nie można zabrać na pokład, to dobrze mieć ze sobą trochę dolarów na przymusowy nocleg w bazie. Ale, jak to się mówi, no risk no fun ;).
Chętnych na lot było kilkanaście osób z naszej grupy, ale my trafiłyśmy do pierwszej tury - wraz z sześcioma innymi osobami, bo mieliśmy lecieć na dwa helikoptery. Zebraliśmy się jakoś ok. 6:30 w lobby hotelowym - podobnie, jak to miało miejsce z Everest Express, liczono na lepszą pogodę z samego rana. Pośrednikiem między nami a agencją był nasz lokalny przewodnik i w sumie do dzisiaj nie wiem, czy to on nas wykiwał, czy agencja ;). Bo był tylko jeden pilot, zatem i jeden helikopter - drugi pilot był od tygodnia na urlopie, więc jakoś nie wierzę, że nikt o tym nie wiedział poprzedniego dnia, kiedy rezerwowaliśmy loty. Pewnie się bali, że stracą kilkunastu klientów, mówiąc od razu prawdę - jeszcze byśmy wybrali inną firmę, która na pewno przewiezie tyle osób szybciej... Cóż, rano wyboru już nie mieliśmy, a z przyjaciółką trafiłyśmy do drugiej tury. Nie oznacza to, że pierwsza już wyruszyła - co to, to nie. Kazano nam godzinę czekać, bo mgła nad lotniskiem. W sumie z balkonu hotelowego widoczność też nie była najlepsza, poza tym przecież ostatnimi dniami nic nie startowało... Byłam niewyspana i trochę zestresowana, uda się czy nie? W okolicy ósmej zabrano całą naszą ósemkę busem na lotnisko, które wciąż było zamknięte i otoczone białą jak mleko mgłą. Przywieziono nas tu chyba tylko po to, żebyśmy się sami przekonali, że wylot jest niemożliwy, no i żeby zgarnąć od nas po kilka dolarów za busa... Poczekaliśmy trochę na dworze przy lotnisku, zanim kazano nam wracać do hotelu. Przewodnik był cały czas na telefonie z przewoźnikiem i powiedział, że następny update będzie za godzinę. Polska pilotka tylko pokręciła głową, nie wierzyła, że uda się tego dnia polecieć, ale zaproponowała ponowną próbę następnego ranka, opóźniając trochę nasz wyjazd do parku Chitwan. Nie wierzyłyśmy już, że polecimy, więc razem z parą, która dopełniała naszą helikopterową czwórkę, wybraliśmy się do Muzeum Himalaizmu. Na wszelki wypadek pozostawałyśmy jednak w kontakcie telefonicznym z przewodnikiem i pilotką wycieczki i jakie było nasze zdumienie, gdy pierwsza tura znów pojechała na lotnisko. Kilkanaście minut później przewodnik mówi, że tamci wsiadają już do helikoptera, niedługo polecą, więc hej, zbierajcie się na lotnisko! Grube ubrania zostawiłyśmy w hotelu, bo po co nam one w muzeum... A tymczasem tak, jak staliśmy, musieliśmy jechać na lotnisko, kompletnie nieprzygotowani do warunków panujący na ponad 4.000 m. Raz się żyje! Tym razem wszystko poszło gładko, bo podczas porannej wizyty na lotnisku już dawaliśmy paszporty, więc teraz właściwie w drzwiach dano nam bilety i od razu przeprowadzono przez wszystkie kontrole bezpieczeństwa i wyprowadzono na płytę lotniska. Mgła się faktycznie rozwiewała, choć widoczność jeszcze nie była zbyt idealna.
Na całość ma się około godziny. 15 minut trwa lot w jedną stronę, pół godziny jest się na miejscu (w tym czasie pilot zabiera poprzednią grupę z bazy na lotnisko, a potem przywozi kolejną) i 15 minut na powrót. Krótko i intensywnie. Czekając, aż helikopter wróci z ABC, zostaliśmy zabrani do niewielkiej siedziby firmy Prabhu, tuż obok lądowiska. Na wstępie nas ważono, razem ze wszystkimi rzeczami - ten helikopter może zabrać ok. 360 kg ciężaru, czyli średnio 90 kg na osobę. Nie dobiliśmy ;). Podpisujemy się i w końcu słyszymy szum śmigła. Wchodzimy na pokład od wyznaczonej strony, zapinamy pasy, zakładamy słuchawki wygłuszające hałas i już po chwili helikopter znów podrywa się do lotu. Jak wspomniałam, był to mój pierwszy lot helikopterem, więc uczucie jednak dość dziwne, zdecydowanie inne niż samolotowe. Największe wrażenie na mnie wywarło, jak lecieliśmy pomiędzy górami, bardzo blisko skał - przelot odbywa się przez wąską dolinę pomiędzy szczytami Hiunchuli i Machapuchare (charakterystyczny rozdwojony wierzchołek na poniższych zdjęciach). Właściwie przez cały czas nie byłam w stanie oderwać wzroku od okna, widoki były niesamowite.
I wylądowałyśmy! Annapurna Base Camp, zwane też Sanktuarium Annapurny, znajduje się na wysokości 4.130 m n.p.m. To kawałek płaskowyżu, otoczony pierścieniem gór z pasma Annapurny - choć człowiek znajduje się na zaledwie 4.000 m, wszystko dookoła to siedmio- i ośmiotysięczniki. Niektóre wciąż toną we chmurach, inne rysują się ostro na tle nieba. Zarówno w hinduizmie, jak i w buddyzmie, wierzono, że w Sanktuarium mieszkają bóstwa. Zresztą i pobliskim górom nie ma co odmówić świętości. Wysoki na 6.993 m szczyt Machapuchare nigdy nie został oficjalnie zdobyty (choć były pogłoski o nielegalnych próbach / wejściach), a rząd Nepalu nie wydaje pozwoleń właśnie ze względu na świętość góry. A i sama Annapurna jest uważana za siedzibę bogini (wcielenia Parwati) o tym samym imieniu.
Helikoptery są dla tych, co nie mają za dużo czasu - tak jak i my. Większość turystów dociera jednak do Sanktuarium pieszo. Annapurna Base Camp trek to jeden z dwóch najpopularniejszych szlaków trekkingowych w okolicy (drugi - i dłuższy - to Annapurna Circuit, który biegnie dookoła masywu Annapurny). W zależności od tempa marszu i postojów, trekking może zająć od 7 do 12 dni. Jak patrzyłam po zdjęciach, widoki po drodze bywają nieziemskie ;). Pilotka wspominała, że ABC to baza turystyczna, a nie ta, z której startują himalaiści, chcący zdobyć ośmiotysięcznik. A w gruncie rzeczy nie ma ich tak wielu - Annapurna ma najwyższy wskaźnik wypadków śmiertelnych pośród wszystkich ośmiotysięczników. Średnio co trzeci wspinacz nie wraca z Annapurny... Ci, co wybierają się tylko na trekking do Sanktuarium, mogą jednak liczyć na lepsze warunki. Murowane domki, w których można się przespać w normalnej pościeli, wziąć prysznic, a podobno nawet i na Wi-Fi nie można narzekać. Cywilizacja dotarła już na najczęściej uczęszczane szlaki w Nepalu.
Choć według prognozy pogody w ABC było około zera stopni, nie brakuje mi kurtki zimowej. Temperatura odczuwalna jest zdecydowanie wyższa, a pewnie w słoneczne dni można by tu stać i w koszulce z krótkim rękawem. Przylot zamiast powolnego wejścia wpływa jednak na brak aklimatyzacji - powietrze jest tu dużo rzadsze niż na dole i oddycha się zdecydowanie inaczej. Próba wejścia trochę wyżej ponad bazę podczas rozmowy niemal natychmiast wywołuje zadyszkę. Na szczęście jesteśmy tu za krótko, by odczuć jakieś nieprzyjemności - podczas zaledwie kilkudziesięciu minut organizm nie zdąży jeszcze zareagować na wysokość w inny sposób niż spłycony oddech.
W Sanktuarium Annapurny znajdują się też tabliczki ku pamięci himalaistów, którzy zginęli podczas prób zdobycia szczytu. Wszystko otaczają kolorowe flagi modlitewne, tak charakterystyczne dla tego regionu. Co ciekawe, wśród ofiar - tych, którzy zginęli podczas zdobywania Annapurny I (najwyższy ze szczytów w pasmie) - nie ma Polaków, choć nasi zapisali się w historii tej góry. W 1987 roku zespół w składzie Kukuczka, Hajzer, Rutkiewicz i Wielicki (czyli, jakby nie patrzeć, legendy polskiego himalaizmu) podjęli próbę pierwszego zimowego wejścia na szczyt, a dwóm pierwszym się to udało.
Pół godziny zleciało nie wiedzieć kiedy, a zdążyłyśmy tylko obejść sam obóz oraz górną część, otoczoną flagami. Nie zeszłyśmy na dół, gdzie jest jeszcze tabliczka z napisem Namaste / Thank you i wysokością ABC. Nie chciałyśmy jednak ryzykować, bo czasu już nie zostało zbyt wiele, a helikopter podlatuje, trzeba szybko wsiąść i od razu się leci. Nie spodziewałyśmy się, że przyjdzie nam czekać jeszcze dobre dziesięć minut na helikopter - przy takich widokach i tak się nie nudziłyśmy, ale przynajmniej nie stałybyśmy w miejscu :).
Chmury coraz bardziej zasłaniały poszczególne szczyty i szybko się okazało, że to jest powodem opóźnienia helikoptera. W końcu przyleciał - już bez nowych pasażerów, ale tylko po to, żeby nas zabrać. Podnoszące się szybko chmury uniemożliwiły dalsze loty tego dnia - z naszej wycieczki poleciały tylko dwie pierwsze tury. Na pocieszenie pozostałym udało się polecieć następnego ranka i mieli słoneczną pogodę, wynagradzającą zmarnowane na czekanie pół dnia poprzedniego. W drodze powrotnej część trasy przez dolinę lecieliśmy już przez chmury, widoczność zmieniła się niesamowicie zaledwie w ciągu kilkudziesięciu minut. Było w tym też trochę stresu, bo pamiętałam, jak blisko skał lecieliśmy i zakładałam, że teraz lecimy równie blisko, a otaczało nas tylko mleko... Choć i tak miałyśmy szczęście - czasem pogoda pogarsza się tak szybko, że helikopter nie zdąży już polecieć i odebrać pasażerów z Sanktuarium i muszą oni czekać na poprawę pogody, co może nastąpić po paru godzinach albo po paru dniach. Trzeba się z tym liczyć, więc choć bagażu większego nie można zabrać na pokład, to dobrze mieć ze sobą trochę dolarów na przymusowy nocleg w bazie. Ale, jak to się mówi, no risk no fun ;).
0 Komentarze