Przewodnik wspomina, że będzie stromo, błoto, śnieg i ładnie - dostaję w wiadomości. - Ok. 800 m do góry. Wszystko wzbogacone mnóstwem zachwyconych emotikonek. Podoba mi się ta część śnieg i ładnie, udaję, że nie widzę tego o błocie. Wiedząc, że będzie nas czekał wczesny wyjazd, już poprzedniego popołudnia pytam o godzinę - trzeba się nastawić psychicznie ;). Już musisz iść spać, żeby się wyspać! Żeby to tylko tak działało... Wyjazd ustalony na 6:30, budzik ustawiony na 6, gdy po chwili miga mi nowa wiadomość. Radosna nowina - jednak jutro wyjazd o 6. Chyba nie robi mi już różnicy, czy budzik ustawiam na 5:30 czy 6 - obie godziny są dla mnie zabójcze w niedzielę, więc po prostu pakuję całe pudełko czekolady, by skądś czerpać energię. Ale wstaję, ubieram się - tym razem lżej niż ostatnio, bo prognozy zapowiadają nawet kilkanaście stopni na plusie, i półprzytomna wpakowuję się do samochodu ;).
Ruchu o tej porze nie ma się co spodziewać, więc na miejsce docieramy sporo przed czasem umówionego spotkania z resztą znajomych. Nie chcę znać odpowiedzi na usłyszane przed chwilą pytanie: chcesz wiedzieć, ile dłużej mogłaś spać? ;) Zatrzymujemy się w okolicy Johnsbach, skąd planujemy podejście do Mödlinger Hütte. Rano jeszcze jest zimno, choć słońce zaczyna już przyjemnie przygrzewać. Wszystko wokół jest jednak skute lodem, po parkingu chodzę powoli i ostrożnie, bo to po prostu jedna wielka ślizgawka. Nie zachęca też pierwsze podejście do góry, niewiele tu obiecanego śniegu (a jeśli już, to kompletnie zamarznięty) i błota, za to pełno lodu. Wchodzić jakoś się da, ale rośnie we mnie panika, jak ja potem tędy zejdę. W dół to będzie akurat szybko! No nie wątpię, choć pytanie, czy zdążę się zatrzymać na jakimś drzewie, czy jednak pojadę dalej? :P
Na szczęście szybko mijamy oblodzone tereny i im wyżej, tym więcej śniegu. I to mniej zamarzniętego, a raczej uparcie zapadającego się pod butami, więc i idzie się znacznie lepiej. Słońce grzeje coraz mocniej, więc szybko robimy pierwszy postój na pozbycie się dodatkowych warstw. Przy kolejnym postoju do plecaka idzie i kurtka. Zostaję w samym golfie - nie spodziewałam się, że tak się zgrzeję, bo miałabym i lżejsze ubrania... ale nie uwierzyłabym, że w Alpach mogę chodzić w lutym po śniegu w samym t-shircie, ubierałam się raczej na zimę. Cóż, część ekipy zostaje tylko w t-shirtach ;).
Gdy las się przerzedza, okazuje się, że śniegu jest jeszcze więcej, niż spodziewał się przewodnik. W efekcie i widoki są zdecydowanie piękniejsze, niż się tego spodziewałam. No i pogoda...! W styczniu szliśmy do Klinkehütte w sypiącym śniegu, teraz mamy nad głowami niebieskie niebo bez jednej chmurki. Na drzewach nic już nie zostało, ale pokrywający zbocza śnieg skrzy się w słońcu. Nie ma wiatru, jest za to zaskakująco ciepło. Taka wiosna w środku lutego... :)
No i w końcu jesteśmy - położone na wysokości 1.523 m n.p.m. Mödlinger Hütte. Informacje na temat schroniska (w języku polskim ;) ) znajdziecie tutaj, w tym roku sezon ma wystartować 13 maja i miejmy nadzieję, że żadne nowe korona-restrykcje już temu nie przeszkodzą. Póki co omijamy zamknięte schronisko i siadamy na jednej z ławeczek w pełnym słońcu. Czas na dłuższą przerwę, coś do jedzenia i picia, no i - obowiązkowo - sesja zdjęciowa! W końcu te góry dookoła są przepiękne... :)
Schodzimy najpierw nieco inną drogą, dopiero potem wracamy na pierwotny szlak. Tutaj już nikt przed nami nie szedł i sami torujemy trasę w śniegu. Zazwyczaj nie jest głębszy niż do połowy łydki, ale jak czasem zejdzie się ze szlaku... rekordowo zapadłam się do połowy uda ;). Jak już wspomniałam - takiej ilości śniegu się nie spodziewaliśmy. Mam na sobie krótkie buty na dobrej podeszwie, najważniejsze to się nie ślizgać, a długość... przecież i tak śniegu nie będzie, no. No ;). Po paru krokach przyzwyczajam się do tego, że buty mam pełne śniegu, spodnie też mokre do kolan. Po prostu co jakiś czas trzeba sobie zrobić przerwę na wylanie wody z butów i wyciśnięcie skarpet, w suche przebierzemy się dopiero w samochodzie. Co niektórzy (pozdrawiam Mateusza) uważają nawet, że to spoko pomysł wytarzać się w tym śniegu, będąc w koszulce z krótkim rękawem, więc co mi tam przeszkadzają mokre spodnie...? :P
Ile dokładnie przeszliśmy, trudno określić, bo każdy z naszych telefonów pokazywał inne dane, a rozbieżność bywała niemała. Mój wskazywał na trochę ponad 19.000 kroków i ok. 13 km. Niby nie tak dużo, ale biorąc pod uwagę śnieg, lód, przewyższenie, poranne wstawanie, do łóżka wieczorem powędrowałam wykończona. Na tyle zmęczona, że aż nie mogłam zasnąć i poniedziałkowe wstawanie do pracy bolało. Bardzo ;).
A przy okazji, jeśli chcecie więcej górskich widoków oraz pięknych, puchatych samojedów, polecam insta-konto @lily_samoyed. Odkąd wyskoczyłam z nimi w góry po raz pierwszy, lajkuję wszystko, jak leci i nie mogę przestać się zachwycać i jestem pewna, że podzielicie mój zachwyt ;).
0 Komentarze