Ten zamek kusił mnie niesamowicie, odkąd zobaczyłam go na jakimś zdjęciu w ubiegłym roku - te grube mury, wieże i wieżyczki, całość jak z jakiejś bajki... Tak bardzo chciałam go zobaczyć! Jednak zwiedzać go można jedynie w sezonie letnim, który już wtedy dobiegł końca, a nie chciałam jechać tam tylko po to, by popatrzeć na twierdzę z zewnątrz. Czekałam cierpliwie do wiosny, ale otwarcie się przekładało, bo wirus, wszystko pozamykane... W końcu jednak władze zezwoliły na powrót muzeów i Kreuzenstein wrócił do życia w połowie maja, chociaż z dodatkowymi obostrzeniami sanitarnymi. Stwierdziłam, że jakoś przeżyję zwiedzanie w maseczce i wsiadłam w pociąg, by wysiąść na stacji Leobendorf - Burg Kreuzenstein.
Natury blond się nie wybiera, więc tak jakoś przegapiłam sprawdzenie jednego szczegółu - odległości z dworca do zamku. Na mapie wyglądało, jakby to było tuż obok... Pociągi kursowały co pół godziny, a trasa z przewodnikiem (zamku nie można zwiedzać na własną rękę) odbywa się o pełnej godzinie. Miałam więc do wyboru dojechać na dwadzieścia albo na pięćdziesiąt minut przed rozpoczęciem trasy - wybrałam więc dwadzieścia, akurat, żeby dojść i nie czekać. Nie uwzględniłam, że dojście może zająć trochę ponad dwadzieścia minut (choć jest to piękna trasa przez las)... i w efekcie sporo potem czekałam na kolejną trasę. Cała ja, odzwyczajona już od zwiedzania po paru miesiącach bez podróży ;). Mogłam jednak w międzyczasie na spokojnie obejść zamek dookoła z zewnątrz, wzdłuż murów.
Zaczynając trochę od historii - pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z roku 1115 (czyli dawno, jakby nie patrzeć), jeszcze pod nazwą Grizanstein. Nazwa ta, z której wywodzi się późniejsza Kreuzenstein, pochodzi od nazwiska jednego z pierwszych właścicieli twierdzy - Dietricha von Grizanestaine. Przez wieki miała różnych właścicieli - w tym i samych Habsburgów - i była twierdzą nie do zdobycia. Aż do wojny trzydziestoletniej i 1645 roku, kiedy Szwedzi pod wodzą Lennarta Torstenssona zajęli zamek, a przy wycofywaniu się wysadzili jego znaczną część w powietrze. A skoro zostały tylko ruiny, to czemu miejscowa ludność miałaby nie korzystać z nich jako ze źródła kamienia...?
Wydawać by się mogło, że dla Kreuzensteinu już nie ma ratunku, aż w drugiej połowie XIX wieku ruiny trafiły w ręce hrabiego Johanna Nepomuka Wilczka. Wikipedia mówi o nim mecenas sztuki oraz badacz-polarnik, ale oddaje to tylko część jego zainteresowań - facet interesował się też sztuką średniowieczną i kolekcjonował broń (był posiadaczem największej w ówczesnej Austrii prywatnej kolekcji broni). W latach siedemdziesiątych XIX wieku Wilczek postanowił odnowić kaplicę zamkową, by stworzyć w niej krypty rodzinne. I jakoś tak rozkręcił się z tą odbudową, że we współpracy z dworskim architektem Carlem Gangolfem Kayserem rozpoczęli pracę nad rekonstrukcją całego Kreuzensteinu. Zamek zbudowano na pozostałościach dawnej twierdzy, przy użyciu oryginalnych, średniowiecznych elementów, które Wilczek kupował podczas podróży po Europie. Efekt, trzeba przyznać, jest naprawdę niesamowity... :)
Zbliża się pełna godzina, otwiera się więc furta w bramie - wejście na teren zamku tylko w maseczce na twarzy. Tuż za bramą znajduje się kasa biletowa z wyraźnie zaznaczonymi na chodniku liniami, w jakiej odległości od siebie mogą stać kupujący. Trochę bawi mnie fakt, że na zewnątrz, czekając na przewodnika, musimy stać w odległości dwóch metrów od siebie. Rzecz nie do zrobienia później, w niewielkich komnatach zamkowych, gdzie wszyscy będą stali jeden obok drugiego, słuchając przewodniczki... No ale Ordnung muss sein, zasady są, jakie są i nic na to nie poradzę. Kupuję bilet za 12€ (ulgowy kosztuje połowę tej ceny) i czekam na początek trasy.
Zwiedzanie, niestety, tylko w języku niemieckim (może w sezonie i przy otwartych granicach mają też coś po angielsku, ale chwilowo taka opcja nie istnieje) - problem tym większy, że kombinacja austriackiego akcentu i mamrotania zza maseczki jest naprawdę ciężka do zrozumienia. Dlatego też oglądam sobie wszystko na spokojnie, ignorując przewodniczkę i jej gadanie - niestety, muszę podążać za grupą i nie mogę sobie zostać dłużej w komnatach, gdzie wpadnie mi coś w oko. Czasami włączam się, by posłuchać przewodniczki (na ile zrozumiem...) i nie mogę wyjść z podziwu, że ktoś ją zatrudnił... Ja ogólnie nie lubię zwiedzania z grupą i przewodnikiem, ale ta babka biła wszystkie rekordy nudnego gadania:
- To jest szafa z tego i tego wieku. Zrobiona przez takiego i takiego producenta mebli. A to łóżko z innego wieku, spał w nim X.
- A na ścianach są arrasy, może o nich coś? - dopytuje ktoś z wycieczki.
- Owszem, arrasy sprzed iluś lat. Bardzo trudno się je robi, bardzo trudno.
To jej sehr, sehr schwierig jeszcze długo za mną chodziło ;). Generalnie wyglądało na to, że babka nauczyła się mnóstwa dat i nazwisk i to było wszystko, co potrafiła recytować. Trasa, która z założenia miała trwać 45-60 minut, zajęła nam 35 minut - włączając w to parę minut czasu wolnego na robienie zdjęć na dziedzińcu. 12 € za taką atrakcję to jednak przegięcie. Dużo więcej bym wyniosła, nie wspominając już o znacznie pozytywniejszym odbiorze samego zamku, gdyby przewodniczkę zatrudnić jako panią pilnującą porządku w salach, w których ustawiono by tablice informacyjne - i żeby sobie na spokojnie zwiedzać i czytać, każdy w swoim tempie...
Pominąwszy jednak słaby poziom trasy z przewodnikiem, sam zamek zdecydowanie robi wrażenie. Większe na zewnątrz niż wewnątrz, ale do komnat też warto zajrzeć. W zbrojowni znajdziemy ogromną kolekcję broni i zbroi, w kaplicy piękne witraże (przechodzimy, przechodzimy, bo mało miejsca i wirus!), a w średniowiecznej kuchni mnóstwo przedmiotów, których przeznaczenia nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić. Tutaj mnie najbardziej boli, że trasa nie jest po angielsku, bo nie mówią mi nic ani niemieckie nazwy tych urządzeń, ani czasowniki opisujące czynności, które z pomocą tych urządzeń wykonywano. Nie jest to słownictwo, którego uczono na kursie B2 :P. Bez większego zaskoczenia (jak i w większości austriackich zamków i pałaców) wewnątrz nie można robić zdjęć.
Tuż obok zamku znajduje się też niewielki ośrodek sokolnictwa (Falknerei Adlerwarte Kreuzenstein) - można go też zwiedzać, ale niestety w czasach koronawirusa trzeba się na zwiedzanie umówić wcześniej, więc tym razem odpuściłam. Bilet wstępu dla osoby dorosłej kosztuje 9,50 €. Ale nawet bez zaglądania na teren ośrodka, można przyjrzeć się ptakom, bo parę razy dziennie sokoły wypuszcza się, żeby sobie polatały po okolicy i co chwilę jakiś przelatuje nad Kreuzensteinem.
Charakterystyczny wygląd zamku przyciąga nie tylko turystów, ale również ekipy filmowe. Kręcono tu fragmenty Piątego muszkietera Annakina, serialu Filary ziemi czy Polowania na czarownice Seny. Z ostatnich - i bardziej związanych z Polską - nagrań Kreuzenstein grał starą Wyzimę w Wiedźminie Netflixa. Swoją drogą, serial kręcono też w dużej mierze tuż za granicą, na Węgrzech - tutaj znajdziecie artykuł Wędrownych Motyli, którzy wyruszyli śladem Wiedźmina po Polsce i Węgrzech, szczerze polecam ;).
Zaczynając trochę od historii - pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z roku 1115 (czyli dawno, jakby nie patrzeć), jeszcze pod nazwą Grizanstein. Nazwa ta, z której wywodzi się późniejsza Kreuzenstein, pochodzi od nazwiska jednego z pierwszych właścicieli twierdzy - Dietricha von Grizanestaine. Przez wieki miała różnych właścicieli - w tym i samych Habsburgów - i była twierdzą nie do zdobycia. Aż do wojny trzydziestoletniej i 1645 roku, kiedy Szwedzi pod wodzą Lennarta Torstenssona zajęli zamek, a przy wycofywaniu się wysadzili jego znaczną część w powietrze. A skoro zostały tylko ruiny, to czemu miejscowa ludność miałaby nie korzystać z nich jako ze źródła kamienia...?
Wydawać by się mogło, że dla Kreuzensteinu już nie ma ratunku, aż w drugiej połowie XIX wieku ruiny trafiły w ręce hrabiego Johanna Nepomuka Wilczka. Wikipedia mówi o nim mecenas sztuki oraz badacz-polarnik, ale oddaje to tylko część jego zainteresowań - facet interesował się też sztuką średniowieczną i kolekcjonował broń (był posiadaczem największej w ówczesnej Austrii prywatnej kolekcji broni). W latach siedemdziesiątych XIX wieku Wilczek postanowił odnowić kaplicę zamkową, by stworzyć w niej krypty rodzinne. I jakoś tak rozkręcił się z tą odbudową, że we współpracy z dworskim architektem Carlem Gangolfem Kayserem rozpoczęli pracę nad rekonstrukcją całego Kreuzensteinu. Zamek zbudowano na pozostałościach dawnej twierdzy, przy użyciu oryginalnych, średniowiecznych elementów, które Wilczek kupował podczas podróży po Europie. Efekt, trzeba przyznać, jest naprawdę niesamowity... :)
Zbliża się pełna godzina, otwiera się więc furta w bramie - wejście na teren zamku tylko w maseczce na twarzy. Tuż za bramą znajduje się kasa biletowa z wyraźnie zaznaczonymi na chodniku liniami, w jakiej odległości od siebie mogą stać kupujący. Trochę bawi mnie fakt, że na zewnątrz, czekając na przewodnika, musimy stać w odległości dwóch metrów od siebie. Rzecz nie do zrobienia później, w niewielkich komnatach zamkowych, gdzie wszyscy będą stali jeden obok drugiego, słuchając przewodniczki... No ale Ordnung muss sein, zasady są, jakie są i nic na to nie poradzę. Kupuję bilet za 12€ (ulgowy kosztuje połowę tej ceny) i czekam na początek trasy.
Zwiedzanie, niestety, tylko w języku niemieckim (może w sezonie i przy otwartych granicach mają też coś po angielsku, ale chwilowo taka opcja nie istnieje) - problem tym większy, że kombinacja austriackiego akcentu i mamrotania zza maseczki jest naprawdę ciężka do zrozumienia. Dlatego też oglądam sobie wszystko na spokojnie, ignorując przewodniczkę i jej gadanie - niestety, muszę podążać za grupą i nie mogę sobie zostać dłużej w komnatach, gdzie wpadnie mi coś w oko. Czasami włączam się, by posłuchać przewodniczki (na ile zrozumiem...) i nie mogę wyjść z podziwu, że ktoś ją zatrudnił... Ja ogólnie nie lubię zwiedzania z grupą i przewodnikiem, ale ta babka biła wszystkie rekordy nudnego gadania:
- To jest szafa z tego i tego wieku. Zrobiona przez takiego i takiego producenta mebli. A to łóżko z innego wieku, spał w nim X.
- A na ścianach są arrasy, może o nich coś? - dopytuje ktoś z wycieczki.
- Owszem, arrasy sprzed iluś lat. Bardzo trudno się je robi, bardzo trudno.
To jej sehr, sehr schwierig jeszcze długo za mną chodziło ;). Generalnie wyglądało na to, że babka nauczyła się mnóstwa dat i nazwisk i to było wszystko, co potrafiła recytować. Trasa, która z założenia miała trwać 45-60 minut, zajęła nam 35 minut - włączając w to parę minut czasu wolnego na robienie zdjęć na dziedzińcu. 12 € za taką atrakcję to jednak przegięcie. Dużo więcej bym wyniosła, nie wspominając już o znacznie pozytywniejszym odbiorze samego zamku, gdyby przewodniczkę zatrudnić jako panią pilnującą porządku w salach, w których ustawiono by tablice informacyjne - i żeby sobie na spokojnie zwiedzać i czytać, każdy w swoim tempie...
Pominąwszy jednak słaby poziom trasy z przewodnikiem, sam zamek zdecydowanie robi wrażenie. Większe na zewnątrz niż wewnątrz, ale do komnat też warto zajrzeć. W zbrojowni znajdziemy ogromną kolekcję broni i zbroi, w kaplicy piękne witraże (przechodzimy, przechodzimy, bo mało miejsca i wirus!), a w średniowiecznej kuchni mnóstwo przedmiotów, których przeznaczenia nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić. Tutaj mnie najbardziej boli, że trasa nie jest po angielsku, bo nie mówią mi nic ani niemieckie nazwy tych urządzeń, ani czasowniki opisujące czynności, które z pomocą tych urządzeń wykonywano. Nie jest to słownictwo, którego uczono na kursie B2 :P. Bez większego zaskoczenia (jak i w większości austriackich zamków i pałaców) wewnątrz nie można robić zdjęć.
Tuż obok zamku znajduje się też niewielki ośrodek sokolnictwa (Falknerei Adlerwarte Kreuzenstein) - można go też zwiedzać, ale niestety w czasach koronawirusa trzeba się na zwiedzanie umówić wcześniej, więc tym razem odpuściłam. Bilet wstępu dla osoby dorosłej kosztuje 9,50 €. Ale nawet bez zaglądania na teren ośrodka, można przyjrzeć się ptakom, bo parę razy dziennie sokoły wypuszcza się, żeby sobie polatały po okolicy i co chwilę jakiś przelatuje nad Kreuzensteinem.
Charakterystyczny wygląd zamku przyciąga nie tylko turystów, ale również ekipy filmowe. Kręcono tu fragmenty Piątego muszkietera Annakina, serialu Filary ziemi czy Polowania na czarownice Seny. Z ostatnich - i bardziej związanych z Polską - nagrań Kreuzenstein grał starą Wyzimę w Wiedźminie Netflixa. Swoją drogą, serial kręcono też w dużej mierze tuż za granicą, na Węgrzech - tutaj znajdziecie artykuł Wędrownych Motyli, którzy wyruszyli śladem Wiedźmina po Polsce i Węgrzech, szczerze polecam ;).
A poniżej krótkie video ze zwiedzania Kreuzentsteinu - zapraszam:
0 Komentarze