Advertisement

Main Ad

Jeden dzień w Palmie

Zwiedzić stolicę Balearów i największe miasto na Majorce w jeden dzień? Da się, choć na pewno pozostanie jakiś niedosyt... Szczególnie, jeśli jest to dzień styczniowy, który nawet tutaj kończy się dość wcześnie. Mimo wszystko, udało mi się zobaczyć w Palmie to, co sobie zawczasu zaplanowałam. Wymagało to dość wczesnej pobudki i przespacerowania prawie 25 kilometrów, ale hej! Czego się nie zrobi, żeby zobaczyć co nieco w pięknym, hiszpańskim mieście, prawda? ;) Zwłaszcza, gdy to miasto wita mnie pogodą, do jakiej zdecydowanie nie jestem przyzwyczajona w styczniu.
Jako że nocowałam w części portowej Palmy (Portopi), by dojść do centrum, musiałam przejść niespełna 3 kilometry nadmorskiej promenady łączącej port ze starym miastem. Biegnie tędy zarówno chodnik, jak i ścieżka rowerowa, a idzie (lub jedzie) się wzdłuż miejscowej mariny, pełnej mniejszych i większych łódek. W tle coraz lepiej widoczna jest katedra w Palmie, górująca nad miastem oraz zacumowanymi łodziami. Na wzgórzu po drugiej stronie widoczny jest też zamek Bellever, który postanawiam odwiedzić w drodze powrotnej do hotelu, ze względu na jego położenie nieco na uboczu.
Pierwszym miejscem, które koniecznie muszę odwiedzić w Palmie, jest słynna katedra La Seu. Świątynia jest potężna i robi ogromne wrażenie nawet z zewnątrz - właściwie nie da się jej ująć na jednej fotografii, stojąc blisko. Najlepszy punkt widokowy stanowi pobliski park de la Mar - mamy tu palmy, niewielki staw z fontanną, a zza wody chyba najpiękniejszy (i najbardziej popularny) widok na katedrę. Warto obejść świątynię naokoło, bo to prawdziwa gotycka perełka z pięknie zdobionymi łukami przyporowymi oraz ciekawymi rzygaczami.
Oczywiście nie ograniczam się tylko do oglądania katedry z zewnątrz, ale decyduję się też wejść do środka. Bilet wstępu kosztuje 8€ i na wstępie wita mnie ogromna tablica z informacją, że nie wolno wchodzić z większym bagażem - w tym i z plecakiem, no i że niestety, schowków nie mają. Zerkam na mój niemały plecak (w końcu gdzieś trzeba zmieścić statyw i kurtkę), potem na pana przy wejściu, który macha ręką, bym wchodziła. Jest styczeń, brak sezonu, w katedrze i tak pustki, więc mój plecak nikomu nie przeszkadza. Z uśmiechem wchodzę najpierw do niewielkiego muzeum ze skarbami katedry, gdzie nie można robić zdjęć, po czym kieruję się do samej świątyni... i już od pierwszej chwili jestem zachwycona ;).
Prace nad katedrą trwały prawie 400 lat, rozpoczął je w 1229 roku król Jakub I Zdobywca, a zakończono w 1601 roku. Świątynia ma 121 metrów długości, 40 szerokości, a do tego wysokość nawy sięga 44 metry, co czyni ją jedną z najwyższych świątyń gotyckich na świecie (dla porównania, paryska Notre Dame ma tylko 33 metry). Podłużne okna z witrażami i piękne rozety sprawiają, że w słoneczny dzień katedra tonie w cudownym, kolorowym świetle. Jeśli interesują Was takie rzeczy, to polecam genialny wirtualny spacer 3D po katedrze, który pozwoli zobaczyć znacznie więcej niż proste zdjęcia...
Pod koniec XIX wieku podjęto decyzję o renowacji katedry, a biskup Pere Campins postanowił nie robić tego na własną rękę, ale poprosić najlepszego dostępnego specjalistę - pojechał więc w tym celu do Barcelony, gdzie zaczęła powstawać (niedokończona zresztą do dzisiaj) słynna Sagrada Familia. W 1903 roku Antonio Gaudi przedstawił swój plan odnowy katedry w Palmie - architekt podobno był zachwycony możliwością pracy w starej, gotyckiej katedrze. Nie wszystkie jego pomysły udało się wprowadzić w życie i po śmierci biskupa, który był gorącym zwolennikiem architekta, Gaudi zerwał współpracę z Majorką. Żeby wprowadzić w katedrze tak uwielbianą przez siebie grę świateł, Gaudi zaplanował otworzenie zamurowanych dotąd okien, dodanie nowych witraży, świeczników i żyrandoli. Pomysłem architekta są również piękne zdobienia ściany za tronem biskupim i ogromny baldachim nad ołtarzem. Połączenie stylu Gaudiego z dawnym gotykiem stworzyło naprawdę niesamowitą kombinację, a katedra La Seu jest jedną z najpiękniejszych, jakie dane mi było odwiedzić.
Po wyjściu z katedry kieruję się do kolejnego zabytku, położonego na szczęście niedaleko. Łaźnie arabskie powstały w okolicy X wieku i są jedyną tak dobrze zachowaną pozostałością po średniowiecznym mieście Medina Mayurqa. Pod taką nazwą znano Palmę pomiędzy 902 a 1229 rokiem, kiedy to cała Majorka znajdowała się we władaniu Arabów. Wstęp do łaźni kosztuje 3€, a na miejscu spędzimy nie więcej niż 15 minut. Niewielkie, ale całkiem nieźle zachowane pomieszczenia główne, kilka tablic informacyjnych, krótki filmik oraz ogród ze stolikami, gdzie można by na spokojnie usiąść w nieco cieplejszych miesiącach.
Kieruję się potem na spacer po uliczkach starego miasta - nigdy nie spieszy mi się tak bardzo ze zwiedzaniem, by nie mieć choć trochę czasu na spokojne pobłądzenie po mieście. Przy okazji wypatruję miejsc, gdzie mogłabym się zatrzymać na jakiś lunch. Trafiam też pod XVII-wieczny ratusz, który nie wywiera szczególnego wrażenia, a rzuca się w oczy głównie przez otaczające go niebieskie barierki. Dużo bardziej wpada mi w oko charakterystyczny budynek Can Forteza Rey, którego nazwa wzięła się od nazwiska projektującego go architekta, wzorującego się - bez zaskoczenia - na twórczości przebywającego na Majorce przez dobre dziesięć lat Gaudiego.
Docieram też na główny plac Palmy, czyli Plaça Major. Nie jest on zbyt duży, a w styczniu niewiele się tu dzieje - jedynie ze dwie otwarte knajpki przyciągają kilku chętnych na kawę. Większość miejsc jest pozamykana, po jednej stronie placu rozkłada się scena - na koncerty z okazji festiwalu San Sebastian. Poza sezonem tak tu pusto, że tylko szybko się rozglądam, po czym odbijam w jedną z wielu handlowym uliczek odbiegających od placu.
Po lunchu postanawiam chwilę odpocząć i skorzystać z najcieplejszej części dnia. Kieruję się zatem na położoną najbliżej centrum Palmy plażę Can Pere Antoni. Styczeń, naturalnie, nie jest sezonem na plażowanie i kąpiele, ale spotykam tam trochę ludzi wygrzewających się na słońcu, ćwiczących lub po prostu spacerujących. Wrzucam skarpetki i adidasy do plecaka i decyduję się na spacer wzdłuż plaży w wodzie do kostek - na tyle mnie stać w styczniu ;). Przechodzę całą plażę w tę i z powrotem, a potem kontynuuję spacer na pobliskiej promenadzie. W lecie są tu pewnie niewyobrażalne tłumy, zima jest za to idealną porą na fotografowanie.
Zbliża się 15, więc powoli zmierzam do pałacu królewskiego La Almudaina - godzina wybrana nieprzypadkowo. W środy i czwartki przez ostatnie 2-3 godziny (w zależności od miesiąca) przed zamknięciem wstęp jest darmowy dla obywateli i rezydentów Unii Europejskiej. Zawsze jest to okazja, by zaoszczędzić 7€, bo tyle kosztuje normalny bilet do pałacu. Budynek znajduje się tuż obok katedry i świetnie z nią współgra pod kątem architektury.
Pałac to ciekawa mieszanka stylów - znajdziemy tu jeszcze pozostałości z czasów arabskiej dominacji na Majorce, romańską kaplicę, no i przede wszystkim wszechobecny gotyk, bo w tym stylu zarządził przebudowę pałacu król Jakub II. W wielu pomieszczeniach nie znajdziemy zbyt wielu dekoracji czy mebli, dzięki czemu możemy skupić się głównie na pałacowej architekturze. Z drugiej strony, zwłaszcza jeśli zwiedzamy bez audioguide'a, w środku spędzimy zaledwie godzinę, bo udostępnionych turystom pomieszczeń nie ma znowu aż tak wiele. Dzięki szczegółowym wystawom w La Almudaina możemy się też sporo dowiedzieć o samej Palmie i jej historii - dla mnie były to ciekawe informacje i na tyle wystarczające, że nie odczuwałam potem potrzeby wizyty jeszcze w muzeum miejskim :).
Ciekawi mnie jeszcze jeden budynek - niestety, Google twierdzi, że jest już zamknięty... Postanawiam jednak podejść do La Llotja, by zobaczyć starą giełdę choć z zewnątrz. Budynek powstał w pierwszej połowie XV wieku i jest uznawany za najważniejszy przykład świeckiego gotyku na Balearach. To także niezatarte świadectwo handlowej przeszłości Majorki. Mój pozbawiony szerokokątnego obiektywu aparat nie ujmuje całej budowli, więc z pomocą przychodzi mi tu GoPro - dopiero w domu zauważyłam, że opcje znów się zresetowały, przywracając rybie oko... Na szczęście okazuje się, że Google nie miało racji co do godzin otwarcia starej giełdy i udaje mi się wejść do środka (wstęp jest darmowy). Przestrzenne pomieszczenie poprzecinane przez ciekawie skręcone kolumny, sięgające krzyżowo-żebrowego sklepienia... Podoba mi się tu i cieszę się, że budynek jest udostępniony zwiedzającym :).
Kolejnym miejscem, gdzie Google znowu zgłupiało przy godzinach otwarcia, jest wspomniany wcześniej zamek Bellver. Znalazłam tyle sprzecznych informacji o tym, kiedy poza sezonem zamek jest zamykany, że postanowiłam to olać i sprawdzić na miejscu. Organoleptycznie ;). Wyszłam z założenia, że nawet jeśli będzie już zamknięte, to przynajmniej obejrzę zachód słońca ze wzgórza. Bellver jest położony ok. 3 km od starej giełdy - Google Maps liczy to jako 40-minutowy spacer... Ok, jeśli ktoś jest w stanie wchodzić po schodach w takim samym tempie, jak idzie się po prostym ;). Zamek jest w końcu na wzgórzu - najpierw wchodzi się mocno pod górkę do bram wejściowych (tutaj pisze, że właśnie zamknęli 10 minut wcześniej, ale skoro już przyszłam, to i tak wejdę na górę!), a potem czeka nas ponad 500 schodów, zanim staniemy pod bramą wejściową. Ja przyznaję bez bicia, zwolniłam tu nieco tempo i myślę, że zajęło mi to trochę ponad 40 minut, zanim dotarłam do zamku ;).
Na miejscu okazuje się też, że w kasie godziny otwarcia zamku są inne niż na bramie wejściowej na dole... Co ciekawe, zgodne z tymi, które podpowiadał Google ;). Najważniejsze jednak, że miałam wciąż jakieś 40 minut do zamknięcia, więc nie marnowałam już czasu, ale za 4€ kupiłam bilet i weszłam na teren zamku. Szczerze powiedziawszy, najbardziej interesował mnie sam budynek i jego architektura, więc dość szybko przeszłam przez liczne wystawy i ekspozycje - wiedziałam, że i tak wszystkiego nie zdążę zobaczyć. Bellver powstał na początku XIV wieku z inicjatywy króla Jakuba II (tego od przebudowy pałacu La Almudaina) i w sumie największą ciekawostką jest tutaj fakt, że zamek jest... okrągły. Otacza on piętrowymi krużgankami niewielki dziedziniec, a po jego bokach stoją wieżyczki i baszty. Choć na wieże wejść nie można, da się jednak zajrzeć na najwyższy poziom zamku, na otwarty dach. Trafiam tu akurat na zachód słońca, podziwiając Palmę we wszystkich odcieniach pomarańczu i różu. To był zdecydowanie świetny pomysł, by zostawić Bellver na sam koniec zwiedzania - po pierwsze, ze względu na ten zachód słońca, a po drugie, cóż... Telefon podpowiadał, że przeszłam ponad 20 km, wchodząc pod górę jakby na 50 pięter. Czułam to w nogach ;).
Myślę, że spokojnie miałabym co zobaczyć w Palmie, gdybym zdecydowała się poświęcić miastu jeszcze kolejne dni - wybrałam jednak zwiedzanie innych części wyspy. Google podpowiada jeszcze liczne parki, akwarium, wioskę hiszpańską, mnóstwo innych kościołów... Myślę jednak, że i tak całkiem sporo udało mi się tu zobaczyć, a to, co zobaczyłam baaardzo mi się podobało :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze