Choć zdecydowanie nie jestem fanką wycieczek objazdowych, gdy ktoś mnie odbiera z hotelu, wozi po okolicy, opowiadając o lokalnych atrakcjach, a potem do tego hotelu odstawia... to czasem po prostu nie ma wyjścia. I właśnie w takiej sytuacji znalazłam się podczas październikowego wypadu na Zakynthos. Sezon się skończył, żadna komunikacja publiczna nie kursowała po wyspie. Nie umiem prowadzić, więc wynajęcie samochodu nie wchodziło w grę. Zatem, jeśli chciałam zobaczyć na Zakynthos coś więcej niż stolicę (a chciałam) miałam dwie opcje: taksówki lub wycieczkę zorganizowaną. A druga opcja wyszła jednak zdecydowanie taniej... Choć w Zante Town jest sporo biur podróży oferujących objazdówki po wyspie, wszystkie były już zamknięte w październiku. Tu z pomocą przyszła mi babka w recepcji hotelowej - powiedziała, że wycieczki wciąż się odbywają, choć nie wszystkie (np. na rejs statkiem dookoła wyspy poza sezonem nie ma co liczyć). Dała mi też namiary na firmę AbbaTravel, właściciel której zaoferował mi dwie wycieczki w pasującym mi terminie. Jedna z nich obejmowała objazdówkę po najważniejszych miejscach na Zakynthos i to na nią właśnie się zdecydowałam.
W cenniku objazdówka taka kosztowała 75 € / osobę, jednak przyszło mi płacić 60 € - zakładam, że stało za tym kilka czynników: było po sezonie, czasy koronkowe, a do tego Zakynthos nawiedziły chwilę wcześniej kataklizmy - huraganowe wiatry i pożary lasów, przez które nie było pewności, czy uda się dojechać do wszystkich miejsc wymienionych w programie. Niewielki bus podjechał pod hotel po 9, w środku siedziały już dwie Szwajcarki (pod kątem obywatelstwa, bo jedna miała rosyjskie imię, a druga wyglądała jak typowa Latynoska... :) ), a potem kierowca zebrał jeszcze parę innych osób z sąsiednich wiosek: kolejną parę Szwajcarów oraz mieszkającą w Niemczech Peruwiankę. Efekt tak dobranej grupy wycieczkowej musiał być jeden - głównym językiem wycieczki stał się język niemiecki, ku rozpaczy kierowcy i przewodnika ;). Kierowcą i przewodnikiem w jednym był niespełna czterdziestoletni Spyros, którego styl jazdy przyprawiał mnie czasem o zawał serca. A mogłam się mu dobrze przyglądać, bo miałam miejsce z przodu... starałam się więc skupić na widokach, które były zdecydowanie lepsze niż grecka jazda ;). Trzeba jednak przyznać, że kiedy widoki stawały się takie, że każdy siedział z nosem przyklejonym do szyby, kierowca zatrzymywał się (ruch był prawie zerowy, więc nie szukał nawet pobocza), żeby wycieczka mogła na chwilę wyskoczyć na zewnątrz i porobić trochę zdjęć ;).
Pierwszym miejscem na trasie wycieczki była słynna wysepka Cameo, na którą prowadzi drewniany mostek. Zdjęcia stąd zdobią dziesiątki folderów reklamowych i jestem pewna, że widział je każdy zainteresowany wypadem na Zakynthos ;). Niestety, lekki mostek nie przetrwał wrześniowych sztormów - mogłam zobaczyć tylko stos drewna ułożony na wybrzeżu... Oczywiście, atrakcja turystyczna zostanie odbudowana, ale dopiero wiosną, na nowy sezon. Normalnie wstęp na Cameo jest płatny, bilet kosztuje ok. 5 €, a w cenie mamy także drinka.
Biorąc pod uwagę, że nie było już mostu, zatrzymaliśmy się w tym miejscu tylko na chwilkę, żeby zobaczyć z daleka Cameo, pobliskie Laganas i zajrzeć do niewielkiej kapliczki portowej Agios Sostis. Nasz przewodnik znał ludzi chyba na całej wyspie albo - greckim zwyczajem - nie miał problemów z nawiązywaniem nowych znajomości, bo w porcie dosiadł się do grupki miejscowych i tak się z nimi zagadał, że to my musieliśmy mu przypominać, że jedziemy dalej... ;)
Zanim opuściliśmy okolice Laganas, podjechaliśmy jeszcze do pobliskiego muzeum i tłoczni oliwy Aristeon. Wokół budynku rozstawione były różne przedmioty wykorzystywane do produkcji oliwy - jest to główne zajęcie mieszkańców Zakynthos poza turystyką. Niestety, huraganowe wiatry uczyniły spustoszenie też wśród drzew oliwnych - mijaliśmy sady, w których wiele z nich było po prostu wyrwanych z korzeniami... W muzeum szybko przeszliśmy wzdłuż znajdującej się maszynerii, obejrzeliśmy krótki filmik o produkcji i roli oliwy na Zakynthos, a nawet załapaliśmy się na degustację. Przyznam, że mieli pyszne oliwy pomarańczowe i czosnkowe i gdybym nie leciała tylko z bagażem podręcznym, pewnie nie wyszłabym stamtąd z pustymi rękami... ;)
Następnie cofnęliśmy się do Zante Town, ale nie zwiedzaliśmy samej stolicy wyspy - i dobrze, w końcu nie za to płaciłam ;). Zainteresowanym samym miastem polecam mój poprzedni wpis październikowy Zakynthos. Nasza wycieczka miała w planach tutaj tylko dwa punkty widokowe - jeden na wzgórzu Bohali, na którym już byłam poprzedniego dnia, oraz drugi na wzgórzu Stranis. Tutaj znajduje się też popiersie Dionysiosa Solomosa - wcześniej rosło tu drzewo, pod którym poeta napisał grecki hymn. Nic dziwnego, że miejscowi są tak dumni z tego miejsca, no i z samego Solomosa, bo jednak Zakynthos nie wydało na świat zbyt wielu sławnych ludzi.
To by było na tyle, jeśli chodzi o zwiedzanie południowej części wyspy - po Zante Town odbiliśmy już na północ. Po krótkiej jeździe (odległości na Zakynthos nie są zbyt duże) dotarliśmy w okolice plaży Xigia. Miejsce to słynie z charakterystycznego zapachu spowodowanego dużą ilością siarki w wodzie. Choć osobiście uważam, że w okolicach plaży szczególnie nie śmierdziało, za to jak przejeżdżaliśmy kawałek dalej, trzeba było natychmiast zamknąć okna w samochodzie... ;) Zatrzymaliśmy się na parkingu nad plażą - postój był na tyle krótki, że nie było sensu wchodzić do wody, ale wystarczająco długi, by porobić trochę zdjęć, skorzystać z toalety czy kupić coś do picia / jedzenia w barze przy parkingu. Widoki na plażę i okolicę są zdecydowanie piękniejsze z góry niż z samej plaży :).
Wycieczka oprócz autobusowej objazdówki obejmowała też trzygodzinny rejs łódką. Zaczynał się on, jak większość tego typu atrakcji na Zakynthos, w miejscowości Agios Nikolaos. Poza sezonem chętnych dużo nie było, więc na naszą łódkę weszło też paru innych turystów. Poza tym mijaliśmy może jeszcze ze dwie mniejsze łódeczki i to by było na tyle, jak to wygląda w październiku - a widziałam zdjęcia z lata, kiedy co chwila coś odbija od brzegu, zgarniając tłumy chętnych turystów... :) Wiele łódek chwali się szklanym dnem, ale niewiele przez nie widać, zwłaszcza biorąc pod uwagę prędkość, z jaką się poruszaliśmy. Miałam szczęście, że usiadłam z brzegu i przewodnik zaproponował, bym przesiadła się na przód łódki - wyłożony kocem, żebym nie obijała się, gdy podskakiwaliśmy na falach (a siłę fal mogłam ocenić po zakwasach w rękach następnego dnia, bo musiałam się nieźle trzymać, by mnie nie zmyło za burtę... :) ).
Opłynęliśmy najbardziej na północ wysunięty skrawek wyspy (Skinari) ze znajdującą się tam latarnią morską i płynęliśmy dalej. Naszym celem była najsłynniejsza plaża Zakynthos - Navagio oraz przylegająca do niej zatoka wraku. Gdy zbliżyliśmy się do miejsca docelowego, przewodnik zwrócił naszą uwagę na wszystkie odcienie wody - wystarczyło więcej słońca, by niebieski zrobił się tak intensywny, aż nie chciało się wierzyć, że to w ogóle możliwe. I choć niby przyzwyczaiłam się już do październikowych pustek na Zakynthos, wciąż byłam w szoku, widząc pustą plażę. Według rozkładu wycieczki w zatoce wraku przewidziana była godzinna przerwa na kąpiel i plażowanie.
Statek zbudowano w 1937 roku w Szkocji i od 1964 roku należał do Greków. W 1975 roku otrzymał nazwę Panogiotis i pod tą właśnie nazwą pływał jeszcze przez pięć lat, aż skończył na plaży Agios Georgios w Zakynthos. Dopiero potem przyjęła się nazwa Navagio na określenie tego miejsca, bo znaczy to po grecku po prostu wrak statku. Uważa się, że podczas tego feralnego rejsu załoga statku zajmowała się przemytem i dlatego też zatokę wraku często nazywa się zatoką przemytników. Legend i historii jest sporo, ale najważniejsze jest to, że znajdujący się na plaży Navagio wrak statku stał się główną atrakcją turystyczną Zakynthos ;).
Okazało się, że fale były za silne, by łódka mogła podpłynąć do brzegu. Zatrzymano się więc trochę dalej z informacją, że kto chce, może skakać do wody i dopłynąć do plaży. Wszyscy chcieli ;). Błogosławiłam wtedy chwilę, w której zdecydowałam się wziąć do Grecji kamerkę GoPro (zazwyczaj nie zabieram jej na krótkie, samotne wyprawy). Przy silnych falach nie było najmniejszej szansy, by wejść do wody z aparatem czy komórką, a GoPro udowodniło, że faktycznie jest wodoodporne (pierwszy raz testowałam kamerkę w wodzie, więc no, stres był ;) ). Przewodnik zdecydował się skrócić czas na miejscu do pół godziny, bo z zacumowanej dalej łódki nie było jak przewieźć koców itp. na plażę, a utrzymywanie się na powierzchni wzburzonego morza podczas kąpieli szybko męczyło. Do tego plaża jest kamienista - choć, na szczęście, są to drobne kamyczki, niewygodne, ale też niekaleczące - więc dłuższy spacer boso też nie należał do przyjemności. Trochę popływałam, obeszłam plażę, porobiłam sporo zdjęć i powoli zaczęłam się zbierać z powrotem na łódkę. Ku mojemu zaskoczeniu woda w zatoce wciąż była ciepła, a ja nie należę do osób, które w październiku wchodzą do morza gdziekolwiek w Europie, bo zimno ;).
Jednak po wyjściu z wody dało się odczuć, że co jak co, ale lato to się tu już skończyło. Było ok. 23 stopni, słońce przyjemnie grzało, więc w schowanej przed wiatrem zatoczce byłam zadowolona. Inaczej jednak rzecz wyglądała na zadaszonej łódce, gdzie nie dość, że siedziało się w cieniu, to ruch łódki powodował silny wiatr i rozbryzgi wody dookoła. Nieszczególnie przeszkadzało to, gdy człowiek był suchy i ubrany, ale siedząc w stroju kąpielowym i próbując wyschnąć... masakra ;) Były jeszcze dwa postoje na pływanie - na drugim wskoczyła do wody z połowa pasażerów, a na trzecim już tylko 2-3 osoby. Już prawie nikomu (w tym i mi) nie widziało się moknięcie i marznięcie od nowa ;).
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze przy znajdujących się przy przylądku Skinari Błękitnych Grotach. Nasza łódka była na tyle nieduża, że dała radę wpłynąć do niektórych jaskiń i przepływać pod skalnymi łukami, a to zdecydowanie robiło wrażenie ;). Nazwa grot wzięła się od nierealnie wręcz niebieskiego koloru wody (zdjęcia nie są kolorowane :P) - właściwie wszystko, co zanurzyło się w wodzie, wyglądało na bladoniebieskie, traciło swój normalny odcień. Przy rezerwacji rejsu łódką warto się upewnić, że wpływa ona do grot - podobno większe statki przepływają tylko w pewnej odległości, a nie zobaczyć Błękitnych Grot od środka... no nie, tak nie można ;).
Gdy wysiedliśmy z łódki w Agios Nikolaos, od razu wskoczyliśmy do busa i pojechaliśmy do pobliskiej restauracji. Nazwy nie pamiętam, ale i tak nie poleciłabym tego miejsca - widać, że masówka dla zorganizowanych wycieczek z wysokimi cenami i nieszczególnym jedzeniem. Ale przynajmniej mieli czyste łazienki, więc można było się z powrotem ubrać i podsuszyć. Po obiedzie został już tylko jeden punkt wycieczki - wyczekany, ale stojący pod znakiem zapytania: punkt widokowy, z którego można by zobaczyć zatokę wraku z góry. Zaledwie tydzień przed moim przylotem na wyspę, jej północą część trawiły pożary i okolice punktu widokowego były zamknięte przez straż pożarną. Kierowca-przewodnik postanowił jednak spróbować i podjechaliśmy na parking. Po drodze mijaliśmy ogromne pogorzelisko, wszędzie wokół unosił się swąd spalenizny, upiorne wrażenie... Przy parkingu też jest platforma widokowa i niby są stamtąd jakieś widoki, ale to nie to samo ;).
Od parkingu biegnie ścieżka do oddalonego parę minut dalej punktu widokowego, z którego robione są wszystkie pocztówkowe zdjęcia plaży Navagio. Ogrodzenie z wielką kartką z zakazem wejścia (danger of death!) zostało odstawione na bok, a strażak powiedział przewodnikowi, że możemy wchodzić. Jak i w innych odwiedzonych przez nas miejscach, tutaj też nie było już ludzi poza naszą wycieczką, pusto, cicho i spokojnie... i tylko buty zrobiły się całe czarne od sadzy po paru krokach. Nie wyobrażam sobie, jakie tu było piekło te parę dni wcześniej. Żeby zrobić sobie dobre zdjęcie, trzeba usiąść na brzegu klifu. Zdecydowanie nie do zrobienia z moim lękiem wysokości, zwłaszcza, że obok była tablica pamiątkowa po chłopaku, który wychylił się trochę za bardzo. Ale widoki zapierające dech w piersiach... choć może to i ta wysokość na krawędzi klifu? ;)
Z punktu widokowego wróciliśmy już z powrotem na południe wyspy, gdzie kierowca rozwoził pasażerów po ich hotelach. Dotarłam do Zante Town ok. 19, czyli całość wyszła trochę ponad 9 godzin - udało się zobaczyć całkiem sporo, popływać, porobić trochę zdjęć i filmików... i złapać trochę słońca na najbliższych parę miesięcy, bo kto to odgadnie, kiedy znów uda się gdzieś polecieć ;).
0 Komentarze