Advertisement

Main Ad

Moja objazdówka po Szwajcarii A.D. 2020

Planowanie urlopu na te wakacje jest wyzwaniem - sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie i nigdy do końca nie wiadomo, co i jak. Aż do początku czerwca nie miałam konkretnych planów na lato poza wizytą rodziców, a i to czekało na wiadomość o otwarciu granic. Zanim jednak Austria otworzyła się na Polskę, ogłoszono przywrócenie swobodnych podróży z krajami sąsiednimi. Wtedy też zaczęłam myśleć o Szwajcarii - nie chciałam na wstępie ryzykować dalszych podróży, a ze Szwajcarii, nawet jeśli odwołają mi samolot, zawsze mogę jakoś wrócić naziemnie. Bo postawiłam na samolot - brakowało mi już latania, a Wiedeń i Zurych dzieli jednak te 700 kilometrów. A ja chciałam polecieć do Zurychu, a wracać z Genewy, żeby po drodze móc zobaczyć jeszcze kawałek Szwajcarii. Zatem, kiedy kanclerz Kurz ogłosił otwarcie granicy ze Szwajcarią, kupiłam bilety na samolot - zaplanowałam w Szwajcarii osiem dni, od soboty do soboty. No i na krótko przed wylotem dostaję wiadomość od Austrian Airlines, że przykro im bardzo, ale mój lot został odwołany. Nie wspomnieli, który, nie zaproponowali innych rozwiązań poza voucherem - po zalogowaniu się, zobaczyłam, że do Zurychu lecę, ale z Genewy nie wracam... Zrobili mi lot w jedną stronę ;) Po kilkudziesięciu minutach udało mi się jednak dodzwonić na infolinię i przebukować odwołany lot - z soboty wieczór na ranek, z ośmiu dni zrobił się więc tydzień w Szwajcarii. I została nadzieja, że już nic więcej nie odwołają... ;)
Wylot miałam z samego rana, na wiedeńskie lotnisko pojechałam więc pierwszym możliwym pociągiem. Jak założyłam maseczkę na dworcu w Wiedniu, tak zdjęłam ją dopiero na dworcu w Zurychu - wszędzie po drodze: w pociągach, na lotniskach, w samolocie, było wymagane, by zakrywać usta i nos. Aż uszy bolały od tych gumek ;). Odprawę zrobiłam online, bagaż nadałam na bezobsługowym stanowisku i przeszłam przez kontrolę bezpieczeństwa - przebiegała normalnie, tyle że trzeba było mieć maseczkę na twarzy i utrzymać dystans od pozostałych pasażerów. Obecnie w Wiedniu uruchomiony jest tylko jeden terminal, który obsługuje wszystkie loty, ale na lotnisku i tak nie było tłumów, wszystko przebiegało szybko i sprawnie. Zgrzyt pojawił się przy boardingu, gdy pani z Austrian Airlines ogłosiła, że wszystkich przylatujących do Szwajcarii obowiązuje dziesięciodniowa kwarantanna. No i wybuchła panika, ale jak to?! Sama sprawdzałam jeszcze poprzedniego dnia i obowiązkowej kwarantanny dla przylatujących z Austrii nie było, ale kto wie, te przepisy zmieniają się z dnia na dzień. Ludzie zaczęli się tłoczyć przy stanowisku odprawy, ale kobieta sama nie znała szczegółów. Ja po prostu odpaliłam stronę szwajcarskiego ministerstwa z oficjalnymi komunikatami - przy tygodniowym wyjeździe dziesięciodniowa kwarantanna nieszczególnie by mnie urządzała. Ale na oficjalnej stronie nie ma żadnych dodatkowych komunikatów - z większości krajów UE można wlecieć do Szwajcarii na takich samych zasadach jak przed pandemią. Kwarantanna, owszem, obowiązuje, ale to przy przylocie z krajów wysokiego ryzyka - w UE to chyba tylko Szwecja... Wróciłam więc do swojej książki, a po kilku telefonach pani z Austrian Airlines zaczęła uspokajać pasażerów, że spokojnie, jednak nie muszą dać się nigdzie zamykać... W końcu rozpoczął się boarding, po kolei rzędami, z zachowaniem odstępu (którego nie dało się już zachować potem w wąskim przejściu w samolocie). Na pokładzie dostaliśmy karty dla szwajcarskich władz, gdzie mieliśmy uzupełnić nasze dane kontaktowe, żeby dało się łatwo namierzyć pasażerów, gdyby jeden z nich nagle się rozchorował. Serwis pokładowy też był nieco bardziej ograniczony niż zwykle - woda, kawa, herbata i to by było na tyle. Plus komunikat, który mnie rozwalił - szanowni pasażerowie, jeśli ciśnienie w kabinie gwałtownie spadnie, a maski tlenowe wypadną ze schowków nad państwa głowami, prosimy pamiętać, by najpierw zdjąć maseczkę z twarzy, a dopiero potem założyć maskę tlenową... No na to bym nie wpadła ;). Na samym lotnisku w Zurychu żadnych kontroli - wchodzi się na terminal tak jak zwykle.

SWISS TRAVEL PASS

Mój wyjazd do Szwajcarii od początku był ułożony jako objazdówka - z tym, że pociągiem, a nie samochodem, wiadomo. Zarezerwowałam noclegi po kolei w Zurychu, Lucernie, Bernie, Lozannie i Genewie, więc wiedziałam, że co najmniej między tymi miastami będę się musiała przemieszczać. A najpewniej także coś dodatkowo, bo planowałam też wypad w góry... A pociągi w Szwajcarii, jak i wszystko inne, do najtańszych nie należą. Zaczęłam sobie kalkulować różne opcje, aż w końcu zdecydowałam się na kupno Swiss Travel Pass. Jest to karta, oferowana przez SBB (koleje szwajcarskie) zagranicznym turystom, obejmująca m.in.:
- podróżowanie bez ograniczeń pociągami, autobusami i statkami (w tym i słynne panorama trains),
- nieograniczone korzystanie z transportu miejskiego w ok. 90 miastach (obejmowało wszystkie wyżej przeze mnie wymienione),
- darmowy wstęp do ponad 500 muzeów,
- do 50% zniżki na wybrane kolejki górskie.
Biorąc pod uwagę, ile mamy w cenie, taka karta nie może być tania. W drugiej klasie (można drożej wybrać i pierwszą, jak się lubi luksus w pociągach... ;) ) mamy do wyboru cztery opcje, w zależności od długości naszego pobytu w Szwajcarii:
- 3 dni / 232 CHF (968 zł)
- 4 dni /  281 CHF (1.173 zł)
- 8 dni / 418 CHF (1.745 zł)
- 15 dni / 513 CHF (2.141 zł)
Czyli, standardowo, im dłuższa ważność karty, tym bardziej się to opłaca. Ceny są jednak bardzo wysokie i z karty faktycznie trzeba korzystać, by się zwróciła - codziennie jeździć pociągami, chodzić po muzeach, korzystać ze zniżek na kolejki górskie... Ja stwierdziłam, że wszystko to mam w planach i moje planowane koszty podróży / atrakcji wyniosłyby też ok. 400 franków. Czyli podobnie, ale z kartą mam pełną swobodę wybierania pociągów i autobusów, mogę przy okazji odwiedzić inne muzea po drodze, itd. No i ta wygoda, że nigdzie nie potrzebuję biletu, po prostu wskakuję do wybranego pociągu / na pokład statku, jak tylko zechcę, a sprawdzającym bilety pokazuję Swiss Travel Pass i dokument (karta jest imienna) i już, mogę jechać. Zatem w informacji turystycznej na dworcu centralnym w Zurychu kupiłam STP na 8 dni i podsumowując teraz wyjazd widzę, że się opłaciło :).

DZIEŃ 1. ZURYCH

Skoro do Zurychu przyleciałam, to i od tego miasta przyszło mi zacząć zwiedzanie. Pogoda na wstępie nieszczególnie dopisywała, ale zapowiadali deszcz na cały dzień, a w końcu było głównie pochmurnie, czasem pokropiło, a na wieczór nawet wyszło słońce... Okazało się więc znacznie lepiej, niż się spodziewałam ;). Przy gorszej pogodzie podjechałam najpierw pod Muzeum FIFA - choć piłką nożną się jakoś szczególnie nie interesuję, to jednak interaktywne muzeum wywarło na mnie spore wrażenie, jest naprawdę fajnie zrobione. Potem wybrałam się na spacer nad brzegiem Jeziora Zuryskiego, a potem po samym centrum miasta, odwiedzając przy okazji najbardziej znane kościoły. Czekając na słońce, zajrzałam jeszcze do Muzeum Narodowego, skupiając się jednak tylko na kilku wystawach. Spod muzeum odpływają łódki, więc przepłynęłam odcinek rzeką Limmat do Jeziora Zuryskiego, gdzie wysiadłam i kontynuowałam spacer - tym razem pod błękitnym niebem. Skoro wyszło słońce, dzień zakończyłam wjeżdżając na szczyt Üetliberg, skąd rozpościerał się piękny widok na cały Zurych.
W Zurychu zatrzymałam się na dwie noce w hotelu Bristol, niedaleko dworca centralnego (zawsze szukałam noclegów w takiej okolicy, by mieć blisko na pociąg i móc szybko zostawić bagaż po dotarciu na miejsce). Ku mojemu zaskoczeniu już po 10 mogłam się zameldować, dzięki czemu na zwiedzanie wyruszyłam już z lekkim plecakiem. Szwedzki stół na śniadanie był niedostępny, za to na każdym stoliku znajdowała się karteczka z prostym menu śniadaniowym, gdzie zaznaczało się wybrane składniki i po paru minutach podawano nam je do stolika.
Na lunch wybrałam Spaghetti Factory - ot, trochę we włoskim stylu ;). Wybór makaronów w okolicy 20-25 franków, całkiem smacznie, w samym centrum.

Podsumowując wydatki w Zurychu:
- 6,80 CHF (28,40 zł) - bilet na pociąg lotnisko-Zurych
- 80,80 CHF (337,25 zł) - pokój w hotelu / noc
- 25,50 CHF (106,45 zł) - lunch
- 5 CHF (20,90 zł) - wstęp do kościoła Fraumünster
Do tego atrakcje, za które musiałabym zapłacić oddzielnie, nie mając Swiss Travel Pass:
- 24 CHF (100,20 zł) - Muzeum FIFA
- 10 CHF (41,75 zł) - Muzeum Narodowe
- 4,40 CHF (18,35 zł) - rejs łódką
- 17,60 CHF (73,45 zł) - pociąg na Üetliberg i z powrotem

DZIEŃ 2. MT. TITLIS

Miasta miastami, ale nie mogłam przecież pojechać do krainy Alp i spędzić całego urlopu na nizinach! Zwłaszcza, że w pobliskich górach prognoza wskazywała na słońce akurat tego dnia - na pozostałe zapowiadając deszcz... Nie mogłam tego nie wykorzystać! Z samego rana wsiadłam w pociąg do Engelbergu z przesiadką w Lucernie, a kiedy wysiadłam na miejscu, razem ze mną z pociągu wylał się tłum ludzi... I wszyscy ustawili się do kolejki linowej na Mt. Titlis. No pięknie. Do samego kupna biletów czekałam dobre 45 minut - przy zakupie online nie widziałam opcji skorzystania ze zniżki na Swiss Travel Pass, więc cóż, zostało stanie w kolejce do kasy. Na górę wjeżdża się trzema kolejkami - najpierw do jeziora Trübsee na wysokości ok. 1.800 m. n.p.m., potem do stacji przesiadkowej Stand (2.428 m. n.p.m.), skąd zabierze nas specjalna obrotowa kolejka na Titlis. A dokładniej na Klein Titlis na wysokości 3.028 m, bo główny szczyt jest jeszcze 200 metrów wyżej. Na Titlis jest piękny most widokowy, jaskinia lodowcowa, no i śnieg - nawet w lecie. W drodze powrotnej wysiadłam z kolejki przy Trübsee i obeszłam jezioro, chociaż tuż nad nim wisiały chmury. Na samym Titlis było słonecznie, ale niżej trzeba się było przebijać przez mleko. Z Engelbergu nie wróciłam jednak bezpośrednio do Zurychu, ale wysiadłam z pociągu na stacji Thalwil nad Jeziorem Zuryskim - tam spotkałam się z kolegą, z którym kiedyś pracowałam i do wieczora gadaliśmy przy piwie z widokiem na jezioro... :)
Jeśli chciałam zjeść lunch o swojej normalnej porze, nie miałam innego wyjścia jak jedzenie w restauracji na szczycie Titlis. Ku mojemu zaskoczeniu, ceny były tam dość przystępne (jak na Szwajcarię, oczywiście), choć serwowano głównie fast-foody. Ale tak dobrego sera na pizzy to chyba jeszcze nigdzie nie jadłam ;)

Wydatki na Engelberg / Titlis:
- 48 CHF (200,35 zł) - kolejka na Titlis ze zniżką na STP
- 23,50 CHF (98,10 zł) - lunch
Oszczędzone dzięki Swiss Travel Pass:
- 76 CHF (317,20 zł) - pociąg Zurych-Engelberg i z powrotem
- 48 CHF (200,35 zł) - 50% do dopłaty do biletu na kolejkę

DZIEŃ 3. LUCERNA

Oj, Lucerna mnie kusiła, odkąd tylko na kilku blogach przeczytałam, że jest to najpiękniejsze miasto w Szwajcarii. I choć wiem, że piękno to kwestia bardzo subiektywna, ciekawiło mnie, co też ludzie w Lucernie widzą. Szybko to zrozumiałam, bo sama zakochałam się w tym mieście po uszy, od pierwszego wejrzenia. Miałam też wyjątkowe szczęście do pogody, więc Lucerna mi się będzie już zawsze kojarzyła z niebieskim - kolorem nieba i wody, zarówno w Jeziorze Czterech Kantonów, jak i rzece Reuss. Pięknie położone stare miasto z ciekawie zdobionymi budynkami. Wieże i mury miejskie, wspinaczka po których sprawiła, że następnego dnia obudziłam się ze strasznymi zakwasami. Charakterystyczne, drewniane mosty nad wzburzoną rzeką, ciekawe kościoły, punkt widokowy przy hotelu Château Gütsch wyglądającym jak zamek z bajek... Gdyby nie to, że zmarnowałam trochę czasu na dość nieciekawe Alpineum i Ogród Lodowcowy (brzmi ciekawiej, niż wygląda), to naprawdę nie miałabym na co narzekać w Lucernie. Zresztą, nie narzekam na nic - to miasto jest przepiękne i zdecydowanie warte wizyty :). Na sam koniec dnia, korzystając z pięknej pogody, urządziłam sobie jeszcze rejs wycieczkowy po jeziorze - do miejscowości Weggis i z powrotem.
W Lucernie zatrzymałam się w hotelu Stern - troszkę dalej od dworca (kilkunastominutowy spacer), ale tuż obok historycznego centrum. Znów, podobnie jak w Zurychu, mogłam się zameldować z samego rana i od razu wyjść na zwiedzanie. Pokoik był mały, ale czysty i schludny, a niczego więcej nie potrzebowałam - i tak spędzałam cały dzień na zewnątrz. Restauracja hotelowa była nieczynna, ale śniadanie serwowano w sąsiedniej restauracji, dwie minuty od hotelu - trzeba było tylko dzień wcześniej zadeklarować szacowaną godzinę jedzenia, żeby mogli wszystko dla nas przygotować. Na lunch zajrzałam zaś do restauracji La Barca tuż nad rzeką - miejsce jak i ceny bardzo turystyczne. Dla urozmaicenia po dwóch włoskich dniach (spaghetti i pizza), sięgnęłam po danie francuskie: vol-au-vent, zaskakująco dobre ;).

Wydatki w Lucernie:
- 99 CHF (413,20 zł) - hotel / noc
- 30 CHF (125,20 zł) - lunch
Oszczędzone dzięki Swiss Travel Pass:
- 25 CHF (104,35 zł) - pociąg Zurych-Lucerna
- 6 CHF (25,05 zł) - Alpineum
- 12 CHF (50,10 zł) - Ogród Lodowcowy
- 39 CHF (162,80 zł) - statek Lucerna-Weggis-Lucerna
- 10 CHF (41,75 zł) - wjazd i zjazd na Château Gütsch

DZIEŃ 4. BERNO I THUN

Choć stolica Szwajcarii nie pojawia się za często wśród miejsc, które koniecznie trzeba w tym kraju odwiedzić, zdecydowałam się poświęcić jej jeden dzień. Już na wstępie bardzo mi się spodobał ogród z niedźwiedziami (zwierzę to jest symbolem Berna) w samym centrum miasta - stałam przez dłuższą chwilę obserwując zwierzęta. Zajrzałam do katedry, a potem do dzielnicy muzealnej, w której przyciągnęło mnie Muzeum Alpejskie - spodziewałam się, że w alpejskim kraju i przy szwajcarskich funduszach to musi być wow... niestety, nie było :( Fajniejszym, choć dużo mniejszym muzeum był Dom Einsteina, w którym można się trochę dowiedzieć o życiu słynnego naukowca. Oczywiście, z naciskiem na okres, kiedy mieszkał w Bernie. Połaziłam po centrum, weszłam na wzgórze z rozarium, skąd mamy fajny widok na całą stolicę... I stwierdziłam, że w sumie zobaczyłam już wszystko, co chciałam, a wciąż mam jeszcze trochę czasu - historyczne centrum Berna jest piękne (UNESCO), ale kompaktowe. Rzut oka na Google i już siedziałam w pociągu do pobliskiego Thun, gdzie na dworcu dostałam mapkę, jak obejść malutkie centrum tego miasteczka w 1,5 godziny. Ładny rynek, zamek i kościół na wzgórzu z widokiem na Thunersee, i rzeka Aare, na falach której grupa młodych ludzi urządziła sobie surfing... :)
Na nocleg wybrałam hotel Nydeck, pięknie położony w centrum Berna, do którego łatwo dojechałam autobusem z dworca w zaledwie parę minut. Mogłabym i iść piechotą, ale ciągnąć walizkę po tych starych chodnikach, kiedy transport miejski i tak mam za darmo...? Bo nawet, gdybym nie miała Swiss Travel Pass, to w hotelu gościom oferowali kartę na darmowy transport miejski. Na parterze w hotelu znajduje się niewielka restauracja, gdzie serwowano śniadanie do stolików. Problem miałam za to z lunchem, bo nie wyszukałam sobie zawczasu miejsca, gdzie zjeść, więc po tej 12 po prostu stanęłam w cieniu i zaczęłam szukać smacznych restauracji w okolicy - w rozsądnych cenach. W końcu trafiłam do Harmonie, skuszona fajnym menu online - niestety, w rzeczywistości serwowano zaledwie ułamek tego, o czym wspomniano na oficjalnej stronie. Było dość drogo, jadalnie, choć nie powiedziałabym, że smacznie. Ale mieli bardzo dobre domowe wino (Szwajcaria ma w ogóle dobre wina, ale mało znane, bo niewiele eksportują), więc przebolałam... ;)

Wydatki w Bernie:
- 90 CHF (375,65 zł) - hotel / noc
- 35 CHF (146,05 zł) - lunch
- 3 CHF (12,50 zł) - Dom Einsteina ze zniżką na STP
Oszczędzone dzięki Swiss Travel Pass:
- 39 CHF (162,80 zł) - pociąg Lucerna - Berno
- 3 CHF (12,50 zł) - Dom Einsteina (zniżka 50%)
- 18 CHF (75,15 zł) - Muzeum Alpejskie
- 36,80 CHF (153,60 zł) - pociąg Berno - Thun - Berno

DZIEŃ 5. LOZANNA

I przyszedł czas zostawić niemieckojęzyczną Szwajcarię za sobą i zacząć odkrywać francuskojęzyczne kantony. Bolesna zamiana, bo w turystycznych miejscach mówiono hochdeutschem i w zupełności mi to wystarczyło, podczas gdy francuskiego nie rozumiem ani trochę... A szybko się okazało, że przydałby się bardzo, bo już w pierwszym odwiedzonym muzeum (archeologiczno-historycznym) wszystko było tylko po francusku, bez żadnych tłumaczeń - sorry, but no. Był to dla mnie trochę szok, bo w poprzednich miastach wszędzie widziałam opisy po niemiecku, angielsku, a często i francusku i myślałam, że ta wielojęzyczność jest w Szwajcarii normalna. Niestety, nie wszędzie... Tak samo było, gdy poszłam do Muzeum Rzymskiego (Lozanna była w starożytności osadą rzymską i sporo się zachowało) - co z tego, że mają fajne przedmioty w muzeum, gdy nic nie jest przetłumaczone z francuskiego? Na szczęście choć w niewielkim parku archeologicznym obok muzeum mogłam sobie poczytać o ruinach po angielsku. No i wszystko było w pełni po angielsku w Muzeum Olimpijskim - świetnie zrobionym, choć niektóre interaktywne części były wyłączone, bo COVID... Zresztą Lozanna to w ogóle olimpijskie miasto - to tu ma swoją siedzibę Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Oczywiście, historyczne centrum też obeszłam (i rano i wieczorem), ale szczerze uważam, że wybrzeże to jest ta najpiękniejsza część Lozanny - nawet przy słabej pogodzie. Lato się skończyło... No i jeszcze jeden szczegół, Lozanna jest bardzo nierówna - poza wybrzeżem non stop chodzi się góra-dół, schody, ścieżki... Więc mimo że przeszłam zaledwie ok. 15 km, to czułam się, jakbym przebiegła jakiś maraton po całym dniu chodzenia ;).
W Lozannie, za namową znajomych uwielbiających to miasto, spędziłam dwie noce - w hotelu Elite, znów niedaleko dworca (trzeba było tylko wtaszczyć walizkę pod górę po dłuuugich schodach, bo nie mogło być po równym przecież). To był też jedyny hotel, gdzie nie mogłam się rano zameldować, ale bez problemu zostawiłam bagaż w recepcji. Śniadanie było pół na pół, trochę drobiazgów (np. miody czy dżemy w zamkniętych pojemniczkach) było wystawionych w formie szwedzkiego stołu, a resztę - czyli choćby pieczywo czy ciepłe napoje - donosiła obsługa. Obsługa niemówiąca po angielsku, żeby było ciekawiej... ;) Czyli ja proszę o mint tea, a pani powtarza moje zamówienie po francusku, pytając, czy dobrze zrozumiała. A skąd ja mam to wiedzieć? Poszła w końcu do kuchni, powtarzając ciągle mint tea, mint tea i chyba ktoś na zapleczu to rozumiał, bo dostałam jednak tę herbatę miętową... ;) Na lunch zaś zajrzałam do pizzerii Boccalino, gdzie różne włoskie dania (nie tylko pizzę) można dostać już od 15-20 franków, jedzenie dobre, a porcje bardzo duże.

Wydatki w Lozannie:
- 95,80 CHF (399,90 zł) - hotel / noc
- 24,90 CHF (103,95 zł) - lunch
Oszczędzone dzięki Swiss Travel Pass:
- 34 CHF (141,90 zł) - pociąg Berno - Lozanna
- 8 CHF (33,40 zł) - Muzeum Rzymskie
- 18 CHF (75,15 zł) - Muzeum Olimpijskie

DZIEŃ 6. MONTREUX

Początkowo mój plan na drugi dzień w Lozannie zakładał wyjazd w góry - marzył mi się Glacier 3000. Niestety, pogoda zepsuła się tak, że żaden wyjazd w góry nie miał kompletnie sensu. Nawet jeśli miało przestać padać przed południem, to i tak ciężkie chmury zasłoniłyby cały widok. Musiałam więc zmienić plany i mój wybór padł na położone nad Jeziorem Genewskim Montreux. Miasteczko słynne dzięki Szwajcarskiej Riwierze (nie robi szczególnego wrażenia w deszczu ;) ) oraz zespołowi Queen, który przez wiele lat miał tu swoje studio nagraniowe. Na wybrzeżu stoi słynny pomnik Freddiego, a samo studio - przemienione w mini-muzeum Queen - można odwiedzić, i to za darmo! Około pół godziny spaceru wzdłuż wybrzeża i jesteśmy w zamku de Chillon, średniowieczna forteca uchodzi za najbardziej popularną historyczną atrakcję turystyczną w kraju. Na szczęście w dobie pandemii tłumów tu nie ma, choć turystów trochę się kręci - a informacje do zwiedzania dostaję nawet na ulotce po polsku. Montreux nie jest duże, więc - mając jeszcze czas - wsiadam w pociąg widokowy do Rochers-de-Naye i jadę w tę i z powrotem, nie wysiadając nawet na górze, która tonie w chmurach i we mgle... Widoki były tylko do pewnej wysokości, potem już tylko biel, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że decyzja o zamianie gór na Montreux była słuszna. Pod wieczór zaczęło się wypogadzać, więc trasę Montreux - Lozanna pokonałam już nie pociągiem, ale statkiem - z pokładu były piękne widoki na ciągnące się kilometrami winnice. Swoją drogą, ten obszar winnic to też szwajcarskie UNESCO... :)
Grzechem byłby pobyt we francuskojęzycznej Szwajcarii bez wybrania się na lunch na fondue ;). Z pomocą Google'a wybrałam restaurację Le Globe, w której fondue miało bardzo dobre oceny. Sama skusiłam się na prostszą wersję, czyli zanurzanie pieczywa w mieszance dwóch serów i wina, ale mieli też wersje mięsne, warzywne itp. Wyszłam napchana mimo najmniejszej porcji, bo jednak chleb i sery zapychają skutecznie. Jedzenie było pyszne - zresztą ja wróciłam zakochana w szwajcarskich serach... :)

Wydatki w Montreux:
- 28 CHF (116,85 zł) - lunch
Oszczędzone dzięki Swiss Travel Pass:
- 13 CHF (54,25 zł) - pociąg Lozanna - Montreux
- 13,50 CHF (56,35 zł) - zamek de Chillon
- 70 CHF (292,20 zł) - pociąg Montreux - Rochers-de-Naye - Montreux
- 26 CHF (108,55 zł) - statek Montreux - Lozanna

DZIEŃ 7. GENEWA

No i dojechałam na sam koniec Szwajcarii - dalej jest już tylko Francja ;). Po zostawieniu bagażu w hotelu, mam w planach dwa miejsca na przedpołudnie. Pierwszy to katedra - z wejściem na wieże widokowe (przepiękne widoki!) oraz na stanowisko archeologiczne w podziemiach. Drugi to Muzeum Czerwonego Krzyża i Półksiężyca - położone nieco na uboczu, ale bardzo poruszające miejsce. Gdy wychodzę z muzeum, piszę do mieszkającej w Genewie koleżanki, że jeszcze tylko szybki lunch i możemy się spotkać. Spacer po starym mieście urządzam więc już w jej towarzystwie - pokazuje mi najważniejsze miejsca, a potem siadamy w parku na gorącą czekoladę. Pogoda jest już ładniejsza niż podczas ostatnich dni, ale wieje masakrycznie, więc odczuwalna temperatura jest niższa. Zresztą przez ten wiatr wyłączyli około południa słynną fontannę na Jeziorze Genewskim - inaczej wszystko wokół byłoby kompletnie mokre ;). Podjeżdżamy też do Carouge na przedmieściach Genewy, skąd pochodzi moja koleżanka - wygląda to jak małe, klimatyczne miasteczko, aż nie chce się wierzyć, że do centrum Genewy mamy stąd zaledwie parę minut tramwajem.
Nocleg w Genewie to hotel Astoria, położony tuż naprzeciwko dworca kolejowego. Gdyby nie łazienka (minimalistyczna, brak nawet półki pod lustrem i dobrego światła, by się umalować...), to byłby to zdecydowanie mój najlepszy hotel w Szwajcarii... a jednocześnie najtańszy. Także pierwszy, gdzie śniadanie było normalnie w formie bufetu, był tylko wymóg, by wcześniej zdezynfekować ręce i zawsze nosić maseczkę, odchodząc od stolika. Na szybki i tani lunch koleżanka poleciła restaurację Chez ma Cousine (jest to sieć, której punkty znajdziemy w kilku miejscach) i faktycznie - poniżej 20 franków można tam dobrze zjeść, głównie dania mięsne. Ja wybrałam danie dnia - kurczak z rożna, ziemniaki, sałatka - 17 franków... Chyba mój najtańszy obiad w Szwajcarii :).

Wydatki w Genewie:
- 73,75 CHF (307,85 zł) - hotel / noc
- 26 CHF (108,55 zł) - lunch
- 7 CHF (29,20 zł) - wstęp na wieże katedralne
Oszczędzone dzięki Swiss Travel Pass:
- 22,80 CHF (95,15 zł) - pociąg Lozanna - Genewa
- 8 CHF (33,40 zł) - stanowisko archeologiczne pod katedrą
- 15 CHF (62,60 zł) - Muzem Czerwonego Krzyża i Półksiężyca
- 4 CHF (16,70 zł) - pociąg Genewa - lotnisko

DZIEŃ 8. POWRÓT

Miałam mieć jeszcze jeden dzień na Genewę i okolice, no ale... Lot przełożony na rano, więc ostatni raz użytek z wciąż ważnego Swiss Travel Pass robię, korzystając z pociągu na lotnisko. To w Genewie jest jeszcze spokojniejsze niż wiedeńskie, nigdy nie widziałam takich pustek. Na kontroli bezpieczeństwa każą tylko opróżnić kieszenie i zdjąć pasek, nie wyciągać niczego z plecaka - żadnej elektroniki ani płynów. Nie wiem, czy tak mają normalnie czy po prostu teraz chcą jak najmniej dotykać. Na lotnisku większość sklepików i restauracji już działa normalnie, tylko trzeba nosić maseczkę. Place zabaw wciąż zamknięte, co drugie krzesło oznaczone zakazem siadania. No i ten ciągły komunikat, że prosimy zachować dystans... W samolocie też pusto (rozumiem, czemu odwołali drugi lot tego dnia), wokół mnie nikt nie siedzi, mam spokój i przestrzeń. I widoki, bo akurat, gdy wyjeżdżam, to wróciło lato. Więc przez cały lot nad Szwajcarią widzę oświetlone słońcem Alpy...
Uważam, że był to naprawdę świetny urlop, nawet jeśli przez większość czasu pogoda nie dopisywała. Zobaczyłam kilka pięknych miast (moje top to Lucerna i Genewa), wjechałam kolejką ponad chmury i spacerowałam po śniegu, pływałam łódkami po kilku jeziorach... Wydałam... dużo, ale przecież to Szwajcaria, tego się spodziewałam. Wyszłam z założenia, że w tym roku żadnego długiego, egzotycznego wyjazdu nie będę miała, ta Szwajcaria to moje największe wakacje w tym roku, mogę więc sobie pozwolić na nieco większy wydatek. Tak naprawdę wciąż byłam w dolnej granicy mojego budżetu przeznaczonego na ten wyjazd, spodziewałam się, że będzie drożej. Najwięcej kosztowały - jak zwykle - noclegi. Podróżuję sama, chcę nocować blisko centrum, by nie marnować czasu na dojazdy... To zawsze będzie drogie. Ale wyszło zaskakująco tanio. Ceny w szwajcarskich miastach spadły niesamowicie - jeszcze rok temu nie dałoby się znaleźć sensownego hotelu poniżej 100 euro. Teraz mój najdroższy hotel kosztował 99 franków (92 euro). A każdy nocleg był w centrum, miał śniadanie wliczone w cenę i możliwość darmowego odwołania rezerwacji do ostatniego dnia (konieczność w dzisiejszych czasach...). Koleżanka z Genewy, kiedy usłyszała, że za hotel zapłaciłam niecałe 75 franków, krzyknęła: to jak za darmo! Za darmo może nie, ale naprawdę są to dużo lepsze ceny niż przed pandemią, lepsze niż w wielu innych miejscach. Przecież jeszcze na jesieni nocleg w hostelu (!) z dala od centrum Dublina wyniósł mnie ok. 100 euro - więcej niż którykolwiek z moich hoteli z centr szwajcarskich miast.
Do tego Swiss Travel Pass - jednorazowy wydatek ponad 400 franków, nie ma co ukrywać, jest to sporo. Ale korzystałam z niego codziennie i wyliczyłam, że wszystkie koszty oddzielnie wyniosłyby mnie 600 franków (nie licząc transportu miejskiego, bo na to często dostawałam darmowe bilety w hotelach) - czyli nie dość, że ok. 180 franków oszczędziłam, to jeszcze miałam pełną swobodę podróży. Zdecydowanie było warto.

Podsumowując całość:
- 149,30 EUR (668,50 zł) - samolot Wiedeń-Zurych, Genewa-Wiedeń,
- 615,95 CHF (2.570,30 zł) - hotele,
- 418 CHF (1.745 zł) - Swiss Travel Pass,
- 19,95 CHF (83,25 zł) - karta SIM w sieci Lebara - nieograniczony internet w telefonie na cały wyjazd :),
- 69,80 CHF (291,25 zł) - atrakcje niewliczone w Swiss Travel Pass,
- 212,45 CHF (886,55 zł) - obiady i zakupy spożywcze,
- 43,55 CHF (181,75 zł) - czekolady... jeśli nie kupuje się w marketach, ale w tych małych, markowych sklepikach z czekoladą, to tabliczka może kosztować spokojnie 10 franków,
- 26 CHF (108,50 zł) - pamiątki. Jakoś wyjątkowo mało rozglądałam się za pamiątkami, może trochę i przez ich ceny. Średnio pocztówka kosztowała 1,50 franka (6,25 zł), a magnes 7,90 (33 zł).

Zatem łącznie 149,30 EUR i 1.405,70 CHF. Na złotówki - trochę ponad 6.500, ale jak to się mówi: dobry zwyczaj - nie przeliczaj. Bo - jak na Szwajcarię - noclegi były tanie, jadałam zazwyczaj w sprawdzonych, tańszych miejscach, podróżowałam z kartą, która umożliwiła mi zwiedzanie wielu miejsc za darmo. Mam poczucie, że naprawdę było warto, choć oczywiście nie dało się udawać, że nie ma COVID-u. Brak bufetów i niższe ceny w hotelach, do tego możliwość (wszędzie poza Lozanną) porannego zameldowania - najlepszy dowód na niskie obłożenie hoteli. Pozamykane niektóre atrakcje turystyczne, ograniczony dostęp do interaktywnych części w muzeach. Wymóg podawania namiarów kontaktowych w niektórych miejscach, jakby ktoś siedzący stolik obok w restauracji został nagle zdiagnozowany na koronawirusa. Obowiązkowe maseczki w transporcie publicznym i policja kontrolująca pasażerów. Płyny do dezynfekcji rozstawione dosłownie wszędzie. Na pewno jest inaczej niż zwykle, ale cieszę się, że nawet w tych wariackich warunkach wciąż można jakoś podróżować... :)
Update: Z czasem na blogu pojawiły się bardziej szczegółowe wpisy o kolejno odwiedzanych przeze mnie miejscach w Szwajcarii. Chcesz poczytać więcej? Zapraszam! :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze