Pogodowy miszmasz zdecydowanie nie ułatwia zwiedzania. Kiedy jest ciepło i słonecznie, to nie ma problemu - spaceruję sobie po mieście, czasem przysiądę nad wodą, zajrzę może do jednego czy dwóch kościołów... Ale zdecydowanie stawiam wtedy na spacer na świeżym powietrzu. Kiedy cały dzień leje, nastawiam się głównie na zwiedzanie muzeów i świątyń, może przez chwilę połażę z parasolką po centrum, jednak celem są głównie pomieszczenia zamknięte. Ale jak zaplanować zwiedzanie, gdy na niebie wiszą ciemne chmury, a prognoza zapowiada przelotne ulewy? Schowam się w muzeum i przez okno zobaczę przejaśnienia, trochę słońca... to wyjdę na spacer, by właśnie zaczęło lać. Po Zurychu chodziłam więc z plecakiem, do którego zmieściło się wszystko, czego potrzebowałam - portfel, aparat, ciepła kurtka przeciwdeszczowa i parasol. I starałam się na bieżąco dopasowywać swoje plany do tego, jak wyglądało niebo i czy coś z niego aktualnie leciało... ;)
Ranek był bardzo nieprzyjemny, więc zostawiłam rzeczy w hotelu i wsiadłam w tramwaj - nawet nie decydowałam się na spacer - i podjechałam do Muzeum FIFA. Tak, wiem, sama siebie też czasem zaskakuję, w końcu jakąś specjalną fanką piłki nożnej nie jestem... ;) Ale muzeum to zbierało naprawdę dobre opinie - często też od ludzi, którzy futbolem się nie interesują. Mnie zainteresowała najbardziej część historyczna, jak to wszystko wyglądało - mistrzostwa po mistrzostwach. Z ciekawością wyszukiwałam polskie flagi przy różnych informacjach i meczach, przeglądałam ekrany dotykowe (muzeum jest bardzo interaktywne, a przy każdym ekranie znajdują się żele antybakteryjne do użycia przed i po skorzystaniu z atrakcji), oglądałam trofea i przedmioty pamiątkowe. Co kilka minut w sali kinowej puszczają też krótki film z najważniejszymi momentami z meczy finałowych - tu, przyznam, brakowało mi jakiejś chronologii i porządku, bo kilkusekundowe fragmenty są pomieszane, by skumulować emocje. Biegnie więc Beckham, potem Götze strzela gola Argentynie, by potem nagle pojawili się jacyś piłkarze sprzed kilkudziesięciu lat obserwowani z trybun przez młodą królową Elżbietę, która ustępuje miejsca scenie z Messim, dalej Zidane... A nie okłamujmy się, 80% albo i więcej przewijających się tam twarzy była mi kompletnie obca ;). Na sam koniec przechodzi się do wystawy przedmiotów od fanów - zarówno zakupionych przez nich gadżetów pamiątkowych, jak i ręcznie wykonanych drobiazgów - oraz części z grami. Czyli wizytę w Muzeum FIFA można zakończyć meczem piłkarzyków na przygotowanych stolikach ;).
Kiedy wychodzę z muzeum, chwilowo nie pada, więc kieruję się na wybrzeże Jeziora Zuryskiego (Zürichsee) - to zaledwie kilkaset metrów do przejścia. Jest dość chłodno i wieje, ale i tak kursują tu statki wycieczkowe. Myślę sobie, że jeśli pogoda się nieco poprawi, sama z przyjemnością wsiądę na łódkę - póki co jednak mnie to nie kusi. Widoczność też nie jest najlepsza, góry w oddali kryją się za chmurami i mgłą.
Idę wzdłuż rzeki Limmat, która w Jeziorze Zuryskim ma swoje początki. Większość najważniejszych zabytków Zurychu położona jest tuż nad rzeką albo w odległości zaledwie paru minut spacerem od jej brzegów. Patrząc na mapę, to Muzeum FIFA było chyba najbardziej oddalonym od rzeki miejscem, które odwiedziłam w mieście - nie licząc punktu widokowego Üetliberg.
Gdy znów zaczyna kropić, chowam się najpierw na lunch w restauracji Spaghetti Factory, a gdy mimo to deszcz nie przechodzi - postanawiam zajrzeć do najbliższego kościoła. To słynny Grossmünster, wznoszący się nad rzeką tuż przy moście Münsterbrücke. Świątynia powstała na przełomie XII i XIII wieku i, niestety, wewnątrz nie można robić zdjęć. Większość wnętrza to prosty styl romański, ze słynną kryptą z XV-wiecznym posągiem Karola Wielkiego. Zwracam też uwagę na pięknie zdobione wrota do kościoła, no i górujące nad miastem jego dwie wieże.
Z kapturem zsuwającym się na oczy przechodzę na drugą stronę rzeki i odbijam w uliczkę Augustinergasse - jedno z najbardziej kolorowych miejsc w Zurychu, nawet pod ciemnym niebem ;). Zresztą szwajcarskim ulicom w centrach miast nie brakuje kolorów, głównie za sprawą licznych flag - przede wszystkim szwajcarskich i kantonalnych. Osobiście te wszechobecne flagi uwielbiam, dodają zdjęciom jakiegoś uroku. Jednak Augustinergasse zawdzięcza swój koloryt nie tylko flagom, ale przede wszystkim swojej zabudowie. Uliczka istnieje tu już od czasów średniowiecznych, a nazwę swoją wywodzi od znajdującego się kiedyś w pobliżu klasztoru augustianów. W okolicach XVII wieku na Augustinergasse zaczęli wprowadzać się bogaci mieszkańcy, którzy szybko zaczęli rywalizować między sobą o to, czyj dom ma ładniejszą fasadę. Efekty możemy podziwiać do dziś - kolorowe domy z pięknie obudowanymi oknami robią wrażenie, całość psują nieco jedynie liczne parasole restauracji i kawiarni.
Powoli przestaje padać, ale zaglądam jeszcze do kolejnego pobliskiego kościoła - św. Piotra. Zbudowany ok. 1000 roku jest uważany za najstarszą świątynię w Zurychu. Oczywiście, nie zachował się do dzisiaj w oryginalnej formie - w wieku XIII przebudowano go w stylu romańskim, w XV - w stylu gotyckim, potem protestanci przerobili go na swój sposób na początku XVIII wieku. Dlatego też wnętrze nie przywodzi na myśl średniowiecznych kościołów katolickich, ale raczej te mniejsze protestanckie świątynie. Mi to jednak nie przeszkadza, sprawia raczej, że kościół św. Piotra łatwo mi zapamiętać. Do tego zegar na wieży jest podobno największym zegarem kościelnym w Europie ;).
A skoro nie pada, można by się wybrać na jakiś punkt widokowy - póki co jeszcze w samym mieście. Niedaleko Augustinergasse i kościoła św. Piotra znajdziemy niewielki park / plac Lindenhof. Musimy się tu wspiąć trochę pod górę, ale dzięki temu centrum Zurychu znajdzie się u naszych stóp... :) Na prawo widać wieże wznoszącego się nad rzeką Grossmünster, na lewo - choć niezbyt dobrze widoczny z tego miejsca - jest dworzec centralny i Muzeum Narodowe... Gdzieś tam też za budynkami skrywa się i mój hotel ;)
Schodzę z punktu widokowego, kierując się na zaznaczoną na mapie Uranię - budynek obserwatorium nie wywiera na mnie szczególnego wrażenia (do środka nie wchodzę), ale zachwycam się położonymi tuż obok schodami. Bogato zdobiona klatka schodowa z rzeźbami i malowidłami pozwala przejść na drugą stronę ulicy ponad Uraniastrasse. Zakątki przy schodach okazują się też idealnym miejscem na przerwę na papierosa i kebaba dla miejscowych ;)
Czy mi się tylko wydaje, czy niebo zaczyna się robić gdzieniegdzie niebieskie? ;) Pomysł, żeby wsiąść na łódkę i zobaczyć Zurych od strony wody, coraz mocniej chodzi mi po głowie. Według zaktualizowanej prognozy, końcówka dnia ma być już ładna, trzeba jeszcze chwilę odczekać... Postanawiam więc popływać za godzinę, a ten czas pomiędzy spędzić w pobliskim Muzeum Narodowym (Landesmuseum). Jest ono spore i nie ma szans, by całość obejść w godzinę - skupiam się więc na jednym skrzydle i trzech wystawach: archeologia, szwajcarska wyprawa na Grenlandię oraz mniszki - silne kobiety średniowiecza. Niestety, nie mogę wejść do muzeum z plecakiem, schowki są płatne, a ja nie mam jeszcze żadnych franków w gotówce - pani w kasie od razu wyciąga 2 franki i mówi, by odnieść, jak będę wychodziła... Lubię takie podejście :). Z trzech odwiedzonych wystaw najbardziej przypadła mi do gustu ta o Grenlandii, choć ta o mniszkach też była fajnie zrobiona - tyle że niewiele nowego się tam dowiedziałam, chyba za dużo już czytałam o średniowieczu... Samo muzeum warto zobaczyć choćby tylko z zewnątrz, bo potężny budynek naprawdę wywiera wrażenie.
Po wyjściu z muzeum widzę już nawet trochę słońca - można więc wskoczyć na pokład. Niewielkie łódki odpływają regularnie spod Landesmuseum, zatrzymując się w kilku miejscach na rzece Limmat, aż wypływają w końcu na Jezioro Zuryskie. Nie są to rejsy turystyczne po jeziorze, bardziej taki wodny autobus, którym można szybko i przyjemnie dostać się z okolic dworca centralnego do Tiefenbrunnen na wschodnim wybrzeżu, wciąż w obrębie miasta. Tam łódka zawraca i płynie z powrotem pod Muzeum Narodowe, trasa w obie strony trwa około godziny.
Ja jednak nie płynę z powrotem do centrum, ale wysiadam na brzegu jeziora. Gdy wyszło słońce, w sobotnie popołudnie natychmiast pojawiły się tłumy nad wodą, a wybrzeże nabrało uroku. W ogóle szwajcarskie jeziora już od początku, od wizyty w Zurychu będą mi się kojarzyć z wszechobecnymi łabędziami - nigdy nie widziałam tych ptaków w takich ilościach. Po raz drugi też tego samego dnia rozpoczynam spacer od jeziora wzdłuż rzeki Limmat do centrum, jakże jednak przyjemniejszy jest przy takiej pogodzie! :)
Docieram na plac Münsterhof, otoczony kolorowymi kamieniczkami, kawiarniami i restauracjami, sklepikami i górującym nad tym wszystkim kościołem Fraumünster. Miejsce to wygląda na centralny plac Zurychu, a przynajmniej jeden z tych głównych i widzę, że sporo osób się tutaj umawia ze znajomymi. Głównym placem i miejscem kościelnych jarmarków było na pewno w średniowieczu. Teraz kilkakrotnie słyszę w pobliżu język polski, ale w sumie to nic dziwnego, gdzie nas w końcu nie ma? ;)
Już wcześniej chciałam zajrzeć do kościoła Fraumünster, jednak w środku dnia był on nieczynny - ponowne otwarcie dopiero po 16. Zajrzałam więc później, zapłaciłam 5 franków za wstęp i już po chwili siedziałam w kościelnej ławce z broszurką informacyjną. Fraumünster, jedna z najstarszych religijnych budowli w Zurychu, ma ważną, bogatą w wydarzenia historię - czytam. - Przez stulecia był to zakon benedyktynów. Na jego znaczenie może wskazywać fakt, że królewskim dekretem z XI wieku nadano mu prawo bicia monety, pobierania cła oraz organizowania jarmarków. Ta epoka skończyła się wraz z nadejściem reformacji. W 1524 roku ostatnia ksieni przekazała klasztor i wszystko, co do niego należało, miastu Zurych. No tak, reformacja miała niemały wpływ na to najdroższe szwajcarskie miasto - w Zurychu są nawet organizowane trasy śladami reformacji, ale nie mam tyle czasu, by w nich uczestniczyć. Rozglądam się za to po kościele - pierwotny zbudowano pod koniec IX wieku, ale od XIII wieku trwały różne rozbudowy i przebudowy, zdecydowanie rządzi tu gotyk. Warto zwrócić uwagę na gwiaździste sklepienie nad ołtarzem - namalowane jeszcze w średniowieczu, ale zamalowane podczas reformacji i ponownie odkryte i odrestaurowane dopiero w ubiegłym wieku.
Pod koniec dnia w Zurychu jest już lato, a po ciemnych chmurach i deszczu zostały już tylko wspomnienia. Podczas całodniowego spaceru zwiedziłam już jednak wszystko to, co chciałam, więc mogę wykorzystać słoneczną pogodę i spojrzeć na miasto z góry. Pani w informacji turystycznej doradziła mi wzgórze Üetliberg, wznoszące się na 870 m. n.p.m. Można tu dojechać w zaledwie 20 minut pociągiem S10 (oznakowanym jako Üetliberg-Bahn) z zuryskiego dworca centralnego, a potem jeszcze tylko 10 minut spaceru do góry i jesteśmy na miejscu.
Podobno przy dobrej pogodzie z Üetliberg widać Alpy - chmury jeszcze całkowicie nie zniknęły, ale ciemne sylwetki gór i tak majaczą się gdzieś w oddali. Zurych i okolice, widziane z góry i w promieniach słońca, zdecydowanie zachwycają. Na Üetliberg można jeszcze wejść na szczyt wieży widokowej za dodatkową opłatą, ale nie odczuwam takiej potrzeby - stąd i tak wszystko pięknie widać. Dzień okazał się dużo ładniejszy, niż się spodziewałam. Jeszcze w piątek zapowiadali całodniowy deszcz, w sobotę rano już tylko przejściowe ulewy. A w ostatecznym rozrachunku trochę pokropiło, trochę popadało (nigdy na tyle, bym musiała wyciągać parasol, wystarczył kaptur narzucony na głowę), a na koniec Zurych pożegnał mnie niebieskim niebem i słońcem... :)
Kiedy wychodzę z muzeum, chwilowo nie pada, więc kieruję się na wybrzeże Jeziora Zuryskiego (Zürichsee) - to zaledwie kilkaset metrów do przejścia. Jest dość chłodno i wieje, ale i tak kursują tu statki wycieczkowe. Myślę sobie, że jeśli pogoda się nieco poprawi, sama z przyjemnością wsiądę na łódkę - póki co jednak mnie to nie kusi. Widoczność też nie jest najlepsza, góry w oddali kryją się za chmurami i mgłą.
Idę wzdłuż rzeki Limmat, która w Jeziorze Zuryskim ma swoje początki. Większość najważniejszych zabytków Zurychu położona jest tuż nad rzeką albo w odległości zaledwie paru minut spacerem od jej brzegów. Patrząc na mapę, to Muzeum FIFA było chyba najbardziej oddalonym od rzeki miejscem, które odwiedziłam w mieście - nie licząc punktu widokowego Üetliberg.
Gdy znów zaczyna kropić, chowam się najpierw na lunch w restauracji Spaghetti Factory, a gdy mimo to deszcz nie przechodzi - postanawiam zajrzeć do najbliższego kościoła. To słynny Grossmünster, wznoszący się nad rzeką tuż przy moście Münsterbrücke. Świątynia powstała na przełomie XII i XIII wieku i, niestety, wewnątrz nie można robić zdjęć. Większość wnętrza to prosty styl romański, ze słynną kryptą z XV-wiecznym posągiem Karola Wielkiego. Zwracam też uwagę na pięknie zdobione wrota do kościoła, no i górujące nad miastem jego dwie wieże.
Z kapturem zsuwającym się na oczy przechodzę na drugą stronę rzeki i odbijam w uliczkę Augustinergasse - jedno z najbardziej kolorowych miejsc w Zurychu, nawet pod ciemnym niebem ;). Zresztą szwajcarskim ulicom w centrach miast nie brakuje kolorów, głównie za sprawą licznych flag - przede wszystkim szwajcarskich i kantonalnych. Osobiście te wszechobecne flagi uwielbiam, dodają zdjęciom jakiegoś uroku. Jednak Augustinergasse zawdzięcza swój koloryt nie tylko flagom, ale przede wszystkim swojej zabudowie. Uliczka istnieje tu już od czasów średniowiecznych, a nazwę swoją wywodzi od znajdującego się kiedyś w pobliżu klasztoru augustianów. W okolicach XVII wieku na Augustinergasse zaczęli wprowadzać się bogaci mieszkańcy, którzy szybko zaczęli rywalizować między sobą o to, czyj dom ma ładniejszą fasadę. Efekty możemy podziwiać do dziś - kolorowe domy z pięknie obudowanymi oknami robią wrażenie, całość psują nieco jedynie liczne parasole restauracji i kawiarni.
Powoli przestaje padać, ale zaglądam jeszcze do kolejnego pobliskiego kościoła - św. Piotra. Zbudowany ok. 1000 roku jest uważany za najstarszą świątynię w Zurychu. Oczywiście, nie zachował się do dzisiaj w oryginalnej formie - w wieku XIII przebudowano go w stylu romańskim, w XV - w stylu gotyckim, potem protestanci przerobili go na swój sposób na początku XVIII wieku. Dlatego też wnętrze nie przywodzi na myśl średniowiecznych kościołów katolickich, ale raczej te mniejsze protestanckie świątynie. Mi to jednak nie przeszkadza, sprawia raczej, że kościół św. Piotra łatwo mi zapamiętać. Do tego zegar na wieży jest podobno największym zegarem kościelnym w Europie ;).
A skoro nie pada, można by się wybrać na jakiś punkt widokowy - póki co jeszcze w samym mieście. Niedaleko Augustinergasse i kościoła św. Piotra znajdziemy niewielki park / plac Lindenhof. Musimy się tu wspiąć trochę pod górę, ale dzięki temu centrum Zurychu znajdzie się u naszych stóp... :) Na prawo widać wieże wznoszącego się nad rzeką Grossmünster, na lewo - choć niezbyt dobrze widoczny z tego miejsca - jest dworzec centralny i Muzeum Narodowe... Gdzieś tam też za budynkami skrywa się i mój hotel ;)
Schodzę z punktu widokowego, kierując się na zaznaczoną na mapie Uranię - budynek obserwatorium nie wywiera na mnie szczególnego wrażenia (do środka nie wchodzę), ale zachwycam się położonymi tuż obok schodami. Bogato zdobiona klatka schodowa z rzeźbami i malowidłami pozwala przejść na drugą stronę ulicy ponad Uraniastrasse. Zakątki przy schodach okazują się też idealnym miejscem na przerwę na papierosa i kebaba dla miejscowych ;)
Czy mi się tylko wydaje, czy niebo zaczyna się robić gdzieniegdzie niebieskie? ;) Pomysł, żeby wsiąść na łódkę i zobaczyć Zurych od strony wody, coraz mocniej chodzi mi po głowie. Według zaktualizowanej prognozy, końcówka dnia ma być już ładna, trzeba jeszcze chwilę odczekać... Postanawiam więc popływać za godzinę, a ten czas pomiędzy spędzić w pobliskim Muzeum Narodowym (Landesmuseum). Jest ono spore i nie ma szans, by całość obejść w godzinę - skupiam się więc na jednym skrzydle i trzech wystawach: archeologia, szwajcarska wyprawa na Grenlandię oraz mniszki - silne kobiety średniowiecza. Niestety, nie mogę wejść do muzeum z plecakiem, schowki są płatne, a ja nie mam jeszcze żadnych franków w gotówce - pani w kasie od razu wyciąga 2 franki i mówi, by odnieść, jak będę wychodziła... Lubię takie podejście :). Z trzech odwiedzonych wystaw najbardziej przypadła mi do gustu ta o Grenlandii, choć ta o mniszkach też była fajnie zrobiona - tyle że niewiele nowego się tam dowiedziałam, chyba za dużo już czytałam o średniowieczu... Samo muzeum warto zobaczyć choćby tylko z zewnątrz, bo potężny budynek naprawdę wywiera wrażenie.
Po wyjściu z muzeum widzę już nawet trochę słońca - można więc wskoczyć na pokład. Niewielkie łódki odpływają regularnie spod Landesmuseum, zatrzymując się w kilku miejscach na rzece Limmat, aż wypływają w końcu na Jezioro Zuryskie. Nie są to rejsy turystyczne po jeziorze, bardziej taki wodny autobus, którym można szybko i przyjemnie dostać się z okolic dworca centralnego do Tiefenbrunnen na wschodnim wybrzeżu, wciąż w obrębie miasta. Tam łódka zawraca i płynie z powrotem pod Muzeum Narodowe, trasa w obie strony trwa około godziny.
Ja jednak nie płynę z powrotem do centrum, ale wysiadam na brzegu jeziora. Gdy wyszło słońce, w sobotnie popołudnie natychmiast pojawiły się tłumy nad wodą, a wybrzeże nabrało uroku. W ogóle szwajcarskie jeziora już od początku, od wizyty w Zurychu będą mi się kojarzyć z wszechobecnymi łabędziami - nigdy nie widziałam tych ptaków w takich ilościach. Po raz drugi też tego samego dnia rozpoczynam spacer od jeziora wzdłuż rzeki Limmat do centrum, jakże jednak przyjemniejszy jest przy takiej pogodzie! :)
Docieram na plac Münsterhof, otoczony kolorowymi kamieniczkami, kawiarniami i restauracjami, sklepikami i górującym nad tym wszystkim kościołem Fraumünster. Miejsce to wygląda na centralny plac Zurychu, a przynajmniej jeden z tych głównych i widzę, że sporo osób się tutaj umawia ze znajomymi. Głównym placem i miejscem kościelnych jarmarków było na pewno w średniowieczu. Teraz kilkakrotnie słyszę w pobliżu język polski, ale w sumie to nic dziwnego, gdzie nas w końcu nie ma? ;)
Już wcześniej chciałam zajrzeć do kościoła Fraumünster, jednak w środku dnia był on nieczynny - ponowne otwarcie dopiero po 16. Zajrzałam więc później, zapłaciłam 5 franków za wstęp i już po chwili siedziałam w kościelnej ławce z broszurką informacyjną. Fraumünster, jedna z najstarszych religijnych budowli w Zurychu, ma ważną, bogatą w wydarzenia historię - czytam. - Przez stulecia był to zakon benedyktynów. Na jego znaczenie może wskazywać fakt, że królewskim dekretem z XI wieku nadano mu prawo bicia monety, pobierania cła oraz organizowania jarmarków. Ta epoka skończyła się wraz z nadejściem reformacji. W 1524 roku ostatnia ksieni przekazała klasztor i wszystko, co do niego należało, miastu Zurych. No tak, reformacja miała niemały wpływ na to najdroższe szwajcarskie miasto - w Zurychu są nawet organizowane trasy śladami reformacji, ale nie mam tyle czasu, by w nich uczestniczyć. Rozglądam się za to po kościele - pierwotny zbudowano pod koniec IX wieku, ale od XIII wieku trwały różne rozbudowy i przebudowy, zdecydowanie rządzi tu gotyk. Warto zwrócić uwagę na gwiaździste sklepienie nad ołtarzem - namalowane jeszcze w średniowieczu, ale zamalowane podczas reformacji i ponownie odkryte i odrestaurowane dopiero w ubiegłym wieku.
Pod koniec dnia w Zurychu jest już lato, a po ciemnych chmurach i deszczu zostały już tylko wspomnienia. Podczas całodniowego spaceru zwiedziłam już jednak wszystko to, co chciałam, więc mogę wykorzystać słoneczną pogodę i spojrzeć na miasto z góry. Pani w informacji turystycznej doradziła mi wzgórze Üetliberg, wznoszące się na 870 m. n.p.m. Można tu dojechać w zaledwie 20 minut pociągiem S10 (oznakowanym jako Üetliberg-Bahn) z zuryskiego dworca centralnego, a potem jeszcze tylko 10 minut spaceru do góry i jesteśmy na miejscu.
Podobno przy dobrej pogodzie z Üetliberg widać Alpy - chmury jeszcze całkowicie nie zniknęły, ale ciemne sylwetki gór i tak majaczą się gdzieś w oddali. Zurych i okolice, widziane z góry i w promieniach słońca, zdecydowanie zachwycają. Na Üetliberg można jeszcze wejść na szczyt wieży widokowej za dodatkową opłatą, ale nie odczuwam takiej potrzeby - stąd i tak wszystko pięknie widać. Dzień okazał się dużo ładniejszy, niż się spodziewałam. Jeszcze w piątek zapowiadali całodniowy deszcz, w sobotę rano już tylko przejściowe ulewy. A w ostatecznym rozrachunku trochę pokropiło, trochę popadało (nigdy na tyle, bym musiała wyciągać parasol, wystarczył kaptur narzucony na głowę), a na koniec Zurych pożegnał mnie niebieskim niebem i słońcem... :)
0 Komentarze