Być w Szwajcarii i nie pojechać w Alpy... no nie, co jak co, ale gór nie mogłam sobie odpuścić. Pomysłów na Alpy miałam kilka, udało się zrealizować tylko jeden, bo przez większość wyjazdu pogoda nieszczególnie sprzyjała górskim wypadom. Jest jak jest i trzeba się cieszyć z tego, co zobaczyć się udało ;). W niedzielny poranek wsiadłam w pociąg z Zurychu do Lucerny, potem w kolejny z Lucerny do Engelbergu i voilà! Już mam góry wszędzie dookoła... ;) Stresują mnie jednak trochę otaczające je chmury - jaka będzie widoczność na górze?
Już przy zakupie biletu na pociąg do Engelbergu wyświetliło mi się na czerwono, że w pociągu pewnie będzie dużo ludzi. Cały ten tłum wylewa się na stacji końcowej i kieruje się w stronę kolejki linowej na Titlis. Ktoś coś wspominał o tym, że teraz w dobie pandemii można zwiedzać w spokoju, bo wszędzie pusto...? Na pewno nie tutaj ;). Choć fakt, że w większości są to miejscowi, do tego mamy weekend, jedyny dzień naprawdę ładnej pogody w ciągu prawie całego tygodnia.. Trudno ich nie rozumieć, że też wolą wyskoczyć w góry, niż siedzieć w domach (zresztą, jak widzę zdjęcia tłumów nad Morskim Okiem, to wszędzie jest tak samo... ;) ). W kolejce stałam ok. 45 minut, ale w końcu udało mi się kupić bilet - nie jest to najtańsza przyjemność, bo przejażdżka w dwie strony na samą górę kosztuje 96 franków (395 zł). Na szczęście ze Swiss Travel Pass płaciłam tylko połowę standardowej ceny. Z biletem w dłoni kieruję się do wejścia do kolejki linowej, po czym... staję w kolejnej kolejce. Cóż, przez koronawirusa trzeba było zaostrzyć przepisy - teraz do gondoli mogą wejść maksymalnie cztery osoby, a i to pod warunkiem, że podróżują razem. Ja przyjechałam sama, to i załapałam się na osobną gondolę - nikt nie mógł dzielić ze mną tak małego wagoniku. Niestety, skoro wszystkich trzeba było rozsadzać niemalże do osobnych gondoli, nie mogło to iść zbyt szybko, więc i tutaj ustawiła się niemała kolejka. W końcu jednak się doczekałam - zakładam maseczkę (gondola to wciąż środek transportu i nieważne, że jestem w niej sama) i ruszam do góry!
Przejażdżka trochę trwa - najpierw pod górę, potem po płaskim przez las i znów pod górę. Pod kolejką pasą się krowy i dźwięk zaczepionych im na szyjach dzwonków dociera nawet do zamkniętej gondoli. W dole widzę Engelberg, dookoła otaczające miasteczko góry. Po mniej więcej 10 minutach w kolejce docieram do stacji Trübsee (przy jeziorze o tej samej nazwie) na wysokości 1.788 m n.p.m. Wiele osób wykupuje wjazd tylko do tej stacji - przejazd kolejką zaliczony, na miejscu też jest sporo atrakcji, no i samo górskie jezioro... Ja jednak, za radą pani w kasie biletowej, Trübsee zostawiam sobie na drogę powrotną - najlepsza pogoda jest zazwyczaj z rana, więc lepiej być wtedy na szczycie i móc się nacieszyć widokami. Przesiadam się zatem do drugiej gondoli - tym razem już bez czekania, w końcu sporo osób tu wysiadło.
Jeszcze przez chwilę widzę na dole jezioro, ale szybko wszystko zaczyna tonąć w chmurach. Już po minucie wagonik zanurza się w białym mleku i widoczność spada prawie do zera. Jakaś część mnie zaczyna się denerwować - a co jeśli te chmury otaczają też szczyt i już nic więcej z góry nie zobaczę?! Na szczęście tak źle nie jest - po dłuższej chwili chmury zaczynają się przerzedzać i w końcu wagonik wybija się ponad nie ;). Docieram do stacji Stand na wysokości 2.428 m n.p.m. - w drodze powrotnej i ona będzie tonęła w chmurach, jednak o tej porze jeszcze jest tu niebieskie niebo. Wciąż nie jest to jednak koniec podróży, czas przesiąść się do trzeciej kolejki. Tym razem nie są to jednak gondole śmigające jedna po drugiej, ale większy wagonik, który kursuje raz na pół godziny i zabiera więcej pasażerów. Mam szczęście, że docieram tutaj na chwilę przed odjazdem i nie muszę długo czekać. Ostatnia kolejka, która jedzie aż na Klein Titlis (3.028 m n.p.m.), ma też jedną charakterystyczną cechę - obrotowe, panoramiczne gondole. Nie trzeba więc biegać od okna do okna, by robić zdjęcia ośnieżonym szczytom wokół nas - zanim wagonik dojedzie na samą górę, sam obróci się o 360 stopni, byśmy mogli wszystko zobaczyć.
Jestem w końcu na górze - całość z dwoma przesiadkami zajęła łącznie pewnie około czterdziestu minut. Wychodzę na zewnątrz i cieszę się jak dziecko. Jest lipiec, jest ciepło (na szczycie 8 stopni w cieniu, ale na słońcu naprawdę wydaje się cieplej), a wszędzie dookoła śnieg! Ostatnio tyle bieli widziałam, jak byłam na Untersbergu pod Salzburgiem - w styczniu! Chodzę po śniegu, wsłuchuję się, jak chrzęści mi pod podeszwami i wyciągam okulary przeciwsłoneczne, by chronić oczy od odbijających się od śniegu promieni.
Na szczycie znajduje się trochę atrakcji, takich jak chociażby Park Lodowcowy (dla tych, co lubią zimowe sporty) czy Ice Flyer (jeszcze jedna kolejka, tym razem krzesełkowa)... jednak są one nieczynne w lecie 2020, pandemia się dała we znaki i Szwajcarii. Mnie to aż tak nie rusza, bo na górę chciałam wjechać głównie dla widoków, a te są przepiękne :)
Wciąż można też wejść na most wiszący - Titlis Cliff Walk. Na stronie chwalą się, że jesteśmy 3.041 m n.p.m. i 500 m ponad ziemią. Na lekkim moście, który zdaje się kołysać przy każdym naszym kroku. Most liczy sobie ok. 100 m długości i 1 m szerokości, fajnie się czasem mijać z innymi ludźmi, gdy wszystko nam się chwieje pod stopami i trzeba się usunąć na bok ;). Ale wbrew pozorom nie jest tak źle, jak to brzmi. Perspektywa robi swoje i w porównaniu z przepaściami gdzieś dalej te skały 500 m pod nami wydają się całkiem blisko, nie ma się poczucia bycia gdzieś wysoko nad przepaścią. A most, choć trzęsie się, to jest jednak bardzo stabilny i po kilku dość niepewnych krokach szłam już normalnie, skupiając się na widokach wokół mnie.
Po zrobieniu tysiąca zdjęć otaczających mnie szczytów, wracam na stację - w samym budynku jest też trochę atrakcji ;). Jest restauracja, w której zatrzymuję się na lunch - serwują głównie fast foody, ale w zaskakująco dobrych cenach. Jest sklep z czekoladą, gdzie akurat mają promocje na niektóre słodycze Lindta... Bogowie, nigdy nie widziałam tych kulek Lindta w tylu smakach! Wybrałam po jednej z każdego rodzaju, którego jeszcze nie próbowałam i delektowałam się czekoladą, patrząc na Alpy. Czy mogłaby być jakaś lepsza niedziela? ;)
Jest tu jeszcze jedna atrakcja, którą koniecznie chcę odwiedzić - jaskinia lodowcowa. W internecie pisali, że akurat to miejsce jest już otwarte, dlatego zaskoczyli mnie państwo, którzy wcześniej stali przede mną w kolejce po bilety, a teraz ponownie spotkani na górze mówią, że chcieli zacząć od jaskini, ale była zamknięta... I tak chcę zobaczyć sama, więc kieruję się za strzałkami na glacier cave, parę kroków przede mną idzie też jakaś kobieta, która potem zawraca, bo zamknięte! No, nie róbcie mi tego! Podchodzę do obrotowych drzwi, ale żadnej informacji odnośnie zamknięcia nie widzę. Lekko pcham drzwi i przesuwają się normalnie, po chwili znajduję się już w jaskini. Kobieta, która już się wycofywała, patrzy na mnie z niedowierzaniem, po czym sama próbuje pchnąć drzwi i wchodzi do środka. Czyli jeśli drzwi się nie otwierają automatycznie, to miejsce jest zamknięte...? No jeszcze z takim tokiem myślenia się nie spotkałam...
Jaskinia, choć niedługa (zaledwie 150 m długości), to robi wrażenie. Żeby ją udostępnić turystom, wydrążono ok. 3000 m3 lodu, a co roku potrzeba 700 do 1000 godzin pracy, by wszystko utrzymać w należytym porządku. Temperatura w środku wynosi -1,5 stopnia, ale przejście całości zajmuje zaledwie parę minut, więc nie zdążyłam zmarznąć. No i jednak, mimo że to był lipiec, ubrana byłam dość ciepło, bo skoro na samym szczycie zapowiadali 8 stopni, to nie wjechałabym na górę w krótkim rękawku ;). Jaskinia jest pięknie podświetlona, do tego po bokach ustawiono dekoracje zamrożone w lodzie (hitem jest wiewiór z Epoki lodowcowej!) - naprawdę wyszłam stamtąd zachwycona, uwielbiam takie miejsca. Jedynym problemem jest śliska podłoga, po której łatwiej byłoby się przemieszczać w łyżwach zamiast butów, no ale... Są poręcze, za wyjściem jest płyn do dezynfekcji rąk, dało się przeżyć ;).
A najpiękniejsze jest to, że na Titlis wszystkie atrakcje są za darmo. Płaci się raz miliony monet za wjazd kolejką na szczyt, ale potem jaskinia lodowcowa, most wiszący, zamknięty obecnie Ice Flyer - wszystko to jest ogólnie dostępne. Po wyjściu z jaskini ostatni raz podziwiam widoki ze szczytu, po czym kieruję się w powrotem w dół. Chmury zdążyły się w międzyczasie nieźle unieść i już dłużej wagonik przebija się przez mleczną biel. Wysiadam nad jeziorem Trübsee, nad którym wciąż unoszą się gęste chmury. Mimo to postanawiam obejść jeziorko dookoła.
Trübsee nie jest duże - liczy sobie zaledwie 0,3 km², więc obejście całości zajmie nam niespełna godzinę, nawet spokojnym spacerem. W najgłębszym miejscu Trübsee liczy sobie 9 m głębokości. Niedaleko stacji kolejki jest mała przystań, przy której znajdziemy kilka łódek i nikogo, kto by ich pilnował czy zarządzał przystanią. Po prostu postawiono obok tabliczkę i skarbonkę, że sugerowana opłata to 10 franków za godzinę za łódkę (co samo w sobie wydaje mi się dość tanie jak na Szwajcarię) i parę zasad odnośnie bezpieczeństwa. Przyznam, że uwielbiam takie podejście do człowieka, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszędzie by to przeszło.
Spacerując wokół Trübsee, wszędzie słyszę charakterystyczne dzwonki. W paru miejscach ścieżkę przecinają też furtki, przez które przejdzie człowiek, ale krowa może mieć już problemy. No i wiadomo, patrzeć pod nogi, żeby nie wdepnąć w jakąś niespodziankę ;). Nad Trübsee królują krowy, które turystów po prostu ignorują, skupione na żuciu trawy. Choć zauważyłam taką jedną, która podeszła blisko i sobie rozmawiała z grupką siedzącą nad wodą ;). Cisza, spokój, gdzieś tam z daleka, z okolic stacji kolejki, dobiegający gwar rozmów ludzkich, a przez wszystko przebijający się dźwięk dzwonków alpejskich krów - jeśli miejsca mają swoje dźwięki, to dla mnie Alpy brzmią tymi dzwonkami...
No i czas zjeżdżać na dół... W zależności od tego, skąd startujemy, na wyprawę na Titlis dobrze liczyć pół dnia albo nawet i cały - szczególnie, kiedy otworzą pozostałe atrakcje na szczycie. W sezonie warto też rozważyć kupno biletu przez internet, by ominąć masakryczne kolejki do kasy - czasem możemy nawet trafić na promocje i niższe ceny niż w kasie na miejscu (niestety, promocje nie dotyczą biletów ze zniżkami, jak choćby ze wspomnianym Swiss Travel Pass). Oczywiście, taki wjazd na Titlis to nigdy nie będzie to samo co prawdziwy hiking w Alpach, ale kiedy nie ma za wiele czasu (ani kondycji...), jest to naprawdę fajne rozwiązanie.
Przejażdżka trochę trwa - najpierw pod górę, potem po płaskim przez las i znów pod górę. Pod kolejką pasą się krowy i dźwięk zaczepionych im na szyjach dzwonków dociera nawet do zamkniętej gondoli. W dole widzę Engelberg, dookoła otaczające miasteczko góry. Po mniej więcej 10 minutach w kolejce docieram do stacji Trübsee (przy jeziorze o tej samej nazwie) na wysokości 1.788 m n.p.m. Wiele osób wykupuje wjazd tylko do tej stacji - przejazd kolejką zaliczony, na miejscu też jest sporo atrakcji, no i samo górskie jezioro... Ja jednak, za radą pani w kasie biletowej, Trübsee zostawiam sobie na drogę powrotną - najlepsza pogoda jest zazwyczaj z rana, więc lepiej być wtedy na szczycie i móc się nacieszyć widokami. Przesiadam się zatem do drugiej gondoli - tym razem już bez czekania, w końcu sporo osób tu wysiadło.
Jeszcze przez chwilę widzę na dole jezioro, ale szybko wszystko zaczyna tonąć w chmurach. Już po minucie wagonik zanurza się w białym mleku i widoczność spada prawie do zera. Jakaś część mnie zaczyna się denerwować - a co jeśli te chmury otaczają też szczyt i już nic więcej z góry nie zobaczę?! Na szczęście tak źle nie jest - po dłuższej chwili chmury zaczynają się przerzedzać i w końcu wagonik wybija się ponad nie ;). Docieram do stacji Stand na wysokości 2.428 m n.p.m. - w drodze powrotnej i ona będzie tonęła w chmurach, jednak o tej porze jeszcze jest tu niebieskie niebo. Wciąż nie jest to jednak koniec podróży, czas przesiąść się do trzeciej kolejki. Tym razem nie są to jednak gondole śmigające jedna po drugiej, ale większy wagonik, który kursuje raz na pół godziny i zabiera więcej pasażerów. Mam szczęście, że docieram tutaj na chwilę przed odjazdem i nie muszę długo czekać. Ostatnia kolejka, która jedzie aż na Klein Titlis (3.028 m n.p.m.), ma też jedną charakterystyczną cechę - obrotowe, panoramiczne gondole. Nie trzeba więc biegać od okna do okna, by robić zdjęcia ośnieżonym szczytom wokół nas - zanim wagonik dojedzie na samą górę, sam obróci się o 360 stopni, byśmy mogli wszystko zobaczyć.
Jestem w końcu na górze - całość z dwoma przesiadkami zajęła łącznie pewnie około czterdziestu minut. Wychodzę na zewnątrz i cieszę się jak dziecko. Jest lipiec, jest ciepło (na szczycie 8 stopni w cieniu, ale na słońcu naprawdę wydaje się cieplej), a wszędzie dookoła śnieg! Ostatnio tyle bieli widziałam, jak byłam na Untersbergu pod Salzburgiem - w styczniu! Chodzę po śniegu, wsłuchuję się, jak chrzęści mi pod podeszwami i wyciągam okulary przeciwsłoneczne, by chronić oczy od odbijających się od śniegu promieni.
Na szczycie znajduje się trochę atrakcji, takich jak chociażby Park Lodowcowy (dla tych, co lubią zimowe sporty) czy Ice Flyer (jeszcze jedna kolejka, tym razem krzesełkowa)... jednak są one nieczynne w lecie 2020, pandemia się dała we znaki i Szwajcarii. Mnie to aż tak nie rusza, bo na górę chciałam wjechać głównie dla widoków, a te są przepiękne :)
Wciąż można też wejść na most wiszący - Titlis Cliff Walk. Na stronie chwalą się, że jesteśmy 3.041 m n.p.m. i 500 m ponad ziemią. Na lekkim moście, który zdaje się kołysać przy każdym naszym kroku. Most liczy sobie ok. 100 m długości i 1 m szerokości, fajnie się czasem mijać z innymi ludźmi, gdy wszystko nam się chwieje pod stopami i trzeba się usunąć na bok ;). Ale wbrew pozorom nie jest tak źle, jak to brzmi. Perspektywa robi swoje i w porównaniu z przepaściami gdzieś dalej te skały 500 m pod nami wydają się całkiem blisko, nie ma się poczucia bycia gdzieś wysoko nad przepaścią. A most, choć trzęsie się, to jest jednak bardzo stabilny i po kilku dość niepewnych krokach szłam już normalnie, skupiając się na widokach wokół mnie.
Po zrobieniu tysiąca zdjęć otaczających mnie szczytów, wracam na stację - w samym budynku jest też trochę atrakcji ;). Jest restauracja, w której zatrzymuję się na lunch - serwują głównie fast foody, ale w zaskakująco dobrych cenach. Jest sklep z czekoladą, gdzie akurat mają promocje na niektóre słodycze Lindta... Bogowie, nigdy nie widziałam tych kulek Lindta w tylu smakach! Wybrałam po jednej z każdego rodzaju, którego jeszcze nie próbowałam i delektowałam się czekoladą, patrząc na Alpy. Czy mogłaby być jakaś lepsza niedziela? ;)
Jest tu jeszcze jedna atrakcja, którą koniecznie chcę odwiedzić - jaskinia lodowcowa. W internecie pisali, że akurat to miejsce jest już otwarte, dlatego zaskoczyli mnie państwo, którzy wcześniej stali przede mną w kolejce po bilety, a teraz ponownie spotkani na górze mówią, że chcieli zacząć od jaskini, ale była zamknięta... I tak chcę zobaczyć sama, więc kieruję się za strzałkami na glacier cave, parę kroków przede mną idzie też jakaś kobieta, która potem zawraca, bo zamknięte! No, nie róbcie mi tego! Podchodzę do obrotowych drzwi, ale żadnej informacji odnośnie zamknięcia nie widzę. Lekko pcham drzwi i przesuwają się normalnie, po chwili znajduję się już w jaskini. Kobieta, która już się wycofywała, patrzy na mnie z niedowierzaniem, po czym sama próbuje pchnąć drzwi i wchodzi do środka. Czyli jeśli drzwi się nie otwierają automatycznie, to miejsce jest zamknięte...? No jeszcze z takim tokiem myślenia się nie spotkałam...
Jaskinia, choć niedługa (zaledwie 150 m długości), to robi wrażenie. Żeby ją udostępnić turystom, wydrążono ok. 3000 m3 lodu, a co roku potrzeba 700 do 1000 godzin pracy, by wszystko utrzymać w należytym porządku. Temperatura w środku wynosi -1,5 stopnia, ale przejście całości zajmuje zaledwie parę minut, więc nie zdążyłam zmarznąć. No i jednak, mimo że to był lipiec, ubrana byłam dość ciepło, bo skoro na samym szczycie zapowiadali 8 stopni, to nie wjechałabym na górę w krótkim rękawku ;). Jaskinia jest pięknie podświetlona, do tego po bokach ustawiono dekoracje zamrożone w lodzie (hitem jest wiewiór z Epoki lodowcowej!) - naprawdę wyszłam stamtąd zachwycona, uwielbiam takie miejsca. Jedynym problemem jest śliska podłoga, po której łatwiej byłoby się przemieszczać w łyżwach zamiast butów, no ale... Są poręcze, za wyjściem jest płyn do dezynfekcji rąk, dało się przeżyć ;).
A najpiękniejsze jest to, że na Titlis wszystkie atrakcje są za darmo. Płaci się raz miliony monet za wjazd kolejką na szczyt, ale potem jaskinia lodowcowa, most wiszący, zamknięty obecnie Ice Flyer - wszystko to jest ogólnie dostępne. Po wyjściu z jaskini ostatni raz podziwiam widoki ze szczytu, po czym kieruję się w powrotem w dół. Chmury zdążyły się w międzyczasie nieźle unieść i już dłużej wagonik przebija się przez mleczną biel. Wysiadam nad jeziorem Trübsee, nad którym wciąż unoszą się gęste chmury. Mimo to postanawiam obejść jeziorko dookoła.
Trübsee nie jest duże - liczy sobie zaledwie 0,3 km², więc obejście całości zajmie nam niespełna godzinę, nawet spokojnym spacerem. W najgłębszym miejscu Trübsee liczy sobie 9 m głębokości. Niedaleko stacji kolejki jest mała przystań, przy której znajdziemy kilka łódek i nikogo, kto by ich pilnował czy zarządzał przystanią. Po prostu postawiono obok tabliczkę i skarbonkę, że sugerowana opłata to 10 franków za godzinę za łódkę (co samo w sobie wydaje mi się dość tanie jak na Szwajcarię) i parę zasad odnośnie bezpieczeństwa. Przyznam, że uwielbiam takie podejście do człowieka, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszędzie by to przeszło.
Spacerując wokół Trübsee, wszędzie słyszę charakterystyczne dzwonki. W paru miejscach ścieżkę przecinają też furtki, przez które przejdzie człowiek, ale krowa może mieć już problemy. No i wiadomo, patrzeć pod nogi, żeby nie wdepnąć w jakąś niespodziankę ;). Nad Trübsee królują krowy, które turystów po prostu ignorują, skupione na żuciu trawy. Choć zauważyłam taką jedną, która podeszła blisko i sobie rozmawiała z grupką siedzącą nad wodą ;). Cisza, spokój, gdzieś tam z daleka, z okolic stacji kolejki, dobiegający gwar rozmów ludzkich, a przez wszystko przebijający się dźwięk dzwonków alpejskich krów - jeśli miejsca mają swoje dźwięki, to dla mnie Alpy brzmią tymi dzwonkami...
No i czas zjeżdżać na dół... W zależności od tego, skąd startujemy, na wyprawę na Titlis dobrze liczyć pół dnia albo nawet i cały - szczególnie, kiedy otworzą pozostałe atrakcje na szczycie. W sezonie warto też rozważyć kupno biletu przez internet, by ominąć masakryczne kolejki do kasy - czasem możemy nawet trafić na promocje i niższe ceny niż w kasie na miejscu (niestety, promocje nie dotyczą biletów ze zniżkami, jak choćby ze wspomnianym Swiss Travel Pass). Oczywiście, taki wjazd na Titlis to nigdy nie będzie to samo co prawdziwy hiking w Alpach, ale kiedy nie ma za wiele czasu (ani kondycji...), jest to naprawdę fajne rozwiązanie.
0 Komentarze